Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Skrzypek pod skrzydłami anioła

Redakcja
Zbigniewa Palety wspomnienia krakowsko-meksykańskie

Wacław Krupiński

Wacław Krupiński

Zbigniewa Palety wspomnienia krakowsko-meksykańskie

Ze Zbigniewem Paletą umawiamy się w Zaułku Niewiernego Tomasza; obok przy św. Marka był legendarny klub jazzowy Helikon, blisko Rynek Główny z Piwnicą Pod Baranami i Klubem Pod Jaszczurami, a i szkoła muzyczna na ulicy Basztowej o rzut beretem. Kawałek dalej - plac Biskupi. To o tych miejscach znakomity skrzypek ma snuć opowieść, podobnie jak o kraju, który sprawił, że chcąc je odwiedzić, musi przelecieć 14 tysięcy kilometrów.
   Iluż wysłucham anegdot, ile przewinie się w nich znanych postaci. Ot, Wacław Kisielewski z Romanem Kowalem, licealny duet, który w czasie przerw zbiegał do szatni, gdzie stało stare pianino, i wygrywał ragtime’y i boogie-woogie, sprawiając, że na lekcje uczniowie wpadali w ostatniej chwili mocno zdyszani...
   To tamże Andrzej Zieliński założył zespół ELEM, na cześć Liceum Muzycznego. - Ja byłem wokalistą, nie sądzę, żeby świetnym... Niemniej, dzięki nauczycielowi Lucjanowi Kaszyckiemu, który miał kontakty z Lucjanem Kydryńskim, wystąpiliśmy nawet w koncercie Marino Mariniego. Grali, poza Andrzejem, Janek Budziaszek na perkusji, Felek Naglicki na gitarze...
   W 1965 roku usłyszymy ich jako Skaldów. Ale już bez Palety. Jeszcze jako student Państwowej Wyższej Szkoły Muzycznej trafia bowiem do studenckiego teatrzyku Hefajstos, poznaje Leszka Długosza; ten przyprowadza kolegę skrzypka do Piwnicy Pod Baranami. - Piotr Skrzynecki, przestraszony moim wyglądem - byłem w białej koszuli, krawacie, marynarce - natychmiast założył na mnie jakąś szmatę i kapelusz.
   To było też w 1965 roku; tydzień przed premierą, w Pieskowej Skale, programu "Jak żyliśmy, jak żyjemy i do czego doprowadziliśmy nasze mieszkania"... - Wystarczyło, żebym przygotował parę "numerów" z Krzysiem Litwinem, z Krysią Zachwatowicz. I tak moje skrzypce poszerzyły brzmienie kabaretu.
   Sam w Piwnicy nie komponował, napisał jedną skromną melodyjkę, dla Krystyny Zachwatowicz. - Nie czuję się kompozytorem, chociaż w Meksyku za muzykę filmową dostałem dwie nagrody Ariela - takie tamtejsze Oscary.
   Starał się być w Piwnicy zawsze, nawet z gorączką. - Kochałem tych ludzi, byli moimi idolami. Chciałem być taki jak oni.
   Równocześnie cały czas pilnie studiował. Choć - przyznaje - stawiał kabaret wyżej. - Pewnie wiedział o tym prof. Zbigniew Szlezer, bo nigdy mi nie zabronił chodzić do Piwnicy. Był wymagający i mądry, chyba przypuszczał, że gdybym miał wybierać, to wolałbym zrezygnować ze studiów niż z kabaretu - przywołuje tamte fascynacje Zbigniew Paleta. Bo też druga połowa lat 60. to był fantastyczny czas Piwnicy.
   A potem zaczął grać w zespole Ewy Demarczyk, z którą przyjdzie mu się rozstawać aż czterokrotnie. Za pierwszym razem zamienił go grający w początkującym zespole Anawa Zbigniew Wodecki. - A ja trafiłem do Anawa w znakomitym okresie twórczej gorączki, jaka zawsze jest na początku - jak w miłości. Na pierwszej płycie jeszcze wystąpiłem jako muzyk zaproszony, "Korowód" już nagrywałem jako członek Anawa. Byłem zafascynowany Jankiem Pawluśkiewiczem, Markiem Grechutą, Ostaszewskim, Jackowskim... Czas z Anawa wspomina jako jeden z najpiękniejszych w swojej młodości. - Janek to był wspaniały, uroczy, dowcipny człowiek, uwielbiałem go niemal jak brata. Ileż czasu spędzaliśmy razem w hotelach.
   Trasy - zwłaszcza po Związku Radzieckim - trwały tygodniami. Alkohol sprzyjał rozmaitym pomysłom. Z nudów grali np. w modną wówczas grę półsłówek. Paleta wygrał raz niemało rubli, wymyślając mój chichotek. Jerzy Michotek, który przewodził całej grupie artystów jako konferansjer, nie był zachwycony...
   Występując z Anawa, nadal bywał w Piwnicy, ale czuł, że już nie ma pomysłu na istnienie w tym kabarecie. - Częściej wysiadywałem w barze niż na estradzie. Wtedy uświadomiłem sobie zasadniczą różnicę między dawną a nową Piwnicą. Wcześniej była wspólna pasja i zabawa, sprzyjało temu i stłoczenie w bocznej wnęce, bo nie było jeszcze garderoby, gdzie z konieczności przytuleni do siebie, podglądaliśmy występujących kolegów - zaciekawieni, jak zaśpiewa Ewa, jaką Litwin wymyśli puentę, jak powie swój tekst Dymny... Parę lat później artyści siedzieli już w barze, skąd Piotr musiał wyciągać ich na scenę. Szło się tam, by zaistnieć i wrócić do baru, do znajomych.
   Podziwiał Piotra Skrzyneckiego i jego troskę o układ programu, co nie było łatwe, zważywszy artystyczne rozwichrzenie piwniczan. A on szczególną wagę przykładał do tego, co będzie po czym. - Jestem przekonany, że jedną z największych zalet tamtej Piwnicy były kontrasty, wygłupy Dymnego czy Litwina obok subtelności i dramatyczności Ewy Demarczyk czy Miki Obłońskiego; ludzie jeszcze nie zdążyli się wzruszyć, a już się śmiali... Albo odwrotnie - szmirę, kicz przełamywała przejmująca sztuka.
   Jeszcze w 1968 roku dostali zaproszenie na festiwal do Arezzo; dotarli tam po kilkudziesięciu godzinach spędzonych w pociągu. - Musieliśmy bardzo kiepsko wyglądać na dworcu - z zielonymi twarzami i bardzo mętnym wzrokiem, z tobołami, walizami, wszak w prywatnym bagażu wieźliśmy i kostiumy, i elementy scenografii - bo długo przedstawiciele organizatorów festiwalu chodzili koło nas, nijak nie utożsamiając naszej grupy z zaproszonym słynnym teatrem z Polski.
   Alkohol i zmęczenie podróżą sprawiły, że większość zespołu poszła spać. Zbigniew Paleta jednakże, żądny spotkania z miastem Petrarki, szybko wyszedł z hotelu. - Patrzę, a tu z lewej strony idzie jakiś pochód, a prowadzi go... Wiesiek Dymny, za którym ów tłum powtarza: "Niente, niente, pierdolnięte...". Po czym Dymny wspina się na cokół pomnika Petrarki i wykrzykuje jakieś wierszyki, m.in. o królewnie, co to jej "widmo" krąży po "Europie, kogo spotka w dupę kopie...". A tłum, niczego przecież nie rozumiejąc, skanduje: "Duce, duce". Wiesiek był naprawdę niesamowity, tak potrafił pociągać za sobą ludzi!
   - To były czarowne wieczory - podsumowuje niegdysiejsze piwniczne lata Zbigniew Paleta i przywołuje wzruszenie, jakiego doświadczył rok temu na koncercie z okazji 45-lecia Piwnicy; po blisko 30 latach grali z Zygmuntem Koniecznym, a Mieczysław Święcicki opiewał uroki "Jęczmiennych łanów".
   W latach 70. do Piwnicy wpadał coraz rzadziej, wędrował ze Starym Teatrem, a głównie z Ewą Demarczyk. - To niezwykła artystka, kiedyś była częścią mojego życia, byliśmy bardzo zaprzyjaźnieni - mówi. - Na scenie stałem blisko niej, a w "Skrzypku Herzowiczu" stanowiłem niemal rekwizyt, graliśmy do siebie, czułem, jak ona drży i też drżałem... Takich przeżyć się nie zapomina. Od lat nie mam z Ewą kontaktu, próbowałem ją odnaleźć, bez skutku. Tak więc nie tylko szkoda, że wielbiciele ją stracili, mnie szkoda, że sam ją straciłem...
   W 1980 roku jako muzyk Capelli Cracoviensis i zespołu Demarczyk wyjechał na roczny kontrakt do Meksyku. Zadecydował przypadek, rozmowa z kimś z Pagartu, instytucji decydującej o wyjazdach artystów, że chętnie by się gdzieś wyrwał... Uświadomił sobie, że zabija go rutyna, że nie ćwiczy. Marzył mu się Rzym, Paryż... Pojechał do Warszawy na pierwsze lepsze przesłuchanie, by poznać wymagania. Wyszedł - z ofertą kontraktu w Meksyku. W pociągu z Warszawy myślał, a może jednak, ale jak to powiedzieć Basi...? Żona szybko jednak pierwotne "nie", choćby z uwagi na małe córki, zamieniła na studiowanie "Meksykańskie ABC". W miesiąc po wyjeździe męża dołączyła do niego z dwuletnią Ludwiką i o sześć lat starszą Dominiką.
   Trafił do orkiestry miasta Meksyku, założonej przez żonę ówczesnego prezydenta kraju dla jej oblubieńca - dyrygenta. Angażowano muzyków z Bułgarii, Czechosłowacji, Polski - dla nich 1400 dolarów miesięcznie to był majątek. Wyjechał z kilkoma rodakami, na miejscu spotkał ich już około 20. - I właśnie Polacy przyjęli mnie bardzo źle. Być może dlatego, że byłem skrzypkiem nieorkiestrowym, usiłowali mi to nieustannie udowadniać.
   Do tego jeszcze przytrafiła się tragedia. Podczas powrotu orkiestry z występów w USA Paleta musiał nagle zostać poddany poważnej operacji. - Okazało się, że w senne niedzielne południe małego pustynnego miasteczka ma operować mnie jakiś początkujący lekarz. Nie zgodziłem się. Niemal w ostatniej chwili znaleziono prawdziwego lekarza. W kantynie. On przeżył chyba najszybsze trzeźwienie w życiu, ja - ciężki zabieg chirurgiczny, wykonany precyzyjnie i bezbłędnie... - odtwarza tamte chwile muzyk i dodaje: - Myślę, że wtedy, jak i w wielu innych sytuacjach, a po raz pierwszy po urodzeniu, kiedy nie dawano mi wielu szans na przeżycie, pomogła mi modlitwa mojej mamy przed obrazem Matki Boskiej Częstochowskiej na Piaskach w krakowskim kościele Karmelitów. Z wiekiem coraz bardziej czuję opiekę Anioła, którego zsyła modlitwa mamy.
   Czuwa ten Anioł i w sytuacjach mniej dramatycznych. Na przykład takiej jak ta we Włoszech, której świadkiem był, znany i w Krakowie, reżyser Giovanni Pampiglione. - Prawdę powiedziawszy, to on mi opowiedział, jak po jakimś bankiecie, we fraku, grając na skrzypcach, spacerowałem... po dachach samochodów, które, choć zapalało się zielone światło, na szczęście nie ruszały. Szczęśliwie też dla mnie kolejnym autem był kabriolet. Wylądowałem na piersiach jakiejś damy... Tego wieczoru mój Anioł wykazał dużą dozę tolerancji i poczucia humoru.
   Po roku kontraktu nie przedłużono, Zbigniew Paleta musiał przenieść się do orkiestry, która płaciła niewiele więcej niż kosztował wynajęty dom. Ratowało go popołudniowe granie w kwartecie w eleganckich hotelach.
   Któregoś dnia, wbiegając ze skrzypcami do jednego z najwytworniejszych hoteli Meksyku - mijał w drzwiach dobrze znaną twarz. Odruchowo powiedział "Dzień dobry", po czym wytłumaczył: - Przepraszam, że potraktowałem pana jak znajomego, ale przez tyle lat widziałem pański portret na ścianie w szkole...
   Mężczyzną tym był bowiem niegdysiejszy wieloletni premier Józef Cyrankiewicz. Acz nie była to jedynie znajomość z portretu, Cyrankiewicz dwukrotnie bawił się na programach Piwnicy...
   Potem już było coraz lepiej; zaczął grać solowe koncerty, pisać muzykę do filmów, trafił fo filharmonii. Kiedy zapadła decyzja, by pozostać w Meksyku? - Nigdy jej nie podjąłem. To samo wynikało, jestem takim typem, który niczego nie planuje. Czuję wyraźnie, że mój scenariusz nie zawsze jest ode mnie zależny, może to ten anioł... Wyjazdu do Meksyku także w ogóle nie planowałem.
   Owszem, był moment, że myślał o powrocie do Europy, do Barcelony, gdzie tworzono orkiestrę, ale wówczas okazało się, że córki mają nie tylko swoje szkoły, ale i towarzystwo, że wszyscy wrośli już w realia Meksyku, w jego kulturę, czemu służyły i kupowane od początku książki, będące pasją żony Barbary; obecnie to już imponujący zbiór.
   A potem 8-letnia Ludwika trafiła do filmu. - Z propozycją poprzez starszą córkę wystąpiła jej nauczycielka od zajęć teatralnych. Uznała, że niebieskooka blondynka znakomicie zagra dziecko bogatego lekarza, jedną z głównych bohaterek. Byłem wówczas w Polsce, żona, znając mój stosunek do telenowel, oponowała. Ostatecznie 14-letnia Dominika w porozumieniu z nauczycielką zabrała siostrę na zdjęcia próbne. Autorzy filmu już nie popuścili.
   360 odcinków serialu dla dzieci "Karuzela" rozpowszechniano w ponad 100 krajach. Grany jest z powodzeniem do dzisiaj.
   Aktywność filmowa Ludwiki sprawiła, że tata został kimś na kształt menedżera. - Nie wiem, czy tak to można nazwać, byłem ojcem jeżdżącym z nią na plan, towarzyszącym jej, gdy przez trzy miesiące wakacji brała udział w wykorzystującym serialową fabułę spektaklu, który pokazywano na prowincji, by dzieci mogły na żywo zobaczyć swoich idoli. Dla mnie była to niezwykła przygoda, bo zwiedzałem miasteczka, do których nigdy bym nie dotarł...
   Od lat państwo Paletowie mieszkają w położonej 700 metrów ponad stolicą kraju wsi. - Pejzaż tam bardziej górski niż meksykański. Przed drewnianym domem - sosny, świerki; czujemy się jak u siebie - mówili górale, którzy odwiedzili nas ze Zbyszkiem Namysłowskim - opowiada skrzypek. I dodaje: - Bardzo lubimy gości, często bywają u nas tygodniami, zwłaszcza teraz, gdy córki się usamodzielniły i mieszkamy sami z żoną.
   Żonę Barbarę - absolwentkę krakowskiej ASP, dyplom na grafice u prof. Mieczysława Wejmana - choć krakowiankę, poznał w 1963 roku nad morzem. On po maturze pracował jako kaowiec w ośrodku wczasowym (- Z gitarą udawałem Presleya...), ona licealistka, wypoczywała. Wyjeżdżając otrzymała od Zbyszka dla jego ojca węgorza. Już w Krakowie, od mamy, dowiedziała się, że mieszkający na placu Biskupim pan Paleta to znajomy. - Też wówczas nie wiedziałem, że nasi dziadkowie mieli wspólny sklep w podkrakowskim Radziszowie - słyszę wyjaśnienie.
   Zbigniew Paleta kontynuuje nie tyle rodzinne tradycje, co - jak mówi - talenty. Ojciec był krawcem, ale najpierw w wojsku grał na trąbce, a w czasie wojny na akordeonie. Synowi za to kupił skrzypce. - W 1950 roku, gdy miałem zacząć naukę, ogłoszono w gazecie, że na Basztowej otwierają szkołę muzyczną. Dostałem się dzięki jednej z pań egzaminatorek, niestety, nie pamiętam nazwiska, która uprosiła ówczesnego dyrektora, by mnie przyjął, mimo że mój ojciec reprezentował źle wówczas widzianą tzw. prywatną inicjatywę.
   Z tych pierwszych lat Zbigniew Paleta najmilej wspomina Eugeniusza Kawallę, nauczyciela, który był uosobieniem spokoju. Oddany uczniom, w sobotnie popołudnia urządzał dla nich zespoły kameralne. - Do dziś mam zdjęcie, jak gram w pierwszym pulpicie. To był Vivaldi.
   Potem w liceum został uczniem prof. Szlezera, u którego kontynuował naukę już w PWSM.
   Zbigniew Paleta do Krakowa przyjeżdża regularnie, kiedyś co roku, teraz co pół, by odwiedzić mamę, obecnie 88-letnią. - Gdy przyjeżdżam, nabiera nowych sił. A teraz jeszcze czeka z radością, bo zobaczy po raz pierwszy prawnuki - Nicholasa i 3-miesięczną Marysię.
   O Nicholasie, 2,5-letnim synu Ludwiki i jej męża, jest nim meksykański znany aktor filmowy Plutarco Haza, dziadek Zbyszek mówi z dumą, że on nawet zabawkę potrafi trzymać tak jak wytrawny skrzypek instrument. Jako dowód otrzymuję zdjęcia, już z prawdziwymi skrzypcami. Oglądam również, na okładce popularnego czasopisma, Marysię, sfotografowaną z mamą, Dominiką Paletą, gdy opuszczały szpital. - Trzy dni fotoreporterzy czekali pod kliniką, by zrobić to zdjęcie - słyszę.
   Bo i starsza córka jest gwiazdą filmową. Studiując historię sztuki, była fotomodelką - głównie eksponowano jej piękną twarz. Pewnego dnia dostała propozycję roli... Aktorem i reżyserem jest też jej mąż, Urugwajczyk.
   Faktycznie, przez te 22 lata wrośli w Meksyk na dobre. - Tyle osób, także artystów, zjeżdża po latach z powrotem, nie myślisz o powrocie? - Powroty nie istnieją, trzeba by przyjechać i na nowo szukać swojego miejsca. To jest jak z rzeką, która odpływa. Kraków traktuję dzisiaj jak ziemię, z której wyrosłem i gdzie chciałbym być pochowany, ale czuję się tu czasem cudzoziemcem. Zwłaszcza jak muszę coś załatwić w urzędach. A i nieraz w kontaktach z przyjaciółmi dostrzegam, że się oddaliłem, że inaczej myślę. Czuć się cudzoziemcem w moim Krakowie? To boli. Już wolę być cudzoziemcem w Meksyku, do tego się przyzwyczaiłem, zresztą to kraj bardzo łaskawy dla obcokrajowców. I wolę tęsknić za Krakowem z odległości 14 tysięcy kilometrów - tłumaczy mi Zbigniew Paleta. I opowiada, jak to spotkał panią, która wiele lat mieszkając w Chicago, ogromnie tęskniła za Polską, w końcu wróciła... - To już pani nie musi tęsknić. - Teraz dopiero tęsknię... - Teraz? Za czym? - Za tą moją tęsknotą.
   Jemu też o tyle łatwiej, że nie tylko sam regularnie bywa w kraju, ale jest i przez krajan odwiedzany. Takie wizyty przynoszą potem efekty artystyczne. To w Meksyku wymyślili z krakowskim gitarzystą Jarkiem Śmietaną wspólne występy, które wkrótce udokumentuje płyta - oklaskiwali już nie tylko krakowianie. Również na tamtej półkuli spotkał się skrzypek z polskim pianistą, koncertującym na całym świecie, Waldemarem Malickim. Pokazał mu płyty Piazzolli. - Może byśmy zagrali razem?
   Pomysł podchwycił dyrektor Stanisław Gałoński, a także kontrabasista Capelli Cracoviensis, Grzegorz Frankowski, wielki miłośnik Piazzolli. Jutro, 25 sierpnia, w krakowskiej PWST, zagrają w kwintecie jego tanga. - Ogromnie się cieszę z tego koncertu, od miesięcy czekam na niego, mam nadzieję, że przyjdą ludzie... - mówi skrzypek. - Na pewno - przekonuję - Piazzolla jest coraz bardziej popularny, a i Malicki zaczyna być znany szerszemu kręgowi. - Też chciałbym być znany w Krakowie - _dodaje z uśmiechem ten jakże krakowski skrzypek. - _Dlatego coraz częściej staram się występować w Krakowie.
   Miejmy nadzieję, że dotrzyma słowa.
    WacŁaw KrupiŃski

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski