MKTG SR - pasek na kartach artykułów

13 grudnia roku pamiętnego

Redakcja
Proklamowanie przed 25 laty na terenie całego kraju stanu wojennego postrzegane jest dzisiaj jako wypowiedzenie wojny Narodowi przez jego tytularnych przywódców. Każdy z Polaków wspomina dzień 13 grudnia 1981 na swój sposób. Zdecydowanej większości osób wspomniana data kojarzy się z upokorzeniem, strachem, niepewnością, końcem nadziei na moralne i gospodarcze odrodzenie Ojczyzny, nierzadko z cierpieniem. Spośród kilkunastu rozmów, które przeprowadziliśmy w przededniu rocznicy, wybraliśmy do druku wspomnienia czworga znanych w Nowym Sączu ludzi: dwóch działaczy "Solidarności", duchownego oraz ówczesnego prezydenta miasta.

Obecny szef oficyny "Wydawnictwo" w 1980 r. współtworzył "Solidarność" w nowosądeckich ZNTK (wsławił się m.in. wyrzuceniem z któregoś ze związkowych zebrań funkcjonariuszy ORMO). Później był szefem Komisji Wydziałowej W-19, członkiem Komisji Zakładowej. Przez władze postrzegany był jako niebezpieczny, młody, bezkompromisowy ideowiec, tzw. "pistolet".

Roman Kałyniuk

- W tamtą sobotę, w godzinach popołudniowych ukończyłem remont łazienki - opowiada Kałyniuk. - Taką okazję należało uczcić w gronie rodzinnym. Urządziliśmy więc małą imprezkę i nie ukrywam, że spać kładłem się na lekkim "humorku". O godz. 1.40, już w niedzielę, obudziło mnie pukanie do drzwi.
A może to był dzwonek, już nie pamiętam. Przez wizjer nie mogłem niczego dostrzec, ponieważ światło w klatce schodowej było zgaszone. Spytałem, kto tam? Rozespany usłyszałem, żebym otworzył - sprawa jest niecierpiąca zwłoki, któryś z kolegów miał ponoć poważny wypadek i konieczne jest jakieś moje potwierdzenie. Poprosiłem o włączenie światła. Ujrzałem milicjanta w randze plutonowego. Kiedy tylko uchyliłem drzwi, natychmiast we framudze pojawił się czyjś but, a do mieszkania wkroczyło trzech starszych panów, których ani wcześniej, ani później już nie widziałem. Nakazano mi ciepło się ubrać, informując, że jedziemy na komendę MO. Szepnąłem tylko żonie, że nic się nie dzieje, żeby się nie denerwowała. Przyznam bowiem, że nie bardzo się tym całym zamieszaniem przejmowałem. Takie nocne naloty już się zdarzały. Skóra ścierpła mi dopiero w klatce schodowej, kiedy skuto mi ręce i sprowadzono do czekającego pod blokiem gazika. Na Szwedzkiej pozbawiono mnie paska, zegarka i 4 zł, machnięto mi przed oczami świstkiem o nakazie internowania i skierowano do celi. Siedział już tam Marek Białoskórski, sekretarz Stronnictwa Demokratycznego, chyba Władek Piksa z Solidarności Rolników, ktoś jeszcze. Marek uspokajał nas, że ponieważ wygląda to wszystko na jakąś większą, ogólnopolską akcję, na pewno zareaguje Episkopat, papież i że wkrótce zostaniemy uwolnieni. O godz. 6 wyprowadzono nas na podwórze, gdzie skuto parami i w szpalerze uzbrojonych w broń palną milicjantów z ujadającymi psami poprowadzono do pojazdu, takiego dwuprzedziałowego blaszaka. Przypominało to sceny z wojennych filmów o aresztowaniach Polaków przez gestapo. W aucie było cholernie zimno, a tego, jaki jest cel naszej podróży, nie wiedział nawet kierowca. Jechał, kierowany wskazówkami otrzymywanymi przez radio. Okien w blaszaku nie było, ktoś zorientował się jednak, że kierujemy się gdzieś na wschód.
Wnioskował to z tego, że zatrzymaliśmy się w Gorlicach, by kogoś dobrać do naszego grona. Nie powiem, żebyśmy byli przerażeni, ale jakiś strach w nas się przecież musiał tlić. Dla dodania sobie otuchy śpiewaliśmy utwory patriotyczne i religijne. Okazało się, że przygotowano nam "gniazdko" w Załężu. Rozmieszczaniu nas w celach towarzyszyła podobna do nowosądeckiej procedura: milicjanci, karabiny, rwące się ze smyczy psy. Do dzisiaj aż ciarki mnie przechodzą. W "internacie" przesiedziałem 3 miesiące. W uzasadnieniu zatrzymania napisano, że "pozostając na wolności, będę zagrażał ustrojowi socjalistycznemu". Ale to już temat na zupełnie inne opowiadanie.

Bolesław Basiński

Prezydentem Nowego Sącza był trzydziestoletni zaledwie wówczas Bolesław Basiński. O stanie wojennym poinformowany został sześć godzin po jego proklamowaniu.
- O przygotowywanym stanie wojennym nic nie wiedziałem, mówię to szczerze - zapewnia Bolesław Basiński. - Dawało się wyczuć jedynie pewne napięcie. 12 grudnia byłem w Komendzie Wojewódzkiej Milicji, ponieważ o godz. 17 na terenie Nowego Sącza miała zostać przeprowadzona akcja "Pierścień", polegająca na inwigilacji przez milicję i ORMO alkoholowych melin. Odprawę prowadził pułkownik Tadeusz Dusza. W pewnym momencie wszedł łącznik, zebranie zostało przerwane, a ja zostałem odwieziony do domu, na ulicę Barską 4/9. Ten adres jest ważny. Położyłem się spać. Nazajutrz rano, o godz. 5.45 ktoś puka do drzwi. Gość w cywilu pokazał mi legitymację funkcjonariusza i powiedział, że jestem pilnie proszony. W samochodzie, w drodze do wojewody, o godz. 6 usłyszałem w radio hymn narodowy. Pytam, co się dzieje? - Jak to, stan wojenny, to pan nic nie wie? - słyszę w odpowiedzi. Przyznam, że łydki mi w tym momencie zadrżały. Potem dodał, że szuka mnie od północy. Okazało się, że w książce adresowej w Urzędzie Wojewódzkim ktoś wpisał, że mieszkam przy Barskiej 7/9. Przez tę pomyłkę, przez kilka godzin słodko sobie pospałem. W Urzędzie dowiedziałem się, że na razie nie ma żadnych dyspozycji. Poszedłem więc do ratusza i tam czekałem na rozwój wypadków. Najważniejsze było wówczas zachowanie spokoju w mieście. Szedłem pustymi ulicami i widziałem, jak kilkunastoletnie dzieci rozwieszają jeszcze plakaty. Po powrocie do ratusza natychmiast poprosiłem, za pośrednictwem gońców, o przybycie wszystkich księży proboszczów. Apel był krótki: proszę z ambony uspokoić ludzi, przekonać ich, że miasto Nowy Sącz położone jest gdzieś na końcu Polski i, przynajmniej na razie, nic wielkiego się tutaj nie dzieje. Dopiero w godzinach popołudniowych spłynęły pierwsze dekrety. Podjęliśmy więc działania organizacyjne, związane m.in. z powoływaniem działających w trybie doraźnym kolegiów ds. wykroczeń. Musiałem tak postępować, by być w zgodzie z dyspozycjami z góry, ale i nie sparaliżować miasta. Na całe szczęście komisarze wojskowi rekrutowali się w zdecydowanej większości z tutejszej Karpackiej Brygady WOP, co w znacznej mierze ułatwiło mi zadanie. Wszelkie decyzje podejmował Wojewódzki Komitet Obrony. On wskazywał m.in. ludzi do zwolnienia z pracy. WKO polecił wyrzucić w ratuszu jedna osobę ze stanowiska kierowniczego. I ja tę osobę zwolniłem. Tyle tylko, że nie za działalność opozycyjną, lecz za łapówkarstwo. Natomiast udało mi się wybronić trójkę innych, którzy nie podpisali deklaracji o lojalności wobec władzy. Byli to pani Bożena Polesek i pan Kazimierz Budnik. Nazwiska trzeciej osoby niestety nie pamiętam. Większość z tutejszych liderów "Solidarności" znałem z czasów młodości. Mam na myśli Andrzeja Szkaradka, Jerzego Wyskiela, Heńka Pawłowskiego. Bardziej łączyła mnie więc z tymi ludźmi znajomość towarzyska, aniżeli dzieliły poglądy polityczne. A legitymacji partyjnej nie oddałem, ponieważ nastąpił moment, kiedy wydawało się, że pezetpeerowski beton odejdzie, że w jego miejsce pojawią się nowi ludzie, którzy wniosą w szeregi partii trochę ożywczego wiatru. Szkoda, że tak się nie stało.

Tadeusz Nitka

Do niedawna był przewodniczącym sądeckiej Delegatury "Solidarności" Zarządu Regionu Małopolska, a przed wprowadzeniem stanu wojennego szefował Komisji Wydziałowej "S" w ZNTK.
- Tego, że władze szykują nam jakąś niespodziankę oczywiście mogliśmy się spodziewać - przyznaje Nitka. - Zameldowany wówczas byłem przy ul. Długosza, ale od czasu narodzin trzymiesięcznej wówczas córki, mieszkałem u teściów, na ul. Barskiej. Być może fakt ten w jakiś sposób mi pomógł. Podobno ktoś pytał o mnie na Długosza tej tragicznej nocy. O wprowadzeniu stanu wojennego dowiedziałem się, jak większość Polaków, z radia, o godz. 6 w niedzielę. Przeszedł mnie dreszcz. Powodowany jakimś impulsem zszedłem do piwnicy po motorower, by przetransportować go do takiej małej pakamery przy Długosza. Kiedy jechałem przez wyludnione miasto zatrzymał mnie patrol milicyjny. Kazali mi zsiąść z pojazdu i dalej go prowadzić. Oczywiście zastosowałem się do polecenia. O godz. 17 udałem się, jak w każdą niedzielę, do kościółka kolejowego, gdzie od kolegów usłyszałem, kogo z naszego grona internowano. Nazajutrz zameldowałem się na swym stanowisku pracy. Kierownik wydziału, mniejsza o nazwisko, kazał mi pozdawać pieczątki związkowe i zabronił kontynuowania jakiejkolwiek działalności. Ani mi przez głowę nie przeszło, by skorzystać z tych dobrych rad. Nie byłem aktywistą z najwyższej półki i pewnie dlatego ominęło mnie internowanie. Ale później, właśnie w moim mieszkaniu przy Długosza, odbywaliśmy tajne zebrania, nawet na szczeblu ogólnopolskim. Zajmowałem się kolportowaniem ulotek, w związku z czym byłem wielokrotnie wzywany na przesłuchania. Czynności "wywrotowych" naturalnie nie zaniechałem. 25 marca 2002 r., dokładnie w dniu swych trzydziestych urodzin, zostałem aresztowany. Ściągnięto mnie z zakładu. Przesłuchiwał mnie pułkownik K., wiceprokurator Warszawskiego Okręgu Wojskowego. Namawiał do "kapowania" kolegów, obiecywał wolność. Rzecz jasna, odmówiłem. Z Dunajewskiego przeprowadzono mnie na Szwedzką, gdzie również usiłowano namówić do współpracy, a stamtąd do więzienia na Pijarską. Po 48 godzinach odczytano mi, że jestem tymczasowo aresztowany na trzy miesiące. Odbyły się następnie cztery rozprawy sądowe. Ostatecznie skazany zostałem na dwa lata odsiadki. Bronił mnie nieżyjący już, wyznaczony przez Kurię, mecenas Stefan Kosiński, zaś atakował niejaki M., wyjątkowa kreatura, zwerbowany do prokuratury. Straszył, że coś niedobrego może przydarzyć się mojej rodzinie, przypominał, że mam małe dziecko. Typowy szantaż. Byłem "lokatorem" czterech zakładów karnych: w Nowym Sączu, w Krakowie na Montelupich, we Wrocławiu i w Strzelinie. Wyszedłem po szesnastu miesiącach, w czerwcu 1983 r. Głównie dzięki doktor Sułkowskiej i jej zaświadczeniom o złym stanie zdrowia.

Ksiądz Stanisław Czachor

W 1981 roku pełnił posługę proboszcza nowosądeckiej parafii św. Kazimierza. Kościoła, który był i jest symbolem patriotycznych dążności. Od sześciu lat przebywa na emeryturze.
- Niedziela 13 grudnia 1981 rozpoczęła się dla mnie jak każdy inny siódmy dzień tygodnia - wspomina ks. prałat. - Ta normalność trwała zaledwie przez kilkanaście minut. Wstałem wcześnie, ponieważ o 6.30 miałem odprawić mszę świętą. Włączyłem radio i zmroził mnie komunikat podany zamiast wiadomości. Zakończony odegraniem "Mazurka Dąbrowskiego". Paranoja... Co wówczas odczuwałem? Złość, oburzenie. Dotarło do mnie, że naród został poniżony. Niczym w malignie udałem się do kościoła, gdzie zaskoczyła mnie wyjątkowo spora ilość wiernych. Większość z nich wiedziała już o wprowadzeniu stanu wojny na terenie całego kraju. Odprawiłem liturgię. Czułem, że muszę coś swym parafianom powiedzieć. Coś, co doda im ducha, pozwoli łatwiej przyzwyczaić się - choć nie pogodzić - do nowej rzeczywistości. Trudno było coś na poczekaniu wymyślić, tym bardziej, że w głowie wciąż kłębiły się przeróżne refleksje. Odwołałem się więc do Najwyższego. Pamiętam, że rzekłem wówczas mnie więcej tak: - Ostatnie słowo należy do Pana Boga. To on jest początkiem i końcem wszystkiego. - Myślę, że ludzi to w jakiś sposób pokrzepiło. Później, już w trakcie trwania stanu wojennego, nie zaniechaliśmy w kościele działalności patriotycznej. Odprawiane były okazjonalne nabożeństwa za Ojczyznę, odbywały się nielegalne zebrania Klubu Inteligencji Katolickiej, którego prezesa dr. Krzysztofa Pawłowskiego wielokrotnie przesłuchiwano na milicji. Przetrwaliśmy tę wojnę władzy z rodakami. Doczekaliśmy się wolności. Spróbujmy teraz skorzystać z niej w sposób jak najbardziej godny.
Daniel Weimer

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski