Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

"15 minut"

Redakcja
Gość pojawił się na podium przed publicznością z szarą, zmęczoną twarzą, zmierzwionym włosem, w koszuli rozpiętej pod szyją, lekko wymiętych spodniach i nie oczyszczonych butach (tu już trochę fantazjuję, bo to było dość dawno - z końcem września 1989 r.). Jakby nieco skrępowany okolicznością, speszony i bezbronny - bez charakteryzacji przecież, ale i bez gwiazdorskiej pozy: Robert De Niro, kameleon kina ("profesjonalista gra różne postaci, to amator gra bezustannie siebie"). Warszawskie "Hybrydy" urządziły wtedy festiwal ośmiu jego filmów, a w Krakowie spotkał się z nami w świeżo wyremontowanym kinie "Apollo", na którego ekranie widzimy go teraz w "15 minutach".

Zapiski kinomana

 Rola jest nietypowa, bo co prawda wielki aktor działa i tutaj z pistoletem w ręku, ale po kreowaniu serii czarnych charakterów spozytywniał obecnie jako najsłynniejszy detektyw nowojorski. Rozpoczyna się jego występ w dużym zbliżeniu wizerunkiem obrzękłej twarzy, chłodzonej (po przepiciu?) wodą z bryłkami lodu, potem jest najdzielniejszym z dzielnych w tropieniu przestępców, ale komicznie zaambarasowanym w scenie oświadczyn, co wpierw przygotowuje sobie przed lustrem. Jako mentor traktuje swego młodszego i niedoświadczonego partnera ze zgryźliwym humorem i nagle, gdzieś po połowie filmu, zostaje brutalnie wyeliminowany z akcji.
 Ten scenariuszowy zabieg, rezygnujący z udziału głównego gwiazdora na planie, jest raczej niezwykły, ale ma swoją wymowę w fabule. Pozostają inni bohaterowie - personalnie: dwaj przybysze wschodnioeuropejscy, Czech i Rosjanin (dlatego z tak daleka, żeby mogli zweryfikować swoje wyobrażenia o Ameryce i przeżyć szok kulturowy) oraz metaforycznie: przemoc jako zjawisko społeczne w symbiozie z perfidią i cynizmem mediów. Wszystkie środki masowego przekazu karmią się przestępczością (najlepiej, żeby "krwi było po kolana") w trosce o tzw. oglądalność i publiczność faktycznie to namiętnie ogląda. Jest paradoksem, że występując przeciwko temu, film wpada w taką samą koleinę.
 Zapowiedź afery kryminalnej traci dość szybko czystość gatunku i rzecz zmienia się w thriller, okaleczony z kolei elementami naiwności i nieprawdopodobieństwa. Ale chwileczkę! - mówimy o tym dlatego, że nie ma już co mówić o specjalności domu w hollywoodzkim kinie, to znaczy o bardzo dobrej robocie od strony technicznej. Akcja oprawiona została w dwa pożary, a piesze i samochodowe pościgi przez ulice Nowego Jorku są zrealizowane wspaniale. Im więcej reżyser John Herzfeld ma ludzi w kadrze, tym lepiej nimi operuje, tym lepiej też kieruje kamerą w tłumie. I tempo obrazowania jest wtedy właściwe w zdjęciach szybkich, czasem podwojonych dzięki aparaturze wideo w rękach maniaka.
 Bo ów Rosjanin ma szmergla na punkcie filmowania. Widział wcześniej kilka filmów Franka Capry, którego nazwisko teraz przyjmuje, znajduje się w Ameryce - krainie kina, więc bezustannie kręci, dokumentuje wszystko, co widzi, a najbliżej widzi swego towarzysza w jego morderczych wyczynach. Taśma z ich rejestracją stanowić ma corpus delicti w procesie sądowym, który ich czeka i który przyniesie im telewizyjną sławę - według sentencji Andy Warhola, iż w przyszłości każdy mieć może i każdy mieć będzie swoje piętnaście minut rozgłosu... Dodam, że gra tę postać Oleg Taktarow, dwukrotny mistrz dżiu-dżitsu, adept sztuk walk wschodnich, który kilka lat temu rzeczywiście wyemigrował do USA.
 W duecie z nim przewodzi jednak ciekawy aktorsko Karel Roden jako oprych o skłonnościach sadystycznych, którego tok rozumowania wygląda tak: amerykański system wymiaru sprawiedliwości zwalnia od odpowiedzialności przestępcę i bierze go w ochronę, gdy nie ma właściwej samooceny - niepoczytalny zbrodniarz może więc być uznany za ofiarę. Raz w ten sposób osądzony, nie może być skazany ponownie, jeśli nawet przyzna się do łgarstwa i symulacji, a sławę ma już "w kieszeni". Tak w każdym razie myśli sobie ciemny typ w filmie, gdzie mord jest spektakularny, a zbrodnia wypada w telewizji fotogenicznie. - Czy to też nakręciłeś? - upewnia się redaktor TV u swego kamerzysty, gdy następuje krwawy finał sprawy.
 Błędne koło się zamknęło. Telewizja upowszechnia wzory, kusi do naśladownictwa pieniędzmi i mirażem popularności, a następnie robi z tego kolejne widowisko. Atak na takie praktyki jest w filmie "15 minut" może zbyt łatwy, zbyt dosłowny, zbyt kategoryczny, ale przecież nawet u nas wszechobecność przemocy na małym ekranie budzi protesty i dyskusje. Telewizji zawdzięcza też swą pozycję detektyw Roberta De Niro, który mówi, że do tej roli skłoniło go właśnie starcie dwu rzeczywistości - tej, w której żyjemy, i tej, którą kreują audiowizualne media. Najnormalniej zaprezentował się w tym gronie młody i dobry aktor Edward Burns jako spec od pożarnictwa - i to optymistyczny akcent na koniec.
  WŁADYSŁAW CYBULSKI

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski