Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

23 lutego 1962 r. Pierwszy lot śmigłowcem w góry na ratunek.

Redakcja
Tadeusz Augustyniak jest Członkiem Honorowym Tatrzańskiego Ochotniczego Pogotowia Ratunkowego. Gdy otrzymywał to zaszczytne wyróżnienie, w uzasadnieniu napisano, że wszedł na trwałe do historii ratownictwa górskiego jako twórca nowej jakości, jaką w latach 60. było ratowanie z powietrza. Fot. JACEK KOZIOŁ
Tadeusz Augustyniak jest Członkiem Honorowym Tatrzańskiego Ochotniczego Pogotowia Ratunkowego. Gdy otrzymywał to zaszczytne wyróżnienie, w uzasadnieniu napisano, że wszedł na trwałe do historii ratownictwa górskiego jako twórca nowej jakości, jaką w latach 60. było ratowanie z powietrza. Fot. JACEK KOZIOŁ
Pierwszy ratunkowy lot śmigłowcem odbył Pan 23 lutego 1962 roku?

Tadeusz Augustyniak jest Członkiem Honorowym Tatrzańskiego Ochotniczego Pogotowia Ratunkowego. Gdy otrzymywał to zaszczytne wyróżnienie, w uzasadnieniu napisano, że wszedł na trwałe do historii ratownictwa górskiego jako twórca nowej jakości, jaką w latach 60. było ratowanie z powietrza. Fot. JACEK KOZIOŁ

ROZMOWA. Z TADEUSZEM AUGUSTYNIAKIEM o lataniu w Tatrach

- Śmigłowiec był z Warszawy. Najpierw wykorzystano go do zabezpieczenia zawodów narciarskich w Krynicy, a potem poleciałem nim do Zakopanego. Lądowisko wyznaczono w miejscu, gdzie dzisiaj jest szpital. 23 lutego śmigłowiec został po raz pierwszy wysłany w Tatry na ratunek. Polecieliśmy do Doliny Pięciu Stawów. Niestety, była mgła jak mleko i trzeba było zawrócić.
O udanej akcji ratunkowej pilotowanego przez Pana śmigłowca SM-1 pisał "Dziennik Polski" 20 kwietnia 1963 r.
- Mam ten wycinek! W piękny dzień, 16 kwietnia na hasło "ratunek" wystartowałem z lotniska w Krakowie. Przyziemiłem w Zakopanem, przed budynkiem GOPR-u. Stamtąd zabrałem ratownika z grupy tatrzańskiej i polecieliśmy do Doliny Pięciu Stawów. Narciarz, 75-letni Tadeusz Zieleniewski z Warszawy doznał poważnego złamania nogi. Zabraliśmy nieszczęśnika spod schroniska i po dziesięciu minutach lotu był już w Zakopanem. Przysłał potem kartkę z podziękowaniami.
Na czym polegała trudność latania i lądowania w górach na śmigłowcu SM-1?
- Lot postępowy i osiągnięcie pułapu trzech, czterech kilometrów nie były problemem. Sprawa komplikowała się, gdy trzeba było zawisnąć w powietrzu albo z zawisu wylądować. Do tego konieczna jest duża moc silnika, a w jednosilnikowych SM-1 o mocy 575 koni był z tym kłopot. W dodatku ten śmigłowiec nie miał płóz, więc po wylądowaniu trzeba go było natychmiast odkopać, żeby któreś z kół nie ugrzęzło w śniegu i żeby lód nie dostał się do gaźnika, co się zdarzało.
Mocniejsze były Mi-2; te śmigłowce wciąż są w użyciu. Gdy była akcja na buli pod Rysami, zabierałem pięciu ratowników i paliwa tyle, żeby dolecieć na miejsce akcji i wrócić do Zakopanego. Śmigłowiec musiał być lekki. Przyziemiało się na lądowisku przy Morskim Oku, wysadzało czterech ratowników, w helikopterze zostawał jeden. Wykonywałem zawis, on wyskakiwał i wyrzucał sprzęt. W tym czasie ja wracałem na dół po jego dwóch kolegów, zawracałem i znów zabierałem dwóch. Dzisiaj "Sokół" zabiera dziesięciu ratowników i wszystkich może od razu wysadzić pod Rysami. A zapas paliwa pozwala mu wrócić nawet prosto do Krakowa. Ma dwa silniki po 2000 koni mocy, a MI-2 miał dwa razy po 400 koni.
Czy któryś z lotów ratunkowych, oprócz tego pierwszego, pamięta Pan szczególnie?
- Wezwanie było z niemal pionowej ściany Rysów. Okazało się, że taternik odpadł od ściany. Jego kolega wezwał pomoc. Podrzuciłem ratowników nad Czarny Staw, żeby mieli bliżej do poszkodowanego. Miałem na nich czekać, ale chciałem zobaczyć, co się właściwie stało. W śmigłowcu był ze mną ratownik Maciej Gąsienica. Uznaliśmy, że jest szansa zabrać poszkodowanego na dół. Za którymś razem udało mi się rzucić mu linę. Kolega taternika, który wzywał pomoc, zapiął go w uprzęży. Poleciałem w niższe partie gór i zawisłem na takiej wysokości, że ratownicy mogli go podjąć. Gdy wnieśli go do kabiny, polecieliśmy do Zakopanego. To była pierwsza akcja ratunkowa z użyciem liny. Nigdy nie zapomnę aplauzu ratowników, gdy zobaczyli taternika holowanego w powietrzu.
Czy zawsze był pan pilotem sanitarnym?
- Lotnictwo sanitarne powstało w 1955 r., a do tego czasu wiele lotów wykonano w ramach aeroklubu. Samoloty sanitarne, tak zwane kukuruźniki, miały lądowisko na Błoniach. Do przewozu chorych służyły gondole umieszczone z obu stron samolotu. Jak poszkodowanego umieszczono w gondoli w Sanoku i zamknięto, lekarz mógł do niego zajrzeć dopiero po wylądowaniu w Krakowie. Potem samolot zmodyfikowano tak, że lekarz miał dostęp do pacjenta, ale tylko do pasa. Dzisiaj trudno to sobie nawet wyobrazić.
Kiedy podjął Pan decyzję o zakończeniu latania ratunkowego?
- Zgodnie z prawem lotniczym, w 1991 r. przeszedłem na emeryturę, ale w Zakopanem - zatrudniony byłem na pół etatu - latałem jeszcze trzy lata. W 1994 r., podczas akcji, jeden z ratowników wszedł pod łopatę śmigłowca, która uderzyła go w głowę. Koledzy wzięli go do środka i wezwali karetkę. Gdy śmigłowiec znalazł się na terenie otwartym, pilot przeszedł do lotu postępowego z pełną prędkością przelotową. Wtedy jedna z łopat śmigła zaczęła wibrować, uderzyła o belkę ogonową i odcięła napęd od śmigiełka ogonowego. Śmigłowiec spadł. Zginęło dwóch pilotów i dwóch ratowników. To przesądziło o tym, że przestałem latać.
Czy był moment w powietrzu, kiedy naprawdę czuł Pan, że może być krucho?
- Mieliśmy zawieźć dwoje dzieci z Krakowa do Rabki. Gdy mijaliśmy Luboń, silnik (w jednosilnikowym śmigłowcu SM-1) bez ostrzeżenia przestał pracować. Nie miałem czasu na kombinowanie. Zobaczyłem młody lasek. Przyjąłem, że czubki drzew to powierzchnia ziemi. Krzyknąłem do Maćka Gąsienicy: "Trzymaj dzieci!" - i zacząłem przygotowywać się do lądowania z wykorzystaniem tzw. autorotacji. Prędkość postępowa w tym przypadku wynosiła 90-100 km/godz., a opadanie siedem, osiem metrów na sekundę. Gdy byłem jakieś 30 m nad ziemią, wykonałem manewr, dzięki któremu śmigłowiec prawie nie opadał i można było wylądować. Połamane były łopaty, ale wszyscy przeżyli. Widziała nas obsługa karetki, która czekała na dzieci na lądowisku. Przekazano informację do Krakowa, skąd wystartował samolot. Znalazł nas dopiero wtedy, gdy rozłożyłem prześcieradło.
Kiedy indziej, pod Giewontem, zasłabła turystka. Wystartowałem na Mi-2, wysadziłem ratownika i lekarza u góry, znalazłem odpowiednie miejsce, przyziemiłem i czekałem. Ratownicy przenieśli poszkodowaną do śmigłowca. Włączyłem silniki, podnoszę się do góry, nabieram prędkości i słyszę, że przestał pracować jeden z dwóch silników. Na jednym można lecieć z mocą maksymalną nie dłużej niż 4 minuty. Musiałem szybko lądować na dobiegu. Udało się przy skoczni, na Równi Krupowej. Potem zdarzyły się jeszcze cztery takie jak mój przypadki. Okazało się, że dochodziło do zatarcia się trzeciego łożyska w silniku na skutek przegrzewania się oleju.
Rozmawiała Majka Lisińska-Kozioł

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski