Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

400 meczów Kawuli w Wiśle. Głowacki wyrówna ten rekord

Jerzy Filipiuk, Bartosz Karcz
Władysław Kawula był liderem formacji obronnej krakowskiej drużyny
Władysław Kawula był liderem formacji obronnej krakowskiej drużyny repro. Adam Wojnar
Sylwetka. WŁADYSŁAW KAWULA już za życia stał się legendą. Barw „Białej Gwiazdy” bronił przez dwie dekady. Słynął z atomowych strzałów. ARKADIUSZ GŁOWACKI - piłkarz, który nigdy się nie poddaje. Z Wisłą sięgał po laury, a dziś pomaga jej przetrwać trudny czas.

W ciągu 15 lat gry w pierwszej drużynie nigdy nie zdobył mistrzostwa Polski. Tylko raz sięgnął po medal (1966 - srebrny), a ponadto w pierwszej szóstce I ligi uplasował się jedynie trzykrotnie (1956, 1961, 1962). Zaznał goryczy spadku do II ligi (1964) i klęski z Legią Warszawa 0:12 (1956). Nic nie zwojował w europejskich pucharach. Nie zagrał ani na mundialu, ani na Euro. Tylko pięć razy wystąpił w reprezentacji Polski. Jedynym jego sukcesem było zdobycie Pucharu Polski (1967), i to dopiero w rzutach karnych. A mimo to już za życia zyskał miano wiślackiej legendy i szacunek kibiców. W barwach „Białej Gwiazdy” rozegrał aż 400 meczów. Musiało upłynąć kilka piłkarskich pokoleń, by ktoś mógł wyrównać ten wspaniały klubowy rekord.

19 grudnia 2005 roku „Gazeta Krakowska” ogłosiła wyniki głosowania na „Jedenastkę Stulecia Wisły Kraków”. Na środku obrony znalazł się - obok Henryka Maculewicza - właśnie Kawula. Miał z tego powodu ogromną satysfakcję. Kolejnego uhonorowania swoich zasług dla klubu - zawieszenia 9 marca 2012 roku pod dachem stadionu jego symbolicznej koszulki w ramach projektu „Powrót Legend Wisły Kraków” - nie doczekał...

Ja obijałem, a Władek grał

Urodził się 27 września 1937 roku w Krakowie. Jego ojciec Kazimierz był murarzem (pracował m.in. na zamku wawelskim). Mama zajmowała się domem. Urodziła siedmioro dzieci. Władysław był najstarszym z nich. Miał pięciu braci (Jacka, Floriana, Stanisława, Wiktora i Kazimierza) oraz jedną siostrę (Barbarę). Żyje tylko dwoje ostatnich - najmłodszych z rodzeństwa. W piłkę grali też Wiktor i Kazimierz, choć ten pierwszy, były zawodnik Prądniczanki, mówił, że on tylko odbijał piłkę, a to Władysław grał. Wiktor kibicował starszemu bratu, jeździł na jego mecze. Dopiero, gdy ten zakończył karierę, wyszedł z cienia słynnego brata, zostając jego... szefem w pracy. Zmarł dwa tygodnie po śmierci Władysława. I to tak jak on - na raka...

Na pierwszy trening Władysława zaprowadził ojciec, który też był piłkarzem. Wychowywał się na Olszy, jego pierwszym klubem była Prądniczanka. W 1951 roku trafił - jak się okazało, aż na 20 lat - do Wisły. Nastolatek pilnie trenował, podpatrywał na boisku starszych kolegów. Czynił postępy, co nie uszło uwadze futbolowej centrali. W juniorskiej i młodzieżowej reprezentacji Polski rozegrał kilkadziesiąt spotkań.

Niezastąpiony w obronie

W I lidze zadebiutował 17 czerwca 1956 roku w meczu w Warszawie z Gwardią (0:0). Miejsca w drużynie nie oddał do końca sezonu (grano wtedy systemem wiosna - jesień). Potem też był niezastąpiony. W 13 kolejnych sezonach ligowych opuścił tylko 2 mecze! Nie zagrał 8 października 1961 roku w Mielcu ze Stalą (2:1) i 6 czerwca 1965 roku w Gdańsku z Lechią (0:2). Tylko raz został zmieniony w trakcie gry: 17 października 1965 roku w 22 minucie meczu w Sosnowcu z Zagłębiem (1:1). W ekstraklasie rozegrał 329 spotkań. Ponadto 29 meczów w II lidze, 23 w Pucharze Polski, 15 w Pucharze Intertoto oraz 4 w PZP.

Debiutował u boku wszechstronnego Leszka Snopkowskiego, a kończył karierę w Wiśle, gdy grali już w niej inni znakomici potem obrońcy Antoni Szymanowski i Adam Musiał, ale do historii klubu przeszedł jako członek legendarnego tercetu defensywnego: Fryderyk Monica - Kawula - Ryszard Budka.

Prawy obrońca Monica, młodszy od Kawuli o trzy tygodnie, imponował m.in. twardością w grze, a lewy defensor Budka, starszy od nich o ponad dwa lata, techniką i boiskową inteligencją. Pierwszy z nich nie umiał się odnaleźć poza sportem, umarł w samotności w wieku 45 lat. Drugi ukończył prawo na Uniwersytecie Jagiellońskim. Jest wujkiem Krzysztof Budki, który potem też był podporą wiślackiej obrony. Monica znalazł się w rezerwowej „Jedenastce Stulecia Wisły Kraków”, Budka 17 lipca doczekał się zawieszenia koszulki na klubowym obiekcie.

Zemdlał po meczu

Ale to Kawula rządził i dzielił w wiślackiej defensywie. Dysponował świetną kondycją, miał dobrą koordynację, grał bardzo fair. Imponował także ambicją.

- Babcia opowiadała, że dziadek zagrał kiedyś, mimo że miał 41 stopni gorączki. Po meczu zszedł z boiska i zemdlał - opowiada jedyna wnuczka piłkarza Karolina Kawula, pracująca dziś w biurze prasowym Wisły.

O tym, jak ambitnym piłkarzem był Kawula, opowiada Szymanowski: - Gra z nim była wielką przyjemnością. Gdy ja wchodziłem do drużyny, zdawał sobie sprawę, że będzie z niej odchodził. Ale nie oddawał pola bez walki. Był niezwykle ambitny. Bardzo poważnie traktował przebieżki, starty z piłką i bez piłki. Na boisku umiał nas ustawiać, doradzał nam. Nie był zazdrosny o to, że przychodzą młodzi zawodnicy. Pomagał mi - i jestem mu za to wdzięczny.

Musiał też z wielkim sentymentem wspomina znakomitego stopera: - Był moim piłkarskim nauczycielem, wspaniałym człowiekiem, kolegą i przyjacielem, wzorem sportowca. Dla mnie to profesor, który mnie wiele nauczył, pokazywał, jak się ustawiać, przesuwać na boisku.

„Bomby” i... reanimacje

Kibice zapamiętali głównie atomowe strzały Kawuli. Wielu bramkarzy miało kłopoty, by nie tylko sparować jego uderzenia, ale i... nie ucierpieć z tego powodu. Do legendy przeszły opowieści związane z jego „bombami”, jak to po jednej z nich omal nie połamał rąk najlepszemu polskiemu bramkarzowi tamtych lat Edwardowi Szymkowiakowi, a po innej złamał drewnianą poprzeczkę bramki. Znakomicie egzekwował wolne i karne. Nie bawił się w techniczne strzały, uderzał najsilniej, jak tylko mógł.

Gracze Wisły urządzali sobie zakłady, kto z nich kopnie piłkę z boiska nad „Bramę Brandenburską”, jak nazywano dawne kolumny za bramką od strony ul. Reymonta. - Tylko dziadek i Stanisław Gonet potrafili tak daleko kopnąć piłkę - mówi wnuczka Kawuli, która bardzo lubiła słuchać jego opowieści.

- Ludzie przychodzili na mecze, żeby oglądać jego wolne. Gdy rywal dostał piłką, to trzeba było go reanimować - wspomina 58-letni dziś syn piłkarza Artur, który grał m.in. w trampkarzach Wisły, Kalwariance, Wawelu, Prądniczance i Węgrzcance.

Tajemnica mocy uderzeń Kawuli tkwiła nie tylko w fizycznej sile i potężnym udzie. - Często zostawał po treningach i dodatkowo ćwiczył, aby do perfekcji opanować sztukę strzału - wyjaśnia Kawula junior.

Przeciwko Kawuli grał m.in. Włodzimierz Lubański, który z wielkim szacunkiem wspomina wiślaka: - To był bardzo dobry obrońca, mocno zbudowany, silny, z potężnym strzałem, grający zawsze fair.

Nawet w bramce i ataku

Kawula był obrońcą, ale dwukrotnie wystąpił nawet w... bramce: w 1958 roku w ligowym meczu z Polonią Bytom (1:4, po przerwie zastąpił kontuzjowanego golkipera i puścił 3 gole) oraz w 1963 roku w towarzyskim spotkaniu ze Spartakiem Martin (2:1; grał do przerwy i zachował czyste konto, potem zastąpił go bramkarz ściągnięty z trybun, dwaj inni mieli kłopoty ze zdrowiem, trzeci był na wycieczce).

Kawula wspominał, że w czasach juniorskich grał na... prawym skrzydle. Chwalił się, że w 1954 roku w MP juniorów we Wrocławiu zdobył tuzin goli, zostając królem strzelców turnieju.

Szacunek okazywali mu kibice nie tylko Wisły. - Lubił oglądać hokej. Chodził na mecze Cracovii, ale nie był zaczepiany przez fanów tego klubu - zaznacza syn Kawuli. I dodaje: - Ojciec cieszył się nieprawdopodobną popularnością. Kibice Wisły przychodzili na ulicę Smoluchowskiego, gdzie mieszkał, i skandowali jego nazwisko.

Mimo wielkich umiejętności, nie miał szczęścia do drużyny narodowej. W latach 1960-1962 zagrał w niej zaledwie pięć razy: w Warszawie z Francją (2:2), w Budapeszcie z Węgrami (1:4), w Belgradzie z Jugosławią (1:2), w Poznaniu z Węgrami (0:2) i w Chorzowie z Irlandią Północną (0:2). Dlaczego tak rzadko?

Jego syn uważa, że w tamtym okresie pozycje defensorów były tak zdominowane przez zawodników Górnika Zabrze i Legii Warszawa, że piłkarze z innych drużyn mieli małe szanse na przełamanie ich hegemonii. Ale Kawula senior nie chciał zmieniać klubowych barw.
Jego rywalem był Pele

Z Wisły odszedł dopiero w 1970 roku. Ostatni mecz w jej barwach rozegrał 29 listopada w Pucharze Polski w Chorzowie z Ruchem (0:2). W lutym następnego roku poleciał do Chicago. Przez dwa lata występował w polonijnym klubie White Eagles.

W debiucie, w rozgrywkach o halowe mistrzostwo Chicago (które potem jego drużyna zdobyła), strzelił gola - z wolnego - greckiej ekipie Olympic, szybko stając się ulubieńcem kibiców. Chwalił się, że zaliczył też występy w ekpie Old Stars Chicago, m.in. dwa przeciwko Santosowi, z królem futbolu Pele w składzie.

Po powrocie do kraju przez jeden sezon prowadził Victorię Jaworzno (i grał w niej), a potem przez kilka lat Kalwariankę, w której przez sezon występował ze swym synem Arturem.

- Tata był wtedy grającym trenerem. W pierwszej drużynie zadebiutowałem w wieku 16 lat, zastępując na obronie kontuzjowanego kolegę. Gra z tatą nie była łatwa, bo był bardzo krytyczny wobec mnie - wspomina pan Artur, którego ojciec prowadził także Lechię Sędziszów i Polną Przemyśl.

Potem przez wiele lat pracował w Kombinacie Budownictwa Mieszkaniowego „Zachód”, a także w „Chemobudowie”, m.in. w Hanowerze i przy budowie fabryki porcelany koło Erfurtu. Był też zatrudniony we Frankfurcie n. Menem w firmie Franz Knittel GmbH, delegowany przez polską spółkę „Magropol”. W Krakowie był brukarzem na budowie przy ul. Olszańskiej. Znał niemiecki i angielski. Grywał w piłkę dla za- bawy, gdy już pracował, nawet w drugiej połowie lat 90. Był członkiem Rady Seniorów Wisły.

Tańczący z... marynarką

Znakomicie posługiwał się nie tylko dolnymi kończynami. Bardzo dobrze grał w tenisa ziemnego i stołowego oraz w koszykówkę. Uwielbiał też tańczyć, bawić się. Potrafił zatańczyć fokstrota, walca, rumbę, sambę. Na jednym z Balów Piłkarza jego taniec z Lajkonikiem (imitowanym przez marynarkę) był atrakcją wieczoru. Piłkarki ręczne Cracovii uznały go za najprzystojniejszego krakowskiego futbolistę. Kochał życie. Nie dorobił się jednak kokosów. Mieszkanie dostał od klubu, żył skromnie, w bloku przy ul. Piastów. Palić zaczął dopiero w wieku 32 lat.

Legendarny piłkarz niemal przez całe życie nie chodził do lekarza. Aż dopadł go rak prostaty. W grudniu 2007 roku przeszedł operację. Potem nastąpił przerzut na płuca. Reanimowano go w jednym z krakowskich szpitali przez trzy kwadranse. Nie udało się go jednak uratować. Zmarł 1 lutego 2008 roku.

Wisła i polska piłka nożna straciły wielką postać, która jednak na zawsze została w pamięci kibiców. Nie tylko tych, co układali na jego cześć nawet fraszki, np. taką: „Zgaduj zgadula, kto z piłką hula? Władek Kawula! Na jego ręce wiślackie grabula!”.

Jerzy Filipiuk

***

Gdyby wśród kibiców Wisły zorganizować konkurs, w którym mieliby wskazać piłkarza najbardziej szanowanego w ostatniej dekadzie, to jednym z głównych kandydatów do wygrania takiej klasyfikacji byłby bez wątpienia Arkadiusz Głowacki. Człowiek, który w Wiśle rozgrywa właśnie swój piętnasty sezon i który na wspomniany szacunek zapracował bardzo ciężko, o czym najlepiej świadczą liczne blizny na jego czole.

Głowacki urodził się w 1979 roku w Poznaniu. To tam stawiał swoje pierwsze piłkarskie kroki w szkółce TPS Winogrady. Później był jeszcze SKS 13 Poznań i wreszcie Lech, w barwach którego dał się poznać szerszej publiczności. Gdy w 2000 roku pojawiło się zainteresowanie ze strony Wisły, w Krakowie grał już inny były zawodnik Lecha, Maciej Żurawski. Dzisiaj „Żuraw” wspomina, że otrzymał z klubu zadanie specjalne w sprawie Głowackiego.

- Działacze prosili mnie, żebym z nim porozmawiał i przekonywał go, że warto się przenieść do Krakowa. Można zatem powiedzieć, że w jakimś stopniu przyczyniłem się do tego transferu - mówi Żurawski.

Sam Głowacki z uśmiechem podchodzi do słów byłego kolegi z boiska. - Skoro Maciek tak mówi... - śmieje się „Głowa”. - Może Maciek próbował, może wyrażał same pochlebne opinie na temat klubu, w którym już był, ale mimo młodego wieku, byłem wtedy bardzo świadomy swojej decyzji i swojej chęci gry w Wiśle. Wiedziałem, że może dojść do tego transferu, ale też wiedziałem, że do niego dojdzie, jeśli obie strony będą zadowolone. A długo było tak, że nie mogłem przystać na pewne warunki. Miałem swoje cele, założenia i starałem się je zrealizować. W końcu doszliśmy jednak do porozumienia i zameldowałem się w Krakowie.

Przyjaźń z Baszczyńskim

W Krakowie była wtedy niezwykle silna drużyna, w której młody Głowacki szybko jednak wywalczył sobie miejsce. Choć z drugiej strony, gdy wspomina debiut w barwach Wisły w meczu z Odrą Wodzisław Śl., to...

- W okresie przygotowawczym byłem kompletnie bez formy - mówi piłkarz. - Zagrałem chyba dziewięć sparingów. Byłem młody, grałem wszystko, ale po tym okresie przygotowawczym miałem wszystkiego dosyć. Zostałem wystawiony na prawej obronie i z tym nie byłoby większego problemu. Tylko po prostu ja nie byłem dobrze przygotowany i skończyło się zmianą po niecałej godzinie gry, co - jak sobie przypominam - przyjąłem ze sporą ulgą.

Niedługo po Głowackim do Wisły trafił Marcin Baszczyński. Jak się miało okazać, stworzyli zgrany duet nie tylko w obronie „Białej Gwiazdy”, ale również poza boiskiem. Rozpoczęła się przyjaźń, która trwa do dzisiaj.

Baszczyński pytany o genezę tej przyjaźni mówi: -Trudno to wytłumaczyć. To tak jakby zapytać parę małżeńską, dlaczego tak długo jest ze sobą. Myślę, że to wynika z cech charakteru, z podobnego punktu widzenia na sprawy boiskowe, ale nie tylko, bo również mamy wspólne zainteresowania pozapiłkarskie. Arek jest takim człowiekiem, z którym można o wszystkim porozmawiać. Tematy zawsze nam się kleiły. To były i są długie rozmowy, teraz telefoniczne. Każdy, kto zna Arka, wie że do niego bardzo trudno jest się dodzwonić. A mnie się to ciągle udaje i te nasze rozmowy są bardzo konstruktywne i bardzo długie.
Głowacki pytany o przyjaźń z Baszczyńskim dodaje natomiast: - To jest ciekawa sprawa, bo zanim obaj trafiliśmy do Wisły, jeździliśmy razem na reprezentację olimpijską i choć graliśmy w jednej drużynie, to ciężko powiedzieć, żebyśmy jakoś specjalnie się przyjaźnili. Dopiero później, gdy obaj byliśmy już w Krakowie, to tak się złożyło, że zostaliśmy przydzieleni do jednego pokoju, a później to już poszło.

Żeby nie było tak różowo, w tej przyjaźni dwóch piłkarzy Wisły sporo było również szorstkich momentów. Obaj to twarde charaktery, a boiskowa rzeczywistość często wystawiała na próbę ich znajomość.

- W obronie zawsze mogliśmy na sobie polegać, wiedzieliśmy, że jeden za drugiego pójdzie w ogień, czuliśmy wsparcie, choć czasami iskrzyło między nami na całego - wspomina Baszczyński. - Były chwile, że jeśli ktoś by nas nie znał i nie wiedział, że jesteśmy najlepszymi kumplami, to pomyślałby, że jesteśmy największymi wrogami. Rugaliśmy się na całego, ale to było konstruktywne. Były momenty, że jak schodziliśmy po meczu do szatni, to potrzebowaliśmy pół godziny więcej od pozostałych, żeby w końcu emocje opadły i żebyśmy mogli przybić piątkę. Godzina to był „maks”, żeby wszystko wróciło do normy.

- To jest właśnie sól tego wszystkiego - dodaje Głowacki. - Reakcje na boisku, kłótnie, czasami nawet wyzywanie się w ostrych słowach - to wszystko było, ale to trwało często pięć sekund. Takie zachowania to normalna sprawa, a „Baszczu” zawsze był w tym liderem. Wiele na ten temat mogą zresztą powiedzieć sędziowie, którzy w tamtych latach prowadzili nasze mecze.

Głowacki przez lata gry w ekstraklasie dorobił się opinii prawdziwego twardziela. Piłkarza niezwykle trudnego do przejścia. Z drugiej strony to bardzo spokojny, rodzinny człowiek i pewnie niektórym trudno uwierzyć, że w szatni potrafił też walnąć pięścią w stół, powiedzieć kilka ostrych słów, żeby wstrząsnąć zespołem.

- Arek tak jak szybko potrafi się konkretnie zdenerwować, tak szybko potrafi to z niego zejść - tłumaczy inny były kolega Głowackiego z boiska Kamil Kosowski. - Ja nigdy takiej umiejętności nie posiadałem. „Głowa” natomiast, jak się zdenerwuje, to wybucha, ale szybko wraca do normalności.

O tym, jak to wygląda, gdy kapitan Wisły traci cierpliwość opowiada z kolei Paweł Brożek, przytaczając sytuację, która miała miejsce w czasie meczu z Legą w Warszawie w 2010 roku. Poszło o Patryka Małeckiego, który, mimo iż mecz układał się dobrze dla Wisły (wygrała go ostatecznie 3:0), to dość ostro odezwał się najpierw właśnie do Pawła Brożka, a następnie Radosława Sobolewskiego.

- Patryk miał problem ze mną, z „Sobolem” i na końcu z „Głową”. Ja to zbagatelizowałem, „Sobol” też, ale Arek już nie... Potrafił w dosadny sposób wpłynąć na niego, żeby się uspokoił - wspomina „Brozio”. Dodajmy, że przyglądający się całej sytuacji trener Henryk Kasperczak tylko pokiwał głową i powiedział do Małeckiego: - Słuchaj kapitana, bo kapitan ma zawsze rację...

Szatnia pełna żartów

Głowacki miał okazję grać w wielkiej drużynie Wisły, która na początku XXI wieku nie miała sobie równych w Polsce. Sam ma na koncie sześć tytułów mistrza Polski, które wiślacy zdobywali wręcz hurtowo. To z jednej strony była zasługa bardzo dobrych piłkarzy, jacy grali w ówczesnej Wiśle, ale też świetnej, choć nieco specyficznej atmosfery, jaka panowała w ich szatni. Żarty nie omijały nikogo, również Głowackiego.

- Niektórzy nie potrafili sobie z tymi naszymi żartami poradzić... Ale nie dotyczyło to Arka, bo dla mnie to jest przede wszystkim normalny facet. Ma duży dystans do tego, co się dzieje wokół niego - mówi Kosowski.

Baszczyński z kolei wspomina, że zawsze żartował z kolegi, a on z niego. Powodem były np. liczne blizny na czole Głowackiego po boiskowych starciach. Wiślacy zatem przynosili do szatni zdjęcia postaci z horrorów i porównywali podobieństwo do „Głowy”. Nie oszczędzili go nawet wtedy, gdy po wycięciu migdałków schudł dziesięć kilogramów.

- Wszedł taki chudziutki do szatni i choć wszyscy wiedzieli, dlaczego tak schudł, to nie było zmiłuj - nawet dzisiaj śmieje się na wspomnienie tamtych czasów Baszczyński. - Od razu go podłapaliśmy. Ale „Głowa”, jak to „Głowa”, od razu z uśmiechem powiedział, żebyśmy się nie martwili, bo on to szybko odrobi. I jak powiedział, tak oczywiście zrobił.

Wierny Wiśle

Głowackiemu w młodym wieku wróżono dużą międzynarodową karierę. Nie zrobił jej, bo m.in. przez kontuzje długo omijał go zagraniczny transfer. W końcu zaliczył jedynie dwa sezony w Trabzonsporze. Jego koledzy z boiska nie mają wątpliwości, że umiejętności do gry w dobrym zagranicznym klubie „Głowa” miał, a jedyne czego zabrakło to zdrowia.

- Gdyby Arek miał przy sobie cały czas Marcina Bisztygę, fizjoterapeutę Wisły, to pewnie w Polsce nie widzielibyśmy go już od dawna - mów Kosowski. A Baszczński dodaje: - Wiem, że on całe swoje życie uczył się swojego organizmu, ale te kontuzje wiele mu zabrały. Można zatem powiedzieć, że ktoś tam zrobił karierę międzynarodową, bo miał talent, inny bo ciężko pracował, a Arek miał kontuzje i dlatego najwięcej czasu spędził w Wiśle.

Sam Głowacki nie żałuje jednak, że na tak długo związał się z „Białą Gwiazdą”. Gdy pytamy go, czy nie marzyła mu się większa zagraniczna kariera, chwilę się zastanawia i mówi: - Jestem szczęśliwym człowiekiem. Jestem zaszczycony, a mówię to szczerze, bez żadnej kurtuazji, że przez tyle lat mogłem reprezentować barwy Wisły. Jako młody chłopak nie marzyłem o tym, nie planowałem tego, ale życie, Bóg czasami kieruje nas w pewną stronę i trzeba pójść tą drogą. Ja bardzo się cieszę, że mogłem i ciągle mogę podążać tą wiślacką ścieżką. Z pewną przerwą na przygodę w Turcji. Nie wydaje mi się, żebym mógł dzisiaj czegokolwiek żałować.

Po wielu latach sukcesów Głowacki zbliża się do kresu kariery. Nie kryje, że jest mu trudno mierzyć się z dzisiejszą rzeczywistością w Wiśle, walczącą póki co, już nie o trofea, a o wyjście na prostą.

- Są momenty, kiedy sobie z tym nie radzę - przyznaje. - Pojawia się irytacja. Jak czasami patrzę później w powtórkach na swoje zachowanie, to trochę się tego wstydzę, ale ta złość i irytacja szybko mi mijają, a pojawia się znów mobilizacja.

Baszczyński zdradza nieco więcej: - Arek zaciska zęby, wychodzi na boisko i daje z siebie wszystko. Wiem jednak, że on to wszystko bardzo przeżywa. Mówiłem mu nawet, że powinien się od pewnych rzeczy zdystansować, bo zacząłem zauważać, że to obracało się przeciwko niemu. Wiem jednak, że musiał się przestawić na tę nową rzeczywistość i to musiał się przestawić w brutalny sposób.

Pozostaje pytanie, jak długo Głowacki będzie jeszcze grał w piłkę? W niedzielę w meczu z Legią zagra 400. raz w barwach Wisły i wyrówna rekord Władysława Kawuli pod tym względem. Jak bardzo go wyśrubuje? On sam zarzeka się, że to ostatni sezon, ale już Paweł Brożek zdradza nam swój plan: - Będę robił wszystko, żeby Arek jeszcze przedłużył karierę przynajmniej o rok. Na razie spokojnie go przekonuję, bo lepiej z nim tego gwałtownie nie robić. Jeszcze zareaguje zbyt ostro... Na wiosnę zintensyfikuję jednak działania...

Bartosz Karcz

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski