Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Adam Kownacki mieszka w Nowym Jorku, ma żonę z Małopolski, kibicuje piłkarzom i marzy o tytule pięściarskiego mistrza świata wagi ciężkiej

Jerzy Filipiuk
Jerzy Filipiuk
Adam Kownacki
Adam Kownacki Andrzej Banaś
Boks. Rozmowa z Adamem Kownackim, 29-letnim polskim pięściarzem z Nowego Jorku, zajmującym dziewiąte miejsce w światowym rankingu wagi ciężkiej portalu statystycznego Boxrec.com.

W rankingu wyprzedzają Pana tylko Anthony Joshua, Deontay Wilder, Alexander Powietkin, Jarrell Miller, Tyson Fury, Dilian Whyte, Luis Ortiz, Dominic Breazeale. Niezłe towarzystwo. Pozwala myśleć o walce o tytuł mistrza świata?

Jestem tego coraz bliżej, bardzo głęboko w to wierzę. Naprawdę mogę to osiągnąć. To marzenie staje się realnym celem. Wiele osób we mnie wierzy. Czuję, że wszyscy nasi kibice chcieliby, abym został pierwszym polskim mistrzem świata w wadze ciężkiej. Będę do tego dążył. Wiem, że jest to trudne zadanie, ale chcę je zrealizować. Teraz w mojej karierze jest etap „być albo nie być”.

Jako zawodowiec ma Pan na koncie 18 zwycięstw, w tym 14 przez nokaut, i ani jednej porażki. To wizytówka także uprawniająca do marzenia o pojedynku o tytuł?

Chcę stoczyć jeszcze ze dwie walki i czekać na swoją szanse. Myślę, że mi się ona należy. Przed ponad rokiem pokonałem Artura Szpilkę, który już walczył o mistrzostwo (w 2016 roku znokautował go Wilder – przyp.), a we wrześniu Charlesa Martina, który był już mistrzem świata (organizacji IBF – przyp.; tytuł stracił po porażce w 2016 roku z Joshuą – przyp.). Kolejna wygrana, i to w dobrym stylu, potwierdziłaby moją markę. Wiadomo, że boks to nie tylko sport, ale i biznes.

Nie miał Pan wrażenia, że Szpilka zlekceważył Pana, że był bardzo pewny siebie, za co zresztą zapłacił porażką przez techniczny nokaut?

Nie, choć wygrałem z nim dwa razy szybciej niż Wilder. Po walce ze Szpilką po raz pierwszy poczułem za to, że mam większe pieniądze na koncie, że po inwestowaniu w swoje przygotowania i wygranej mogę sobie na coś pozwolić, kupić. Do każdej walki jestem przygotowany w stu procentach. Ponowne starcie ze Szpilką nic by mi sportowo nie dało. To byłby dla mnie krok do tyłu. Rewanż z nim nie był zagwarantowany w kontrakcie.

Po okresie dominacji braci Władimira i Witalija Kliczków do zajęcia miejsca na tronie w wadze ciężkiej kandyduje teraz przynajmniej kilku pięściarzy.

Tak, sytuacja jest interesująca. Nowa krew, nowe życie. Każdy jest ciekawy, co się wydarzy. To super sprawa dla nas, bokserów. Fajnie, że waga ciężka odżywa.

Pan jeszcze nie walczył z największymi tuzami ringu, ale był sparingpartnerem niektórych z nich.

Kilka lat temu pomagałem się przygotowywać do walk Władimirowi Kliczce – w Austrii, a przed rokiem Powietkinowi – w Czechowie koło Moskwy. Kilka razy byłem także sparingpartnerem Tomasza Adamka, przed jego walkami między innymi z Wiaczesławem Głazkowem i Solomonem Haumono.

10 listopada w Gliwicach powalczą ze sobą Artur Szpilka i Mariusz Wach, zajmujący odpowiednio 30. i 32. miejsce w rankingu Boxrec.com. Kto, Pana zdaniem, okaże się lepszy?

Zobaczymy, jak podejdą do tej walki pod względem mentalnym, jak będą realizować swój plan na nią. Kto lepiej, ten wygra. Każdy z nich ma swoje atuty. Jeśli Szpilka będzie szybszy, będzie uciekał rywalowi, to go wypunktuje. A jeśli Wach trafi czysto Szpilkę, to go znokautuje.

Z kolei 1 grudnia w Las Vegas dojdzie do szlagierowego pojedynku Wilder – Fury. Na kogo Pan stawia?

Myślę, że wygra Wilder, bowiem Fury nie jest jeszcze w super formie. Jest za wcześnie dla niego na walkę z Wilderem po tak długiej przerwie, choć stoczył już „po drodze” dwa pojedynki.

Jakie elementy bokserskiego wyszkolenia „pożyczyłby” Pan sobie od najbardziej topowych pięściarzy?

Od Fury'ego wziąłbym wzrost, bo mierzy ponad dwa metry, od Wildera wielką siłę, od Powietkina technikę i upartość na ringu, od Joshuy bokserską mądrość, bo widać, że jest skupiony na tym co robi, dba o dietę i inne kwestie, które sprawiają, że odnosi sukcesy. Muszę poprawić zwłaszcza obronę, schodzenie z linii ciosów. Moje atuty to wiara w siebie, upartość, umiejętność zadawanie dużej liczby ciosów.

Kto jest Pana szkoleniowcem?

Amerykanin Keith Trimble, którego znam od pięciu-sześciu lat. Jest moim prywatnym trenerem (szkoli zawodowców i amatorów w boksie, kickboxingu i MMA – przyp.).

Kevin Rooney, były trener Mike'a Tysona, legendy wagi ciężkiej, powiedział, że może Pan przebić osiągnięcia Andrzeja Gołoty, który cztery razy walczył – niestety, bezskutecznie – o mistrzowski pas. To sympatyczna, ale i chyba zarazem zobowiązująca dla Pana opinia.

Rooney trenował najlepszych na świecie zawodników, więc „trochę” się na tym zna. Zawsze byłem pewny siebie. Wierzę w swoje umiejętności, ale też szanuję każdego przeciwnika. Nikt nie wychodzi na ring, żeby dostać po głowie. Na ringu ryzykujemy swoim zdrowiem, wystarczy chwila nieuwagi i można zostać znokautowanym. Dlatego trzeba być pewnym swego, ale – powtarzam – nikogo nie można lekceważyć.

Powiedział Pan, że poza „Złotymi Rękawicami”, zdobytymi w 2009 roku w Nowym Jorku, nic Pan jeszcze w boksie nie osiągnął...

Bo to jest prawda. W życiu trzeba ciągle iść do przodu, stawiać sobie nowe cele, zakładać plan na rok, dwa czy dziesięć lat. Bo bez tego człowiek by błądził.

Skromniś z Pana, ale chyba czuje Pan już wsparcie ze strony kibiców, zwłaszcza rodaków?

Tak. W Stanach jestem coraz bardziej popularny. Gdy chodzę po galeriach, ludzie mnie rozpoznają, to miłe uczucie. Mam już swoich kibiców, wszyscy mnie wspierają. Do Polski przyjechałam na dwa tygodnie, żeby ją odwiedzić, wpaść do rodziny. I okazało się, że tu też jestem już rozpoznawalny, zapraszany na rozmowy. Miałem spotkanie za spotkaniem. Wiem, że kiedy walczyłem, kibice wstawali o piątej nad ranem, żeby zobaczyć moje występy w telewizji.

To Pana pierwsza wizyta w Krakowie?
Druga. Pierwszy raz byłem w nim pięć lat temu, gdy żonie umarł dziadek. Przyjechaliśmy na do Polski na tydzień pogrzeb i wpadliśmy na dwa dni do Krakowa, by go pozwiedzać.


Zobacz także: Pogromca Artura Szpilki zawitał do Krakowa [ZDJĘCIA]

Ciąg dalszy rozmowy na następnej stronie

Skoro poruszyliśmy wątek rodzinny... Urodził się Pan w Łomży, ale od siódmego roku życia mieszka w Nowym Jorku. Jak to się stało?

Moja rodzina wyjechała do USA, bo na Podlasiu nie było ani pracy, ani dużych możliwości. Rodzice – Jadwiga i Waldemar - chcieli lepiej żyć. Mam dwóch braci. Łukasz jest policjantem, a Paweł pracuje na budowie. Nie mają nic wspólnego z boksem, kiedyś grali w koszykówkę i piłkę nożną. Mieszkają razem w jednym domu z rodzicami, a ja osobno – na Long Island w domu jednorodzinnym, z dala od centrum. Wychowywałem się natomiast w Greenpoint (drugim po Chicago największym skupisku Polaków mieszkających w USA – przyp.). Spędziłem tam większość swojego dotychczasowego życia.

Boks nie był Pana pierwszą sportową miłością.

Na początku trenowałem koszykówkę. Grałem w nią przez pięć czy sześć lat. Nie miałem wtedy tak jak teraz 191 centymetrów wzrostu, ale byłem wyższy od kolegów. Potem przez parę miesięcy uprawiałem karate shotokan. Zdobyłem tylko żółty pas. Oglądałem filmy, w których występowali Bruce Lee i Jean-Claude van Damme. Podobały mi się ich bójki. Boksować zacząłem trenować razem z moim kuzynem Tomkiem. Miałem 15 lat, po roku trafiłem do Gleason's Gym. Boksem zainteresowałem się za sprawą Andrzeja Gołoty. Pamiętam, jak kibicowaliśmy mu razem z kolegami, jaką nam sprawiał radość. Kiedyś miał otwarty trening, poszedłem do hali, gdzie ćwiczył, zrobiłem sobie z nim zdjęcie. Miałem wtedy 17 lub 18 lat. Byłem też na jego walce z Kevinem McBride'm (w 2007 roku w Nowym Jorku; Gołota wygrał przez techniczny nokaut – przyp.). Przed przyjazdem do Polski rozmawialiśmy w Chicago. Spotkanie zorganizowali nam nasi wspólni znajomi.

Jaki ma Pan bilans jako amator?

Stoczyłem 30 walk. 23 wygrałem, w tym część przez nokaut, i 7 przegrałem.

Na zawodowym ringu zadebiutował Pan w 2009 roku. Jak Pan wspomina te początki?

Występowałem w małych salach. Za pierwsze walki otrzymywałem po 800 dolarów. Wygrałem cztery, wszystkie przez nokaut. Mając 22 lata, złamałem rękę na treningu. Miałem dwa lata przerwy. Ręka się nie goiła. Musiałem znowu przejść operację. Potem ręka się zagoiła. Pojechałem na dwutygodniowy obóz do Austrii, gdzie byłem sparingpartnerem Władimira Kliczki. Wyjazd zaproponował mi jeden z jego trenerów, szukano bowiem zawodnika mojej postury. Niestety, naderwałem biceps. Musiałem mieć kolejny rok przerwy. W sumie nie boksowałem przez trzy lata.

Długo jak na boksera...

Tak, ale myślę, że zmądrzałem. Stałem się innym człowiekiem, wydoroślałem. Gdy ręka była niesprawna, miałem chwile zwątpienia. Może więc ta przerwa była mi potrzebna.

Miał Pan promotora?

Początkowo pomagał mi Mariusz Kołodziej, potem złamałem rękę i jak wspomniałem, miałem dłuższą przerwę. Kołodziej pomagał mi, ale byłem młody, trudno było mi się było odnaleźć w nowej sytuacji i się rozstaliśmy. Ziggy Rozalski powiedział mi, żebym był „wolnym ptakiem”, szukał lepszych ofert i je brał, a nie wiązał się z kimś na dłużej. Bez promotora było mi jednak trudno. Po siódmej czy ósmej walce zawodowej popisałem kontrakt z Alem Haymonem.

Na początku kariery boks zapewne łączył Pan z pracą zawodową.
Pracowałem na budowie przy wyburzaniu starej szkoły i budowie nowej. Było ciężko. Pracowałem na dachach, jako pomocnik murarza. Od 15. do 23. Wcześniej chodziłem na siłownię, a po pracy pobiegać. W weekendy dorabiałem na „bramce” u znajomego na Manhattanie. To trwało ze trzy lata. Kiedyś chodziłem też do college'u La Guardia, ale rzuciłem naukę i postawiłem na boks.

Wspominał Pan też, że jako dzieciak, który ważył ponad 100 kg, był Pan wyśmiewany przez rówieśników, czasem musiał się z nimi bić. Jako „profi” nie imponuje Pan sylwetką, ale chyba waży mniej niż kiedyś?

Teraz 113 kg. Nie jest źle. Najwięcej – ponad 130 kg – ważyłem po po kontuzji, gdy złamałem rękę. Nie dbałem o dietę. Lubię jeść słodycze. Zwłaszcza po treningu potrzebuję cukru, który mnie szybko dokarmia, dzięki niemu mam więcej energii. Ale muszę nad tym popracować.

Jak często odwiedza Pan ojczyznę?

Wyjechałem z Polski w wieku siedmiu lat, a po raz pierwszy wróciłem do niej po sześciu latach – na wakacje. Potem miałem długą przerwę w odwiedzinach. Od trzech lat jestem w kraju co rok. W ubiegłym wziąłem nawet udział w Marszu Niepodległości. Akurat przyjechałem do Polski w tym terminie. Teraz byłem między innymi dwa dni w Warszawie i trzy w Łomży, gdzie mieszka moja rodzina – dziadek, babcia, ciocie, wujkowie.

A zjawi się Pan w Krakowie na grudniowym turnieju „O Złotą Rękawicę Wisły”, na który został Pan zaproszony przez działaczy Małopolskiego Związku Bokserskiego, by wręczyć trofeum zwycięzcy?

Super, że zostałem zaproszony. Jeśli tylko będę mógł, to przyjadę. Być może jednak będę walczył w styczniu, dlatego w grudniu przebywałbym na obozie przygotowawczym w USA. Na razie więcej detali nie znam. Już teraz przygotowuję się do tego pojedynku. Dużo biegam, chodzę na siłownię. Potem będę trenował pod kątem mojego rywala. Im bliżej walki, tym więcej będzie samego boksu i sparingów. Trenowałem nawet podczas wizyty w Polsce.

W Polsce jeszcze Pan nie miał okazji wystąpić?

Nie. Miałem walczyć 5 listopada 2016 roku w Krakowie z Marcinem Siwym, ale gala została odwołana.

Pan pochodzi z Łomży, a Pana żona?

Justyna jest Małopolanką. Pochodzi z miejscowości Podwilk koło Rabki-Zdroju. Kończy szkołę i jest menedżerką w hotelu. Poznaliśmy się w Nowym Jorku, jesteśmy ze sobą od sześciu lat. Żona jest moim kibicem numer jeden, wspiera mnie. Nie wiem, czy bez niej byłbym tu, gdzie jestem. Jest na prawie każdej mojej walce. Strasznie je przeżywa. Oglądają je też moi bracia i tata. Mama nigdy nie widziała ich na żywo. Po raz pierwszy w telewizji zobaczyła mój ostatni pojedynek, z Martinem.

Nosi Pan przydomek „Babyface”, bo ma twarz dziecka. A ma Pan dziecko?

Nie, ale mam nadzieję, że wkrótce będę miał. Mamy takie plany z żoną. Często widuję małe dzieci, chciałbym mieć swoje.

Czym się Pan interesuje poza boksem?

Lubię piłkę nożną, lubię oglądać polską reprezentację. Jako młody chłopiec grałem na podwórku. Teraz znam się z kilkoma naszymi znanymi piłkarzami, tak na zasadzie „cześć cześć”. Kojarzą mnie na przykład Artur Boruc, Dawid Kownacki czy Jacek Góralski. Byłem w Chorzowie na meczu z Włochami. Nie pojechałem na mecz z Portugalią, bo wtedy byłem w Łomży. Gdy jestem w Polsce, tak sobie ustawiam swoje sprawy, żeby oglądać występy reprezentacji. Wcześniej byłem na meczach z Rumunią i Urugwajem. Przed dwoma laty byłem także na Euro. Powiedziałem żonie, że gdy wygram walkę z Jesse Barbozą, to polecimy do Francji. Wygrałem i kilka dni później byliśmy na meczu z Portugalią. Zwiedziliśmy także Paryż.

Od kiedy jest Pan tak wielkim kibicem „Biało-czerwonych”?
Od czasu, kiedy zakwalifikowali się na mistrzostwa świata w Japonii i Korei Południowej, czyli od 2002 roku. Przez całe lata nie jeździłem oczywiście na mecze kadry, bo pracowałem, nie miałem czasu i pieniędzy na wyprawy do Europy.

Uprawia Pan - dla przyjemności – jakąś inną dyscyplinę sportu?

Lubię pograć w szachy. Dawno jednak nie grałem, bo nie mam z kim. Kiedyś w szkole w Stanach zająłem trzecie miejsce w turnieju szachowym.

Wie Pan, że organizowane są turnieje szachoboksu?

Tak. Oglądałem to w telewizji. Czegóż to ludzie nie wymyślą?


Zobacz także: Pogromca Artura Szpilki zawitał do Krakowa [ZDJĘCIA]


Gala boksu w Wieliczce 2018. Karta walk gali Underground Boxing Show 27.10.2018 [BILETY, GDZIE OBEJRZEĆ]

DZIEJE SIĘ W SPORCIE - KONIECZNIE SPRAWDŹ:

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski