Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Angelus i spółka

Redakcja
Lombard, "pijawka tucząca się krwią serdeczną ubogich warstw ludności", u progu swej historii był instytucją dobroczynną

Krakowski przewodnik kryminalny [2]

Krakowski przewodnik kryminalny [2]

Lombard, "pijawka tucząca się krwią serdeczną ubogich warstw ludności",

   Wraz z powrotem wolnego rynku, po półwieczu kwarantanny, pojawiły się ponownie w pejzażu polskich miast lombardy. Nie jest to jednak, w odróżnieniu od innych owoców transformacji gospodarczej, powód do specjalnej radości. To raczej mało pożądany produkt uboczny życia ekonomicznego. Kojarzą się z nędzą, bezrobociem i nie mają najlepszej opinii.
   Teoretycznie instytucja lombardu polega na pożyczaniu gotówki pod zastaw cennych przedmiotów. Praktycznie, najczęściej jest to ich skup po nieprzyzwoicie niskiej cenie. Termin kredytu jest krótki, odsetki wysokie. Odwiedza się więc lombard w sytuacji nadzwyczajnej, gdy grozi katastrofa i nie ma już żadnej życzliwej duszy, która mogłaby poratować. Bywają czasy, gdy w takiej sytuacji jest wiele osób i to w sposób permanentny. Wówczas, zgodnie z logiką rynku, pojawiają się w dużej liczbie lombardy i zbierają swoje smutne żniwo. Ich klienci za którymś razem już nie zjawiają się po depozyt; wpadają w spiralę długów, z której wyjście graniczy z cudem.
   Wykorzystywanie czyjejś sytuacji bez wyjścia jest niegodziwością; tak to od zawsze postrzegano i z moralnego punktu widzenia ganiono, bardzo często też traktowano jako czyn kryminalny. Lombard wpisał się na tę czarną listę przed dwoma mniej więcej stuleciami; jest bękartem lichwy, choć u progu swej historii był instytucją... charytatywną. Było to w epoce, gdy za pożyczki na procent groziły nie tylko kary doczesne, ale też kara wiekuista i to w ostatnim kręgu piekła.
   Pierwszy lombard, bank pożyczkowy na zastawy, zwany Mons Pietatis (Góra Pobożności lub Miłosierdzia) powstał w Perugii, na terytorium państwa kościelnego, w roku 1464, założony przez minorytę Barnabasza; kolejne powstały wkrótce potem w Savonie, Mantui i Florencji. Początkowo udzielały pożyczek bezprocentowych; ale zaledwie trzy dekady później, w 1493 roku, franciszkańskie Góry Miłosierdzia wypożyczały na 5 do 7 od sta. W miarę jak świat schodził na psy, więdło też szczere praktykowanie miłosierdzia. Banki zastawne, coraz częściej już w rękach osób świeckich, podnosiły systematycznie oprocentowanie przy coraz surowszych regulaminach pożyczek. Najwięcej powstało ich w miastach Lombardii; stamtąd ich idea - i nazwa lombard - rozszerzyła się na całą Europę, gdy w czasie walk Gwelfów z Gibelinami Lombardczycy tłumnie opuszczali swą ojczyznę, uchodząc do spokojniejszych krajów przed wojennymi gwałtami. Największym podobnym zakładem w historii był paryski Mont de Piete, z licznymi filiami, w połowie XIX wieku obracający rocznie kwotą 50 milionów franków. W Polsce pierwszy Bank Pobożny założył w Krakowie w XIV wieku Piotr Skarga. U schyłku c.k. monarchii jego aktywa wynosiły ponad ćwierć miliona złotych reńskich, z czego prawie 90 procent było u ludzi, pożyczone za niewygórowany zastaw, a dochód obracany był na cele dobroczynne.
   Z czasem prawie wszystkie banki zastawne stały się instytucjami obliczonymi wyłącznie na zysk. Ponieważ jest on absolutnie pewny - pojęcie straty, deficytu jest w tym interesie pojęciem nieznanym - a przy okazji istnieje nieograniczone pole do nadużyć i lichwiarskich praktyk, lombardy objęto powszechnie w świecie monopolem rządowym lub komunalnym, na jego prowadzenie udzielając koncesji. Osoba prowadząca lombard winna spełniać wiele wymogów i stosować się do określonego koncesją regulaminu.
   Z początkiem XX stulecia, w Krakowie, o rzut kamieniem od Rynku, w kamienicy przy Wiślnej pod nr 3 zagnieździł się taki właśnie bank zastawny, zarejestrowany jako towarzystwo akcyjne. Jego formalnym właścicielem i dyrektorem był Włodzimierz Angelus, jakiś czas wcześniej zbankrutowany w niejasnych okolicznościach kupiec galanteryjny, bez perspektyw na funkcjonowanie w przyzwoitym środowisku krakowskiego kupiectwa, którego kredyt zaufania utracił. Skąd wziął finanse na uruchomienie nowego przedsiębiorstwa i jakim sposobem, przy swoich referencjach, uzyskał koncesję na jego prowadzenie, zrazu nikt nie dociekał, dopóki działało ono w sposób prawidłowy, a sporadyczne kontrole ksiąg handlowych nie wykazywały większych nieścisłości.
   Zakład Angelusa był bardzo intratnym interesem, nawet w porównaniu z innymi w tej branży, w której, jako się rzekło, zbankrutować nie sposób. W mrocznej sieni kamienicy przy Wiślnej od świtu do zmierzchu panował ożywiony ruch. Spieszyła tłumnie do "dobroczynnego" zakładu pana Angelusa miejska biedota, przynosząc biżuterię, rodzinne pamiątki, a najczęściej podniszczoną odzież, wytarte ślubne obrączki, by za uzyskane kilka koron czy zaledwie kilkadziesiąt groszy kupić węgiel na zimę czy po prostu kawałek chleba.
   Lombard Angelusa nie był jedynym w Krakowie. Pożyczał pod zastaw wspomniany Bank Pobożny Piotra Skargi, funkcjonował oddział zastawniczy miejskiej Kasy Oszczędnościowej, w którym pod ścisłą, fachową kontrolą przyjmowano pod zastaw wszystko, nawet nie cechowane wyroby ze złota i srebra; w 1904 roku uzyskał koncesję tego rodzaju Józef Hopcas, współredaktor słynnego krakowskiego "Czasu", właściciel biura ogłoszeń, sieci księgarni dworcowych na obszarze krakowskiej dyrekcji kolei państwowych i kilku jeszcze pomniejszych interesów i interesików.
   Ale nawet ten obrotny przedsiębiorca - nie wspominając reszty - nie sprostał konkurencji Angelusa i nie odebrał mu klienteli. Trudno dziś, po 100 latach dociec, czym ją sobie zjednywał, jakie były powody iż właśnie jego przybytek na Wiślnej - jak to się wówczas mówiło - frekwentowano najliczniej. Może dawał lepsze niż inne warunki kredytu, może miał skuteczniejszych naganiaczy, reklamę, czyli lepszy - mówiąc językiem dzisiejszym - marketing.
   W każdym razie z tych niepozornych groszowych pożyczek, ale - pamiętajmy - pomnożonych przez setki, tysiące operacji bankowych - przez 6 lat działalności urosła spora fortunka. Angelus postanowił rozwinąć skrzydła. W roku 1904 zakupił okazałą dwufrontową kamienicę na rogu Rynku i Brackiej i zabrał się za jej rozbudowę z myślą o przeniesieniu tam swego banku. Fakt ten zbiegł się w sposób szczególny z niespodziewaną a szczegółową kontrolą ksiąg handlowych spółki Angelusa. Czy był to wynik jakichś skarg, donosu, plotek lub dobrego węchu stosownych urzędów czy też wszystkich tych okoliczności pospołu, pozostało tajemnicą sędziego śledczego, dr. Kisiela. On to właśnie pewnego dnia w asyście policji wkroczył do mrocznego kantoru firmy Angelus & Comp. Już pobieżny wynik rewizji zaowocował nakazem aresztowania właściciela lombardu. W biurku taksatora firmy, oceniającego zastawiane "fanty", Franciszka Limanowskiego, znaleziono nie ewidencjonowane w księgach, świeżo wyłupane z opraw szlachetne kamienie. Również on trafił prewencyjnie do celi policyjnych aresztów "Pod telegrafem". Ten sam los spotkał Julię Brachównę, manipulantkę, czyli pomoc biurową firmy.
   Zakład zamknięto i rozpoczęło się żmudne, wielomiesięczne śledztwo. Przesłuchano setki świadków, klientów lombardu - wielu z nich, podejrzewanych o udział w malwersacjach doświadczyło przykrości domowych rewizji - sprawdzając skrupulatnie ich zeznania z zapisami ksiąg handlowych. Okazało się iż Angelus i wspólnicy "zarabiali" głównie na oszustwach przy wykupie i prolongatach papierów państwowych; w akcie oskarżenia wyliczono ze stosownym udokumentowaniem 9000(!) poszkodowanych. Lombard sprzedawał niewykupione fanty na licytacjach, ale nadwyżki "zapominał" zwracać zastawiającym; co bardziej wartościowe precjoza usuwał z licytacji, sprzedając na własną rękę. Nadto, niestosowanie się do terminów i prowizji określanych w koncesji, zaniżanie wycen i tym podobne najprostsze oszustwa wykorzystujące niewiedzę i naiwność ludzi, były w firmie na porządku dziennym.
   Podczas rozprawy sądowej, której przewodniczył radca sądu krajowego Raczyński, główny oskarżony odpowiadał z wolnej stopy. Bronił go jeden z najlepszych ówczesnych adwokatów dr Włodzimierz Lewicki. Wyrok był jednak skazujący i opiewał na 4 lata ciężkiego więzienia. Oskarżony werdyktu nie przyjął i wniósł zażalenie jego nieważności. Wszyscy w Krakowie zastanawiali się, co teraz Angelus, pozostający na razie na wolności, pocznie ze sobą. Przeważała opinia, iż drapnie za granicę. W Krakowie był spalony z kretesem. Prasa nazwała go - i nie bez racji - "pijawką tuczącą się krwią serdeczną ubogich warstw ludności". Dostało się przy okazji też lombardom w ogóle - jako "gniazdom - najdelikatniej mówiąc - rozboju".
   Kto stawiał, że Angelus ucieknie, mógł w zasadzie uważać, iż zakład wygrał. W zasadzie - bo rejterada Angelusa miała dziwny przebieg, a finał całkowicie nieoczekiwany. Jak się okazało, istotnie wyjechał niepostrzeżenie z Krakowa. Udało mu się dotrzeć do Swoszowic, skąd koleją udał się do Nowego Sącza. Prawdopodobnie zamierzał przedostać się na Węgry. Z Węgier bowiem najłatwiej było przejść granicę monarchii z Rumunią, gdzie mógł być bezpieczny, ponieważ Rumunia nie miała podpisanej z Austro-Węgrami umowy ekstradycyjnej. Jak przewidywał, bez przeszkód, nierozpoznany, przekroczył graniczne szlabany Galicji i spokojnie już wojażował do Budapesztu.
   Z naddunajskiej stolicy obrał jednak marszrutę odwrotną od oczekiwanej - w kierunku zachodnim, na Wiedeń. Oto widzimy go tam starającego się o audiencję u ministra sprawiedliwości, z memoriałem opisującym przebieg jego sprawy. Posłuchania jednak nie uzyskał, z powodów formalnych, niewyczerpania wszystkich dostępnych mu instancji odwoławczych.
   Z wiedeńskiego ministerium sprawiedliwości udał się prosto na dworzec kolejowy. Nazajutrz, wczesnym porankiem był znów w Krakowie. Ale ze stacji nie udał się do domu, przez posługacza odesłał tam tylko bagaże. Sam, wolnym krokiem, przez puste o tej porze Planty, skierował się w stronę ulicy Sebastiana.
   Było kilka minut przed godziną siódmą, gdy zjawił się w mającej przy tej ulicy swe pomieszczenia łaźni rzymskiej. Jak zeznał potem starszy łaziebny Józef Mróz, zażądał kąpieli, zaznaczając iż woda ma być bardzo gorąca. Łaziebny otworzył mu kabinę, przyrządził kąpiel, przyniósł potrzebne przedmioty, ręcznik, prześcieradło oraz na żądanie gościa butelką wody gieshueblerskiej i jabłko. Po jakimś czasie Angelus zażądał jeszcze szklankę wody; służącego, który mu ją podał, zapytał przez drzwi o godzinę. Usłyszawszy, iż jest już wpół do dziewiątej, powiedział głośno: "A więc już czas, abym sobie poszedł".
   Po chwili rozległ się głuchy huk wystrzału. Służący otworzywszy drzwi kabiny zobaczył Angelusa leżącego głową w wannie, nogi wspierały się na jej marmurowych schodach. Woda stawała się coraz czerwieńsza od napływającej krwi, która rozbryzgnęła się także na podłodze i sofie.
   Jak zapisał w protokole sędzia śledczy, "strzał skierowany w prawą skroń rozsadził czaszkę tak, iż mózg rozprysnął się po ścianie. Angelus strzelił do siebie już po wyjściu z kąpieli, w ubraniu, stojąc przed lustrem. Po śmierci stoczył się do wanny, skąd wydobyli go łaziebny Mróz ze służącym i ułożyli na sofie".
Kolumnę opracował Jan RogóŻ

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Strefa Biznesu: RPP zdecydowała ws. stóp procentowych? Kiedy obniżka?

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski