MKTG SR - pasek na kartach artykułów

Arkadiusz Radomski: Nie mam pretensji do Leo Beenhakkera

Redakcja
W miniony wtorek Arkadiusz Radomski został zaprezentowany jako nowy zawodnik Cracovii. Wczoraj skończył 33 lata. FOT. MICHAŁ KLAG
W miniony wtorek Arkadiusz Radomski został zaprezentowany jako nowy zawodnik Cracovii. Wczoraj skończył 33 lata. FOT. MICHAŁ KLAG
Zaczynał Pan karierę w Mieszku Gniezno, ale już w wieku 16 lat trafił do Lecha... - zwróciliśmy się do Arkadiusza Radomskiego.

W miniony wtorek Arkadiusz Radomski został zaprezentowany jako nowy zawodnik Cracovii. Wczoraj skończył 33 lata. FOT. MICHAŁ KLAG

ROZMOWA. 30-krotny reprezentant Polski po podpisaniu kontraktu z Cracovią

- Tak, występowałem w różnych kadrach Wielkopolski, wypatrzyli mnie działacze poznańskiego klubu. Grałem głównie w drugiej drużynie. W pierwszym zespole Lecha zadebiutowałem w meczu w Warszawie z Legią, zagrałem chyba 10 minut. Pamiętam, że strasznie przeżywałem debiut, miałem pietra. Lech miał wtedy świetną drużynę, grali w niej min. Araszkiewicz, Bąk, Podbrożny, Trzeciak. Potem był drugi, 40-minutowy występ przeciwko Zagłębiu Lubin. I tyle nagrałem się w polskiej ekstraklasie, bo trafiłem do Holandii, do klubu BV Veendam.

- Jak do tego doszło?

- Gniezno i Veendam miały partnerskie stosunki. Kiedy przedstawiciele holenderskiego miasta byli w Gnieźnie, pytali, czy nie ma jakiś utalentowanych piłkarzy. Padło moje nazwisko. Byłem już w Lechu, ale według ówczesnych przepisów klub nie miał nic do gadania, potrzebna była zgoda rodziców.

- Rodzice nie bali się Pana puścić w nieznane? Miał Pan przecież niewiele ponad 16 lat...

- Nie, wyrazili zgodę. Wiem, że ryzykowałem, musiałem przerwać szkołę. Ale postawiłem wszystko na jedną kartę. Mówiłem sobie: jak się nie uda, to przecież zawsze mogę wrócić. Pojechałem na testy, spodobałem się trenerom BV Veendam. I zostałem. To był i jest nadal II-ligowy klub, miasteczko nieduże, może 20-tysięczne. Od razu wskoczyłem do podstawowego składu, grałem wtedy jako ofensywny pomocnik, strzelałem sporo bramek (14 w dwóch sezonach - przyp. as).

- Łatwo było polskiemu nastolatkowi przebić się do podstawowego składu? Nie było bariery językowej?

- Szybko nauczyłem się języka. To była podstawa. Bo w Holandii bardzo dużo mówi się na boisku, zawodnicy stale sobie podpowiadają. Choć byłym młodym człowiekiem podchodziłem do sprawy profesjonalnie, powiedziałem sobie: przyjeżdżam po to, żeby coś osiągnąć. Ciężko trenowałem.

- Potem było osiem lat gry w zespole ekstraklasy SC Heerenveen, trzy lata w Austrii Wiedeń, z którą zdobył Pan mistrzostwo kraju, dwa razy Puchar Austrii. Który z tych klubów wspomina Pan milej?

- Nie ma dwóch zdań - SC Heerenveen. Graliśmy przecież w Lidze Mistrzów (sezon 2000/01 - przyp. red), to był mój najlepszy okres. Grałem z wieloma znakomitymi piłkarzami: Van Nistelrooyem, Huntelaarem, Duńczykiem Jensenem. Na koniec gry w tym zespole zostałem kapitanem. Długo się broniłem przed przyjęciem tej funkcji, w końcu trener mnie przekonał. Bo kapitan ma dodatkowe obowiązki, spotyka się z prasą, a ja chciałem być jak najwięcej z moją rodziną, z trójką dzieci.

- A dlaczego zmienił Pan SC Heerenveen na Austrię Wiedeń?

- Kończył mi się kontrakt, miałem propozycje z AZ Alkmaar, z belgijskiego Brugge i właśnie z Austrii Wiedeń. Pomyślałem sobie: ciągle ten sam, dobrze mi znany holenderski futbol, a belgijski jest bardzo do niego podobny. Zdecydowałem się więc na Austrię. I nie żałuję. Liga trochę gorsza. Ale sukcesy były. Graliśmy też w Lidze Mistrzów. Przez dwa sezony moim partnerem był Jacek Bąk.
- Grając w Austrii doznał Pan poważnej kontuzji...

- Tak, poszło mi więzadło. Straciłem osiem miesięcy, i dodatkowo dwa, bo wdało się zapalenie bakteryjne.

- Przez tę kontuzję uciekły Panu finały mistrzostw Europy 2008. Trener Leo Beenhakker wstawił Pana na listę rezerwową, Pan się podobno na to obruszył i sam zrezygnował.

- Do mistrzostw byłem gotowy, rozegrałem w lidze siedem meczów przed finałami. Po meczu ligowym w Austrii rozmawiałem na ten temat z Beenhakkerem. Powiedziałem mu otwarcie, że jestem przygotowany do ME. Usłyszałem: dobra, zobaczymy. Potem zadzwonił do mnie Darek Dziekanowski (asystent Beenhakkera - przyp. red.), przekazał mi informację, że będę w rezerwie. W końcu dodzwoniłem się do Beenhakkera. I znowu usłyszałem, że jestem na liście rezerwowych, jak ktoś wypadnie, to mogę wskoczyć. Mówię: albo mnie trener bierze, albo nie. Jeśli nie, to lepiej wziąć młodego chłopaka, który się z tego ucieszy.

- Nie zaszkodził Panu ostatni mecz towarzyski przed finałami, przegraliśmy z USA w Krakowie 0-3?

- Uważam, że w tym meczu nie grałem najgorzej. Cieszyło minie, że po kontuzji znowu wskoczyłem do składu reprezentacji. A że nie pojechałem na finały - widać tak musiało być. Nie mam pretensji do Beenhakkera.

- Dwa lata wcześniej zagrał Pan we wszystkich trzech meczach w finałach MŚ. Nie wyszliście wtedy z grupy. Dlaczego zawiedliście?

- Moim zdaniem przystąpiliśmy do tych finałów trochę przemęczeni, zabrakło nam świeżości. Trenowaliśmy przed mistrzostwami za mocno, nie było zindywidualizowanego treningu. Trener Janas nie zabrał doświadczonych graczy: Frankowskiego, Dudka. Szkoda. Kilku chłopków było wystraszonych. W drużynie muszą być gracze z doświadczeniem i młodzi.

- Dlaczego tak mało polskich piłkarzy robi karierę w zagranicznych klubach? Panu udało się na topie utrzymywać przez 16 lat...

- Trudne pytanie. Byli ode mnie na pewno bardziej utalentowani piłkarze, choćby taki Maciej Terlecki. Miał ogromne umiejętności piłkarskie, ale moim zdaniem zabrakło mu profesjonalnego podejścia. Przychodząc do BV Veendam, postawiłem sobie jasny cel: muszę wywalczyć miejsce w podstawowym składzie. Jak będę grał, i to dobrze, to same kluby, i to silniejsze, po mnie przyjdą. Na pewno łatwo nie było. Bo w Holandii jest zasada, że obcokrajowiec musi być naprawdę lepszy od rodzimego gracza, by miał miejsce w zespole. Jeśli sprowadza się zawodnika, to ogląda się to wiele razy...

- W Polsce bywa często tak, że kluby kupują kota w worku...

- Z tego, co słyszę, w polskim futbolu są układy. Menedżerowie patrzą, żeby napełnić swoją kieszeń, a nie myślą o autentycznych wzmocnieniach dla klubu. Na Zachodzie patrzy się przede wszystkim na jakość piłkarzy. W Holandii to jest wszystko bardziej przemyślane.

- Często piłkarze grający w klubach zagranicznych twierdzą w prasie, że nie mogli się przebić do podstawowego składu, bo podpadli trenerowi. To prawda?
- Szczerze mówiąc, mało czytałem polskie gazety. Ja nigdy nie narzekałem na trenera. Jak mam coś do trenera, to idę do niego i rozmawiam z nim w cztery oczy. Nie ma obgadywania za plecami, jakiegoś marudzenia.

- Futbol w Holandii stawiany jest w Europie za wzór. Czy z tego modelu można coś przenieść do Polski?

- Imponować musi to, że każdy klub ma plan szkolenia od pierwszej do najmłodszej drużyny. Wszystkie drużyny w danym klubie grają wedle tego samego systemu, szkolenie najmłodszych jest perfekcyjne, wiadomo dokładnie, co robi się w każdej grupie wiekowej, nad jakimi elementami pracuje. I ten plan jest realizowany z żelazną konsekwencją. Kładą nacisk na szybką grę. Nie lubią, jak ktoś długo prowadzi piłkę, nie lubią zagrywania piętkami. "Zostawcie to sobie na podwórko" - mówią.

- A baza treningowa?

- W NEC Nijmegen mieliśmy dwa trawiaste boiska, dwa sztuczne, ale tak znakomite, żeby można by na nich w kręgle w grać. Nawet amatorskie kluby mają po 3-4 boiska.

- Dużo mówi się o tym, że trening piłkarzy holenderskich jest mocno zindywidualizowany...

- Rzeczywiście tak jest. Nie wszyscy trenują, każda formacja ma swoje odrębne ćwiczenia, co innego robią napastnicy, inaczej trenują obrońcy, czy pomocnicy. W klubach pracują wysokiej klasy fachowcy, także z młodzieżą. Jak teraz rozmawiam z kolegami w Polsce, to słyszę, że u nas nie ma dobrych trenerów dla młodzieży. A ktoś musi dobrze przygotować młodego człowieka do wielkiej gry.

- W Polsce piłkarze nie grają przez pięć miesięcy, jest przerwa zimowa, teraz trzymiesięczna przerwa letnia. Czy to nie jest jedna z przyczyn słabości polskiego futbolu?

- W Holandii, z uwagi na łagodny klimat, jest inaczej. W zimie mieliśmy tylko 10-dniową przerwę, już 10 stycznia wznowiliśmy rozgrywki. Ale teraz w Polsce buduje się kilka nowych stadionów, będą dobre, podgrzewane płyty, zatem lepsze warunki do gry porą zimową, będzie można skrócić tę przerwę.

- Dlaczego odszedł Pan z NEC? Czy powodem były problemy finansowe?

- Kluby holenderskie mają teraz duże problemy finansowe, także NEC, ostatnio zwolnili 10 osób. Problemy także mają potentaci, jak choćby Ajax. W NEC chcieli ze mną podpisać dwuletni kontrakt. Ale trener uprzedzał mnie, że finansowo mogę stracić, i to sporo. Trochę mnie zwodzili. W pewnym momencie zostałem na lodzie, ale padła propozycja z Cracovii, konkretnie od Tomka Rząsy. Już wcześniej namawiał mnie do przejścia do Cracovii. Po dwóch rozmowach zgodziłem się. Nie zarabiam lepiej niż w Holandii, ale jestem zadowolony. Podpisałem kontrakt do 2012 roku. Ale nie planuję za dwa lata kończyć kariery. Jak jest zdrowie, ma się przyjemność grania, to po co zawieszać buty na kołku?

- Mówiło się, że przed rokiem był Pan blisko Lecha Poznań.

- Byliśmy już dogadani w 90 procentach, ale tak się potem ułożyło, że nic z tego nie wyszło, ktoś chciał na tym zarobić. Żałowałem, bo fajnie byłoby wrócić do ukochanej drużyny.
- Zastanawia się Pan, co będzie robił po zakończeniu kariery sportowej? Chciałby Pan może zostać trenerem?

- Tak, ale nie drużyn ligowych; chciałbym trenować chłopców 10-12-letnich. Bo to wiek, w którym młody piłkarz może się bardzo dużo nauczyć.

Rozmawiał: ANDRZEJ STANOWSKI

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski