Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Baryła, czyli chodok z Rynku

Redakcja
   Zaczęło się wszystko w roku 1956. Bardzo banalnie, jak w większości tego typu opowieści. Jako dziecko występował w turnieju dzikich drużyn. W zespole Błyskawica, który utworzył wraz z kolesiami z Rynku, m.in. Itasiem Majochem, Dżolo Szkaradkiem, Mietkiem Jeżem, Maniusiem Rzaskim. Mecze chłopaków z właściwą sobie swadą i emfazą komentował przez "kołchoźnik" nieodżałowanej pamięci Jasiu Krokowski. Zachwalał ich tak przekonywująco, że kiedy w 1956 roku wygrali puchar, uwierzyli, że mogą zaistnieć w prawdziwym klubie i całą paczką wybrali się do Dunajca. Indywidualnych "klientów" nie chcieli przyjmować, brakowało bowiem koszulek, korków, ale jak zjawiła się groźnie wyglądająca ekipa podrostków, działacze wyjścia raczej nie mieli. Słynny pasjonat Władysław Żaroffe ustawił ich w kolejce przed kioskiem, zrobił zdjęcia do kart zawodniczych, wpisał do klubowej księgi.

Zaczęło się wszystko w roku 1956. Bardzo banalnie, jak w większości tego typu opowieści. Jako dziecko występował w turnieju dzikich drużyn. W zespole Błyskawica, który utworzył wraz z kolesiami z Rynku, m.in. Itasiem Majochem, Dżolo Szkaradkiem, Mietkiem Jeżem, Maniusiem Rzaskim. Mecze chłopaków z właściwą sobie swadą i emfazą komentował przez "kołchoźnik" nieodżałowanej pamięci Jasiu Krokowski. Zachwalał ich tak przekonywująco, że kiedy w 1956 roku wygrali puchar, uwierzyli, że mogą zaistnieć w prawdziwym klubie i całą paczką wybrali się do Dunajca. Indywidualnych "klientów" nie chcieli przyjmować, brakowało bowiem koszulek, korków, ale jak zjawiła się groźnie wyglądająca ekipa podrostków, działacze wyjścia raczej nie mieli. Słynny pasjonat Władysław Żaroffe ustawił ich w kolejce przed kioskiem, zrobił zdjęcia do kart zawodniczych, wpisał do klubowej księgi.

   Zaczęło się wszystko w roku 1956. Bardzo banalnie, jak w większości tego typu opowieści. Jako dziecko występował w turnieju dzikich drużyn. W zespole Błyskawica, który utworzył wraz z kolesiami z Rynku, m.in. Itasiem Majochem, Dżolo Szkaradkiem, Mietkiem Jeżem, Maniusiem Rzaskim. Mecze chłopaków z właściwą sobie swadą i emfazą komentował przez "kołchoźnik" nieodżałowanej pamięci Jasiu Krokowski. Zachwalał ich tak przekonywująco, że kiedy w 1956 roku wygrali puchar, uwierzyli, że mogą zaistnieć w prawdziwym klubie i całą paczką wybrali się do Dunajca. Indywidualnych "klientów" nie chcieli przyjmować, brakowało bowiem koszulek, korków, ale jak zjawiła się groźnie wyglądająca ekipa podrostków, działacze wyjścia raczej nie mieli. Słynny pasjonat Władysław Żaroffe ustawił ich w kolejce przed kioskiem, zrobił zdjęcia do kart zawodniczych, wpisał do klubowej księgi.

   - Tak właśnie było, to akurat najprawdziwsza prawda, ale później sam nie będziesz wiedział, kiedy żartuję, a kiedy mówię prawdę. Taki już jestem, lubię ludzi powypuszczać. No dobra, pisz dalej - śmieje się Józef Małek.

\*\*\*

   Pierwszym trenerem młokosa był Krawczyk, jego imię wyleciało mu już z głowy, później w juniorach trafił pod rękę Wiesława Stawiarza, człowieka będącego dla każdego początkującego zawodnika ogromnym autorytetem. Ani przez myśl mu wówczas nie przeszło, że zagra z nim kiedyś w jednej drużynie. I to nie w Dunajcu, lecz w Sandecji. Snucie takich marzeń zakrawało na tupet, na coś wręcz nieprzyzwoitego. A jednak...

   Nie miał jeszcze ukończonych 16 lat, kiedy 22 lipca 1959 roku, ówczesny szkoleniowiec WCKS-u Tadeusz Konieczny dał mu szansę debiutu w "dorosłym" towarzystwie. Podczas toczonego w Rabce okolicznościowego meczu z tamtejszymi Wierchami, wszedł na boisko w drugiej połowie i strzelił gola na 2-2. Bramkarz Wierchów wybił piłkę, która przeskoczyła obrońcę rywala, spadła Józkowi pod nogi, a ten już wiedział, jaki ma z niej zrobić pożytek. Przyznaje teraz, że kiedy zauważył, iż futbolówka wpada do siatki, z radości nie bardzo wiedział, gdzie ma skoczyć.

   - Później wydarzenia potoczyły się już błyskawicznie - opowiada Małek. - Na stałe zająłem miejsce na pozycji lewego łącznika. Obowiązywał wówczas system WM i graliśmy w siedmiu w przodzie. Treningi z Dunajcem prowadził Jerzy Ligęza, świetny fachowiec, z teoretycznym, akademickim przygotowaniem. W międzyczasie powołany zostałem do armii. Na szczęście Dunajec był klubem wojskowo-cywilnym, skierowano mnie więc do służby w nowosądeckim WOP-ie. Nie przesadzę, jeśli powiem, że trafiłem, jak do Pana Boga za piec. Wiadomo, obrona granic nie płaci za nic. W dalszym ciągu grałem oczywiście w klubie z ulicy Kościuszki, w każdym niemal meczu strzelając bramki. Mieliśmy zupełnie niezły zespół. Tworzyli go wraz ze mną: Zdzisek Ciuła, Adam Straub, Włodek Flakowicz, Józek Bodziony, Zbyszek Drożdż, Staszek Kamiński z Polonii Warszawa, Andrzej Roik z Tarnovii, Jasiu Rybski z Unii Tarnów, Leszek Zając z Sandecji, no a w bramce stał już Maniuś Fałowski. Później, pod koniec mych występów w Dunajcu, do zespołu weszli wspomniani na wstępie Itaś Majoch, Mietek Jeż oraz Zbyszek Chowaniec.

   W WCKS-ie Józek spędził w sumie bez mała dekadę. Zaliczył w tym czasie przeszło 200 spotkań w pierwszej drużynie, strzelając dobrze ponad sto goli. Bilans, doprawdy, godny uznania.

\*\*\*

   W 1965 roku Dunajec uczestniczył w turnieju reprezentacji jednostek WOP o Puchar Granicy. Sądeczanie rywalizowali w nim z ligowymi ekipami Arkonii Szczecin, Granicy Kętrzyn, Polonii Przemyśl i Chełmianki Chełm Lubelski.

   - Ogoliliśmy bez problemów ten puchar, w finale wygrywając na stadionie przy ul. Kościuszki z Chełmianką 7-2 - kontynuuje Józek. - To był dla mnie chyba najlepszy okres w dotychczasowej karierze. W półfinale strzeliłem trzy, a w decydującej rozgrywce - cztery bramki. Dziennikarz w "Granicy" napisał nawet, że "siałem zamieszanie i postrach pod bramką rywali". Nic dziwnego, że wkrótce zainteresowali się mną działacze grającej wówczas w trzeciej lidze Sandecji. Dokładnie to było tak, że najpierw dostałem cynk od kolegów, a później przeprowadził ze mną rozmowy wicedyrektor ZNTK Zygmunt Boratyński. W ten sposób przeprowadziłem się z jednego końca miasta, na drugi, na aleje Wolności.

\*\*\*

   Nie miał żadnych kłopotów z aklimatyzacją w nowym towarzystwie. Zresztą co to było dla niego "nowe towarzystwo". Przecież z większością zawodników znał się doskonale z boiska, a z niektórymi, choćby z Wieśkiem Spieglem, Wackiem Grądzielem, Cześkiem Pierzchałą, który był wówczas dla niego "panem Pele", czy Zygmuntem Żabeckim wkrótce się zaprzyjaźnił. Przyjęli go więc w drużynie jak swojego. Początkowo, niejako z marszu, znalazł stałą pozycję w wyjściowej jedenastce, w miarę jednak upływu czasu, kiedy rywale zaczęli coraz mocniej naciskać, musiał mocno się trudzić, by utrzymywać się w ścisłej kadrze pierwszego zespołu.

   - Wśród napastników trenerzy mieli prawdziwe kłopoty bogactwa - przyznaje Małek. - Przecież w świetnej formie utrzymywali się wtedy tacy zawodnicy, jak Franek Tymbarski, Zygmunt Żabecki, Mietek Gwiżdż, Adziu Czarnik, Czesiek Janikowski, Romek Hływa. Dołączyli do nich kolejni: Czesiek Szulc, Janusz Pyra, Kazek Kaim. Sam więc widzisz, że Sandecja mogła wystawić dwie, może nawet trzy równorzędne drużyny. Tym bardziej cenię sobie fakt, że udawało mi się przekonywać trenerów do swych umiejętności i że kibice chyba mnie lubili.

   Spośród ogromnej ilości rozegranych w KKS-ie spotkań, w pamięci Baryle - tak, z uwagi na dość obłą sylwetkę, ochrzcił Józka pochodzący z Krakowa trener Karol Bielecki - na trwałe utkwiły szczególnie trzy. Raków Częstochowa przyjechał do Sącza opromieniony sławą występu w finale Pucharu Polski, w którym przegrał z Wisłą Kraków 0-2. Krył go reprezentant Polski juniorów, ale momentami był bezradny. Po jednej z akcji Małka, tak dał się "wziąć do wora", że wylądował na bieżni. Sądeczanie wygrali 1-0 po bramce strzelonej z karnego w ostatniej minucie przez Wacka Grądziela. Inny mecz to potyczka, w tym samym zresztą, 1968 roku, ze Slavią Ruda Śląska. Sandecja wygrała 4-1, a po dośrodkowaniu Małka z rzutu rożnego piękną bramkę głową strzelił Czesiek Szulc. Wreszcie trzecie spotkanie. Tym razem wyjazdowe, z Wisłoką w Dębicy. Jeszcze przed przerwą, po indywidualnej akcji Małek huknął w tzw. krótki róg i bramkarz musiał wyjąć piłkę z siatki. Niestety, w końcówce rywale oraz sędziowie okazali się skuteczniejsi i Wisłoka wygrała 2-1.

   Ostatni raz koszulkę w biało-czarne pasy założył w meczu z Hutnikiem Trzebinia. Było to dość dziwne spotkanie. Obydwie drużyny zadowalał remis, zakończyło się więc podziałem punktów i... wspólną kolacją w "Imperialu".

\*\*\*

   W 1970 roku uległ namowom kolegi z Sandecji Tadka Bednarka i trenera Jerzego Ligęzy, przenosząc się do Limanovii, która miała akurat świetną passę. Z roku na rok awansowała do wyższej klasy rozgrywkowej, by swój marsz zatrzymać w III lidze. W zespole z potrzebny był doświadczony, bramkostrzelny napastnik. Warunki idealnie spełniał właśnie Baryła. Do tego stopnia, że wraz Wojtkiem Ślęzakiem, Jaśkiem i Józkiem Mrowcami, Andrzejem Zalewskim, Ryśkiem Szumilasem, obecnym burmistrzem miasta Markiem Czeczótką i Leszkiem Majdą wytrwał w Limanowej przez trzy lata. Później, już po awansie do wymarzonej III ligi, dołączyli do tej paczki kolejni gracze Sandecji: Wiesiek Spiegel i Tadek Wrona.

   Dojazdy na treningi i mecze stawały się jednak dla prowadzącego już przykładne, stateczne życie Józka coraz bardziej krępujące. Podziękował więc pięknie limanowianom za gościnę, a że z piłką jakoś wciąż nie potrafił wziąć definitywnego rozbratu, założył jeszcze koszulkę nowosądeckiego Startu. Przez półtora roku pograł w nim w klasie A, niejednokrotnie ucząc młodzież futbolowego rzemiosła. Aż nadszedł pewien piękny dzień 1972 roku, kiedy powiedział: dość tego dobrego. Nie te lata, nie to zdrowie. Czas na rodzinę.

\*\*\*

   - Byłbym nieszczery, gdybym nie podkreślił faktu, że właśnie rodzina jest dla mnie ostoją - zapewnia Józek. - To dla mnie najważniejsza rzecz pod słońcem. Czuję się wybrańcem losu, ponieważ Bóg obdarzył mnie cudowną żoną Ewą i dwójką naprawdę udanych dzieciaków. Córka - też Ewa - bronić będzie lada dzień pracy magisterskiej w Uniwersytecie Śląskim w Katowicach, a syn - Artur...

   Właśnie, Artur jest żywym potwierdzeniem starego porzekadła o niedaleko padającym od jabłoni jabłku. Zapatrzył się najwidoczniej w boiskowe popisy ojca i próbuje podążać jego śladem. A nie jest to bynajmniej droga usłana różami. Rozpoczynał w Sandecji, później pograł trochę w Starcie, skąd trafił do Dunajca. Tutaj dopadła go jednak paskudna kontuzja. Akurat w momencie, kiedy wydawało się, że piękna kariera staje przed nim otworem. Skomplikowana operacja nogi, później czasochłonne, przedłużające się leczenie, żmudna rehabilitacja. Kiedy powrócił na boisko, ciężko mu przychodziło odzyskanie miejsca w wyjściowym składzie. Skorzystał więc z oferty działaczy odradzającej się Biegoniczanki. Dziś jest jednym z najlepszych jej graczy, w ostatnim meczu strzelił trzy bramki, ale - jak podkreśla - piłkę nożną traktuje już bardziej jako dobry sposób na miłe spędzenie wolnego czasu, aniżeli jako receptę na życie, cel sam w sobie.

\*\*\*

   Być może Małek junior nie zdaje sobie sprawy z jeszcze jednego pozytywnego aspektu swoich boiskowych popisów. Otóż zdobywanymi golami, udanymi zagraniami przysparza sporo radości przodkowi. A ten jest najwytrwalszym chyba w mieście kibicem. Bywa na niemal wszystkich meczach. I niespecjalne istotne jest dla niego rozróżnienie, czy gra trzecioligowa Sandecja, czy B-klasowe Chruślice, z całym szacunkiem dla dorobku tego ambitnego klubu. Józek po prostu kocha futbol, żyć bez niego nie potrafi. Gdyby nie wspomniana wyżej rodzina rzec by można, że stanowi sens jego doczesności. Utrzymuje przy tym stałe kontakty z dawnymi boiskowymi kolegami. A ci garną się do niego. Nic nie stracił bowiem z młodzieńczego wigoru, fantazji, poczucia humoru. Wciąż jest duszą towarzystwa. I to każdego. W jakim by się nie pojawił.

\*\*\*

   Nie tak dawno temu, mniej więcej w połowie lutego, Józek stracił domowy etat kucharza. Tak z dnia na dzień, odsunięty został od garnków. Mający zawsze tendencje do tycia, nagle zbyt gwałtownie zaczął przybierać "w sobie". Wstyd się przyznać, ale na łazienkowej wadze wskazówka zatrzymywała się przy liczbie 123 kg. Tego dla małżonki było już za wiele. Doszła do słusznego skądinąd wniosku, że przyczyną rozrastania się wszerz wybranka jej serca było dojadanie sobie przy przygotowywaniu posiłków. Zaordynowała dietę, która sprawiła, że Baryła owym Baryłą staje się w coraz mniejszym wymiarze. W okresie czterech miesięcy schudł o 20 kilogramów!

   - Na boisko pewnie już nie wybiegnę, wiek troszkę hamuje - powiada. - Po skrzydle też nie pogonię. Ale gdyby trzeba było pokazać, jak należy uderzać z ustawianej piłki, to jeszcze niejednego młodego mógłbym zawstydzić. Chodoki z Rynku, takie jak ja, starości się nie dają.

   Daniel Weimer

Józef MaŁek

Ur. 8 lutego 1943 r. w Jelnej. Lewy łącznik, skrzydłowy. Boiskowy przydomek: Baryła. Zawodnik Dunajca Nowy Sącz, Sandecji, Limanovii i Startu Nowy Sacz.
W drużynie Sandecji rozegrał ok. 100 spotkań, strzelając ok. 15 bramek.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski