Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Bez wytężenia konia w górę

Redakcja
Kim jest Pan z "magisterskiego" wykształcenia?

Waldemar Nadolski

ROZMOWA> z Waldemarem Nadolskim, autorem pracy doktorskiej na temat wychowania fizycznego i sportu na ziemi sądeckiej w latach 1867-1918, na co dzień pracownikiem Domu Pomocy Społecznej dla osób w podeszłym wieku
- Ukończyłem Akademię Wychowania Fizycznego w Krakowie z tytułem magistra o specjalizacji turystyka i rekreacja.
Tymczasem pracuje Pan jako opiekun osób znajdujących się w jesieni swego życia. Co ma piernik do wiatraka?
- Istotnie, rozpoczynałem pracę w sądeckim DPS jako opiekun. Byłem nim jednak tylko przez około dwa lata. Wkrótce zostałem instruktorem kulturalno-oświatowym, którego w czasach radosnego socjalizmu określano mianem "kaowca". Stanowisko to obligowało mnie m.in. do organizowania swym podopiecznym, choć określenie to brzmieć może trochę śmiesznie, zważywszy na wiek mój oraz osób powierzanych mej opiece, czasu wolnego, w tym wycieczek. Zarówno autokarowych, jak i pieszych.
Zajęć z wychowania fizycznego Pan nie prowadził?
- Nie. Chętnych do udziału w "ścieżkach zdrowia" jakoś wówczas nie było. Pensjonariusze mają zresztą swoją fizjoterapeutkę, przez którą zalecane ćwiczenia rehabilitacyjne są dla ludzi starszych bardziej przydatne. Z mojej inicjatywy powstało natomiast kółko teatralne. Ma ono nawet swoją nazwę: Teatr Nestora.
Wystawialiście "prawdziwe" sztuki?
- A jakże! Głównie inscenizacje baśni: "Księżniczkę na ziarnku grochu", "Króla Zdrówko Trzeciego", przedstawienia kolędnicze. Występowaliśmy m.in. w Krakowie, Tuchowie i Dąbrowie Górniczej. Nieskromnie pochwalę się, że z kilku przeglądów przywieźliśmy cenne nagrody.
Te teatralne przewagi niewiele mają jednak wspólnego z Pańską nabytą podczas studiów wiedzą.
- Rzeczywiście, niewiele. Chociaż te próby teatralne wymagają od aktorów stałego ruchu i dobrej kondycji fizycznej.
Do historii wychowania fizycznego od tej kondycji fizycznej wciąż wszak daleko.
- Zgadza się. Ale co z tego? Nie mogłem napisać pracy doktorskiej o czymś mało związanym z moją pracą zawodową? Jedno nie przeszkadza drugiemu.
Ktoś podpowiedział Panu temat dysertacji?
- Częściowo wiązał się on z zawartością pracy magisterskiej. Jest jej kontynuacją i znacznym rozszerzeniem. Nawiasem mówiąc, tę pracę magisterską wydałem w formie książki. Publikacja nosi tytuł "Towarzystwo Turystyczne Beskid - Oddział Polskiego Towarzystwa Tatrzańskiego w Nowym Sączu w latach 1906-1950".
Sądzi Pan, że ktoś tę książkę przeczytał, że komuś zawarta w niej wiedza okazała się przydatna?
- Nie wiem, czy wiedza się komuś przydała, natomiast mam dowody na to, że książka była czytana. Tuż po jej ukazaniu się, odezwały się głosy z PTTK "Beskid". Wiadomo, że od wielu lat toczy się spór między tymże "Beskidem" i PTT "Beskid". Chodzi głównie o nazwę i dorobek. Ale to temat na zupełnie inne opowiadanie.
Przygotowując prace doktorską zapoznać się Pan musiał z licznymi tekstami źródłowymi. Napotkał Pan w nich z pewnością na wiele zabawnych, dzisiaj niewyobrażalnych metod ćwiczebnych?
- Metody ćwiczebne - to właściwe określenie. Rzeczywiście, znalazłem kilka kwiatuszków. Gimnastyka w szkołach powszechnych, zwanych wówczas ludowymi, uprawiana była w XIX i na początku XX wieku najczęściej w ławkach klasowych. Nazywało się ją gimnastyką pokojową. A polegała na wykonywaniu najprostszych ćwiczeń ruchowych: skłonów, podnoszeniu rąk, przysiadach, podskokach, dzisiaj powiedzielibyśmy - rozgrzewce.
I to miało pozwolić na utrzymywanie właściwej sylwetki?
- Mimo że w porze letniej, przy sprzyjającej pogodzie młodzież przenosiła się na dziedziniec szkolny lub do parków, ćwiczenia te okazywały się dalece niewystarczające. Brakowało po prostu sprzętu sportowego oraz wykwalifikowanej kadry nauczycielskiej.
Czy aby nie oczekuje Pan za wiele? W tamtych latach nie istniała przecież instytucja trenera.
- Wychowanie fizyczne miało w zamyśle zaborcy - nie zapominajmy, że Polska znajdowała się przecież wówczas w niewoli - przygotowywać młodych ludzi do służby w wojsku. Ćwiczono więc szermierkę, zapasy, biegi, skoki.
Gdzie? W ławkach szkolnych lub na dziedzińcach?
- Rozmawiamy o ziemi sądeckiej w okresie autonomii galicyjskiej. Z chwilą powstania w Nowym Sączu w roku 1887 Towarzystwa Gimnastycznego "Sokół" pojawili się w nim wykształceni głównie we Lwowie instruktorzy gimnastyki, którzy podejmowali ćwiczenia z młodzieżą już wówczas gimnazjalną. Umożliwione to zostało poprzez wybudowanie sali gimnastycznej przy ul. Długosza. To tam - a nie w klasach - fechtowano, siłowano się, wykonywano bardziej skomplikowane figury gimnastyczne, np. piramidy. No i rzecz bodaj najistotniejsza. W nowosądeckim I Gimnajzum w 1860 r., być może po raz pierwszy w całej Galicji, wprowadzono wychowanie fizyczne do szkolnego programu nauczania.
W ten sposób tężyznę fizyczna doskonalili wybrani, najzdrowsi, jeśli tak to można określić, chłopcy. A pozostali? Bardziej chorowici? A dziewczęta?
- Gimnastyka w gimnazjum była przedmiotem nadobowiązkowym. W zajęciach uczestniczyło 30-40 procent uczniów. Pozostałych nie stać było na opłacenie wpisowego, wynoszącego jedną koronę, zasilającą fundusz gier i zabaw ruchowych. Dziewczęta formalnie od lat siedemdziesiątych XIX wieku mogły brać udział w lekcjach wychowania fizycznego, a że tak się nie działo, to efekt wspomnianego już braku odpowiedniej kadry nauczycielskiej. W gruncie rzeczy o braku ruchu decydował jednak zwykły wstyd i obawa przed naruszeniem czci i godności kobiecej. Charakterystyczny jest tutaj przykład Szkoły Głównej im. Królowej Jadwigi, obecnej nowosądeckiej "Dwójki". Dyrektorka placówki pod koniec XIX wieku po prostu wydała zakaz uczęszczania przez panienki na ślizgawki i zabawy na lodzie. A nuż jakimś cudem sukienka się którejś podwinie i kawaler zobaczy kawałek łydki, lub - co nie daj Panie Boże - kolana.
Skazywane były wiec dziewczęta na ćwiczenia zadawane im dopiero przez mężów?
- Rozumiem, co ma pan na myśli. Nie sądzę, by w ówczesnych czasach stosowano jakoweś wymyślne techniki seksualne. Przygotowanie fizyczne nie było wiec specjalnie konieczne. Ale tak poważnie: oprócz urządzanych dwa razy do roku majówek, do końca XIX wieku dziewczęta w wieku szkolnym pozbawione były w naszym regionie dostępu do aktywności ruchowej. Przełom nastąpił w roku 1902. Wówczas w nowosądeckim "Sokole" odbył się pierwszy kurs gimnastyczny dla dziewcząt ze wspomnianej szkoły im. Królowej Jadwigi. Poprowadziła go Maria Wusatowska - po mężu Bugajska, znana działaczka skautowa.
W jaki sposób wyławiano wybitnie utalentowane sportowo jednostki? Czy takowa selekcja w ogóle miała miejsce?
- Na pewno tak. Na zakończenie roku szkolnego młodzież gimnazjalna urządzała pokazy gimnastyczne. A najsprawniejsi chłopcy trafiali na okręgowe zloty sokole, podczas których popisywali się swą tężyzną fizyczną. Ja jednak pozwolę sobie zacytować zabawny i charakterystyczny dla tamtych czasów fragment z zapowiedzi prasowej. Pochodzi on z Ilustrowanego Kuriera Codziennego z 18 lutego 1911 roku. Oto stosowny cytat: "Lokalna sensacja. Niemałą sensacją wywołała w naszem mieście wieść, iż w cyrku centralnem, w którem się odbywają zapasy atletów, wystąpi w dniach najbliższych najsilniejszy champion nowosądecki 23-letni właściciel rzeźni S. Ortin. Pan Ortin jest tak silny, iż podnosi bez zbytniego wytężenia rosłego konia w górę. O sukcesach jego nie wątpimy! Nagroda za zwycięstwo wynosi 1200 koron". Była to na owe czasy kwota oszałamiająca. Niestety, źródła milczą zarówno o przeciwniku pana Ortina, jak i o wyniku jego walki. Ale najsłynniejszym wówczas zawodnikiem, co bardzo ważne, sportem parającym się zawodowo, był, pochodzący co prawda z Krakowa, lecz kończący II Gimnazjum w Nowym Sączu, Władysław Cyganiewicz, bardziej znany jako Zbyszko II Cyganiewicz. W latach 1914 i 1917 zdobył on mistrzostwo świata w zapasach, a jego majątek szacowano w późniejszych latach na kilka milionów dolarów. Dzisiaj byłoby to kilka miliardów "zielonych".
Mocarni byli więc ci sądeczanie...
- Na to wygląda. Potrafili przy tym godzić sport z zabawą, czego przykładem jest prężnie działający oddział kolarski w "Sokole". Oprócz wyścigów szosowych i górskich organizowała niezwykle atrakcyjne krajobrazowo i kulturowo wycieczki po ziemi sądeckiej, a nawet do węgierskiego wówczas Bardejova. Eskapady musiały być nadzwyczaj udane, jako że powrotną drogę kolarze odbywali pociągiem. Widać posmakowało im wino i piwo naszych sąsiadów. Gdzieś wyczytałem, że czołowym cyklistą jawił się wachmistrz, rusznikarz wojskowy Ernest Frohlich, który, że posłużę się cytatem: "mając 43 lat służby wojskowej i 70 lat życia nauczył się jeździć na kole, i tak w jeździe się rozsmakował, że wziął udział w tej na jego wiek uciążliwej wycieczce i przez cały czas jazdy, jak też i później dzielnie się trzymał". Dosiadał on bicykl Waffenrad, kupiony w sądeckim rynku w sklepie Józefa Fiałkowskiego.
Słuchając Pańskiej opowieści wciąż zastanawiam się, jakie przełożenie znajduje jego pasja historyka sportu na pracę zawodową.
- Wśród ludzi starszych spotykam wielu entuzjastów sportu, którzy z nostalgia wspominają lata, kiedy sami byli zawodnikami. Wiele godzin spędziłem na rozmowach z panem Wiesławem Stawiarzem, kiedyś sławnym sądeckim piłkarzem i trenerem. Do dzisiaj pracuje on zresztą w nowosądeckim Okręgowym Związku Piłki Nożnej i do swych obowiązków podchodzi z młodzieńczym wręcz zapałem. Inni pensjonariusze wykazują się sporą wiedzą o sporcie z minionej epoki. Nie ukrywam, że kontakty z nimi są dla mnie źródłem ogromnej satysfakcji.
Prześwietlił Pan sport sądecki od jego zarania, aż po lata dwudzieste minionego wieku. Na rozpracowanie czekają czasy bardziej nam bliskie.
- W ubiegłym roku minęło stulecie zorganizowanego piłkarstwa na Sądecczyźnie. Niewielu wie, że futbolówkę zaczęto kopać w 1906 roku ma placu Sokołów przed Zakładem Zdrojowym w Krynicy. Niebawem setka stuknie Sandecji. Wypadałoby się przymierzyć do zebrania jej historii w jednym, solidnie opracowanym tomie. Myślę, że z pomocą fachowców moglibyśmy podjąć się takiego zadania. Słyszałem o kilku niechlubnych przypadkach sprzedawania jeszcze przed wojną meczów za garnitury czy kupony materiałowe. W dobie walki z korupcją w polskiej piłce przypomnienie tego typu historii mogłoby zabrzmieć całkiem współcześnie.
ROZMAWIAŁ: DANIEL WEIMER
ur. 10 lutego 1974 r. w Nowym Sączu. Absolwent Technikum Budowlanego. W 2000 r. ukończył Akademię Wychowania Fizycznego w Krakowie. 26 października 2006 r. obronił pracę doktorską w tejże uczelni pt. "Wychowanie fizyczne i sport na ziemi sądeckiej w latach 1867-1918". Pracuje jako kierownik działu gospodarczego w Domu Pomocy Społecznej przy ul. Emilii Plater w Nowym Sączu.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski