Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Bezdroża

Redakcja
Dwieście kobiet oczekiwało mężów, ale z wojny wróciło tylko trzech. I nie dali wsi wymrzeć.

Byłem Rosjaninem (8)

Krzysztof Dobosz

Dwieście kobiet oczekiwało mężów, ale z wojny wróciło tylko trzech. I nie dali wsi wymrzeć.

Nalodzie, pokrywającym siedemsetmetrowej szerokości Irtysz, kilku mężczyzn zgarnia łopatami śnieg, sypiąc dwa równoległe, półmetrowej wysokości wały w poprzek rzeki. Kilkaset metrów dalej, nad wywierconą przeręblą czeka motopompa. Kiedy wały będą już gotowe, ułoży się między nimi belki, deski, pnie, a motopompa wtłoczy w to koryto wodę. Za dwa dni wszystko zamarznie; do naturalnej, metrowej grubości tafli przylgnie druga, sztuczna, ze "zbrojonego" lodu. Tak powstanie most, po którym - aż do wiosny - będą jeździć nawet kamazy z pełnym obciążeniem.
 To zimą. Wiosną, kiedy spłynie ostatnia kra i ożyje rzeczny port, ruszy tutaj potężny prom, wiążąc dwa odcinki drogi, a Tobolsk - z jego zairtyskimi przedmieściami, a właściwie przysiółkami. Gorzej jesienią, gdy rzeka nie jest jeszcze zamarzniąta na tyle, by można po niej jeździć, i na przedwiośniu, gdy spękany lód może się w każdej chwili załamać i ruszyć... To właśnie w tym miejscu, w kwietniu 1918 roku bolszewicy przeprawiali przez Irtysz cara Mikołaja II i jego rodzinę, wyruszających w swą ostatnią drogę - z Tobolska do Jekaterynburga. Imperator jechał konno po pękającym lodzie, ale dotarł do przeciwległego brzegu. Nikt nie zginął, nie spełniły się ciche nadzieje miejscowych komunistów.
 Gdy lód jest jeszcze słaby, albo już spękany, przychodzi jechać sto pięćdziesiąt kilometrów w górę rzeki, do najbliższego mostu, i tyleż samo wracać drugim brzegiem. Ale trzysta kilometrów objazdu - to tutaj niewiele. Przywykłem już myśleć po rosyjsku o odległościach: z Magnitogorska do obwodowego Czelabińska jest blisko, tylko dwieście sześćdziesiąt kilometrów, do historycznego Jekaterynburga - zaledwie pięćset, do stolicy Baszkirii, Ufy - wszystkiego trzysta. I nie uważam za szczególny wyczyn siedemnastogodzinnej jazdy samochodem 1200-kilometrową trasą z Magnitogorska do Tobolska.
 Jechaliśmy przez Czelabińsk, Jekaterynburg i Tiumeń: pięćdziesiąt kilometrów za Jekaterynburgiem minęliśmy ostatnie domy, ostatnie przystanki podmiejskich autobusów. Potem zaczęła się ponadtrzystukilometrowa droga - bez zakrętów i wzniesień, zbudowana tak, jak ją kiedyś wyznaczono: przykładając linijkę do mapy i łącząc prostą dwa punkty na niej. Po obu stronach drogi był teraz tylko las, coraz gęstszy, przechodzący stopniowo w czarną ścianę syberyjskiej tajgi.
 Tak zapamiętała mi się moja pierwsza podróż na Syberię; właśnie prosta, nie kończąca się droga wśród czarnego monolitu tajgi. Zimowy, szybko zapadający zmierzch, monotonny szum silnika i coraz rzadsze światła nadjeżdżających z przeciwka samochodów. Czasem co piętnaście
- dwadzieścia kilometrów leśna przecinka, migający w świetle reflektorów drogowskaz: Olchowka 12 km, Bieriozki 20 km i purga, która znienacka uderza drobnym, ostrym śniegiem w okna samochodu. Droga ginie nagle w rozedrganej bieli, którą światła naszego wozu przebijają zaledwie na kilka metrów. Nie ma już nic, nie ma czarnej tajgi, nie ma samochodów z przeciwka, nie ma drogowskazów do najbliższych wiosek, jest tylko siekący biały żwir, który - szczęściem dla nas - wicher zwiewa na pobocze, zostawiając nam łaskawie widoczną jeszcze szarość asfaltu. Jest tylko ciemność i zamieć, i my czterej, w jadącym coraz wolniej samochodzie. W Rosji nie ma dróg, są tylko kierunki - kto to powiedział, staram się sobie przypomnieć, ale właściwie po co? Stop. Ten cholerny śnieżny piach nie poddaje się wycieraczkom, trzeba wysiąść i skrobać szyby, do Tiumeni jeszcze prawie sto kilometrów, wskakujemy z powrotem do wozu i apiat, kłębiąca się biel, na liczniku dwadzieścia
- trzydzieści na godzinę, stop, znowu trzeba skrobać. Wiatr jakby osłabł i śnieg poszedł grubszy, za to rzadszy, nareszcie widać dalej niż na trzy metry. Po drugiej stronie, na poboczu, wciśnięty w pryzmę śniegu, przechylony lekko na bok samochód, jakiś mężczyzna wybiega na drogę, prosto przed maskę naszego wozu, macha rękami... A jeśli to pułapka? Zwalniamy. I tak nie uciekniemy.
  - Cziewo?! _A on wyciąga w naszą stronę kawałek tektury, na którym wymalował czymś grubym: "_Niet bienzina, pomogitie!". _Nasz samochód to diesel, spuszczam szybę, przekrzykuję wycie wiatru: - _My nie na bienzinie, my na solarkie! - ...twaju mat’! - _słyszę, ale to nie do mnie, a tak w ogóle. I znów przelatuje mi przez głowę błyskawicą podejrzenie: facet jedzie najwyraźniej z Tiumeni, na osiemdziesiątym kilometrze za miastem skończyła mu się benzyna? Coś tu nie tak, "_gaspada", _zmywamy się stąd i to szybko! Szybko się nie da, ale chyba jednak nikt za nami nie jedzie. Na syberyjskich drogach nocami niebezpiecznie, jeszcze niebezpieczniej zatrzymywać się, bo można zostać na drodze bez samochodu, pieniędzy, a nawet ubrania, jeśli porządne. Olchowka 12 km, Bieriozki 20 km... Ile wytrzyma na mrozie rozebrany do gaci człowiek, jeśli go nawet zostawią przy życiu? Znajdą go najpewniej dopiero wiosną, podczas roztopów, gdy wyłoni się spod zaspy; takich nazywają tutaj _podsnieżnikami, czyli przebiśniegami.
 Doświadczeni kierowcy, którym przychodzi spędzać po kilka dni w drodze, planują jazdę tak, by przed zmierzchem dotrzeć do jakiegoś miasta, miasteczka czy w ogóle zaludnionego miejsca. Kiedy wreszcie po kilku godzinach docieramy do Tobolska, widzimy na rogatce, obok stałego posterunku GAI, kolumnę ciężarówek: kierowcy palą na śniegu ogniska, grzeją wodę w kociołkach, gotują strawę. Przebiwakują tu do rana, im będzie raźniej i milicjantom też. Całkiem niedawno drewniany budynek, w którym mieścił się posterunek "drogówki", spłonął, obrzucony butelkami z "koktajlem Mołotowa" - to bandyci zemścili się za zatrzymanie samochodu z jakąś kontrabandą...

\ \ \*

 Jeżeli chcesz poznać Rosję, pojedź na Syberię. Nie do Moskwy ani do Petersburga, bo to takie metropolie, jak wiele innych, bo spacerując ulicą Twerską, będziesz się czuł jak na warszawskim Nowym Świecie - ta sama architektura, taka sama orgia tych samych reklam światowych firm, tyle że jezdnia dwa razy szersza i ruch dwa razy większy, przejść z jednej strony ulicy na drugą można tylko pod ziemią... Nawet na placu Czerwonym, któremu przywrócono historyczny wygląd, odbudowując zburzone za sowieckich rządów zabytki, przez co nie mogą teraz tutaj wjeżdżać czołgi i rakiety na defiladę, rozłożył się salon Christiana Diora. Ta dzisiejsza Moskwa nie da ci już prawdziwego wyobrażenia o Rosji, więc jedź w głubinku, w Sibir’, ugrzęźnij w mietieli na dwusetnym kilometrze jakiejś drogi, przedzieraj się latem w uaziku poprzez wertepy i błota tajgi, gdzie nie ma dróg, tylko kierunki, gdzie pasiołek od pasiołka dzieli kilkaset kilometrów, gdzie żyją ludzie, którzy nigdy nie widzieli i nie zobaczą stolicy, tak jak nie widzieli Moskwy ich ojcowie i dziadowie. A jeśli masz w sobie coś z podróżnika i odkrywcy, tudzież odwagę, by zapuścić się w głąb Syberii, równie nie zbadanej jak Amazonia, a półtora raza od Amazonii większej, to kto wie - może trafisz na posielienie ludzi, których dziadkowie, zbiegli tu w latach trzydziestych, całą wsią, przed kolektywizacją, wykarczowali kawałek tajgi, a dzisiaj ich wnukowie, zapomnieni przez Boga i ludzi, egzystują tu w komunie, zajmują się naturalną, prymitywną gospodarką i nie wiedzą nawet, w jakim kraju żyją.

\ \ \*

 Opowiadał mi znajomy Polak, jak to kiedyś zamieć zaskoczyła go w wiosce, leżącej kilkanaście kilometrów w bok od głównej drogi i przez następne cztery dni nie mógł stamtąd wyjechać, póki ciężarówki i spychacz nie przetarły szlaku. Zaprosił go do siebie miejscowy pop, rad niespodziewanemu gościowi, i ciekaw wieści z wielkiego świata. Wieczory spędzali na pogawędkach przy herbacie z tradycyjnego samowara (i chyba nie tylko przy herbacie), a wśród licznych opowieści, które usłyszał mój znajomy, była i taka: Przed wojną, póki nie wybudowano biegnącej nieopodal drogi, była tu głusza, niedostępna, otoczona trzęsawiskami, przez które można się było przedostać tylko zimą, gdy zamarzły. Jedyny szlak do wsi wiódł przez leśne wertepy do odległego o ponad sto kilometrów rajonnego centra, czyli powiatowego miasteczka. Prądu nie było, radia i gazet również, listy docierały od przypadku do przypadku, kilka razy w roku i to tylko wtedy, gdy któryś z mieszkańców wyprawiwszy się do rajonu, zabrał stamtąd przy okazji pocztę. O tym, co się stało 22 czerwca 1941 roku mieszkańcy dowiedzieli się w kilka dni później, kiedy przyjechali tu w kilka gazików enkawudziści i urządzili brankę. Zebrano w kolumnę wszystkich mężczyzn w wieku poborowym, pognano do rajonu. Kolejny pobór nastąpił w 1943 roku; we wsi zostało około dwieście kobiet, starcy i małe dzieci. A w 1945 roku, po zakończeniu zwycięskiego marszu Armii Czerwonej znad Wołgi do Berlina, do wsi powróciło... trzech mężczyzn. Po kilku dniach płaczów nadeszła pora na trzeźwe pytanie: co będzie dalej ze wsią, w której przestały się rodzić dzieci? Porzucić je, wyjechać nie można; kołchoźnik, człowiek glebae adscriptus, pozbawiony dokumentów tożsamości1) nigdzie nie znajdzie pracy ani mieszkania, za to trafi do łagra za włóczęgostwo. Trzeba więc zostać i zatroszczyć się o to, by za kilkanaście lat, kiedy ciężko harujące kobiety się zestarzeją, było je komu zastąpić. Na barki - jeśli to tak można nazwać - trzech zdemobilizowanych żołnierzy spadło trudne zadanie, ale uporali się z nim sprawnie. Demograficzny problem został rozwiązany, wieś przeżyła.
 Podobnych historii przyszło mi później słyszeć dziesiątki, jedną z nich znalazłem nawet w książce Mariny Vlady, poświęconej jej wspólnemu życiu z Władimirem Wysockim.2) Autorka wspomina, jak podczas swojej podróży samochodem zatrzymali się na nocleg w jakiejś białoruskiej wsi. Uderzyła ich różnorodność typów antropologicznych mieszkańców, rysów twarzy - był tu właściwie cały przegląd nacji, zamieszkujących ZSRR. Gospodarze wyjaśnili wszystko w prostych słowach: podczas wojny tutejsi mężczyźni co do jednego wyginęli na froncie albo w partyzantce, więc kiedy weszły tu pierwsze oddziały Armii Czerwonej, osamotnione kobiety przygarniały na noc żołnierzy do swoich domów i oddając im się, prosiły: podarujcie nam dzieci!...
 Szokująca historia!? Zależy gdzie się jej słucha i komu się ją opowiada. Tu, na Syberii - krainie trzydziestokrotnie większej od Polski, a zamieszkałej przez niespełna dwadzieścia milionów ludzi - nie wprawi nikogo w zdumienie, nie przywoła ironicznego uśmiechu. Bo życie w tutejszych wioskach i przysiółkach to nieustająca barba za wyżiwanie, walka o przeżycie. Swoje i ludzkiego gatunku.

\ \ \*

 Tamtej zimy 1994 roku z Tobolska wracałem jeszcze samolotem; z niewielkiego lotniska, którego pas startowy zbudowany był ze stali, dwa razy w tygodniu leciał do Moskwy "Jak-40" - mały odrzutowiec, zabierający na pokład trzydzieści osób. Przeleciawszy w ten sposób dwa i pół tysiąca kilometrów na zachód, przesiadłem się w Moskwie na inny samolot - do Magnitogorska, półtora tysiąca kilometrów z powrotem na wschód. Czasy, kiedy do Magnitki latały samoloty z Tiumeni i Jekaterynburga, zwanego w sowieckich czasach Swierdłowskiem, należały do zamierzchłej przeszłości, tak samo, jak "kukuruźniki" obsługujące kiedyś syberyjskie wsie. Transport lotniczy, na który stawiano przez dziesiątki lat, miast budować linie kolejowe i drogi, bankrutował; każdego niemal dnia likwidowano kolejne połączenia lotnicze, zamykano lotniska. Syberia stała się bardziej odległa od Moskwy niż była kiedyś, a jej szlaki długo jeszcze będą prowadzić przez bezdroża i lodowe mosty...

 1) Dokumenty tożsamości zaczęto wydawać mieszkańcom wsi dopiero za czasów Chruszczowa.
 2) Marina Vlady; "Władimir ili pierierwanyj poliot".

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski