Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Biskup Woronicz – sapiens vir

Andrzej Kozioł
Biskup Jan Paweł Woronicz
Biskup Jan Paweł Woronicz fot. Jadwiga Rubiś, archiwum
Franciszkańska 3. Nazywano go polskim Cyceronem i obrońcą wiary. Jego pałac stał się muzeum historii Polski. A pogrzeb przekształcił się w manifestację patriotyczną

Franciszkańska 3 – to chyba najbardziej znany krakowski adres. To przed tym pałacem w czerwcu 1979 roku nieomal przez całą noc stał pijany szczęściem tłum, a na parapet najsłynniejszego w Polsce okna wchodził Jan Paweł II – jeszcze młody, jeszcze silny. Wszyscy mieli wrażenie, iż dzieje się coś ważnego, ale nikt nie przypuszczał, że już wkrótce, za dziesięć lat, odmieni się historia Europy, odmieni się historia świata.

Jan Paweł II na krótko wrócił wówczas do siebie, do biskupiego pałacu, z którego wyjechał na pamiętne konklawe, zakończone powołaniem go na Piotro-wy tron. Był jedynym mieszkańcem wielkiego gmachu przy Franciszkańskiej, który zaszedł tak wysoko w kościelnej hierarchii. A rezydowało ich tutaj wielu, chociaż – nie licząc Karola Wojtyły – na dobrą sprawę pamiętamy tylko dwóch, kardynałów Jana Puzynę i Adama Stefana Sapiehę. Pierwszego raczej źle, drugiego zdecydowanie dobrze. A Jan Paweł Woronicz? Jeżeli go ktoś pamięta, kojarzy raczej z Warszawą, i to nie tylko dlatego, że był warszawskim arcybiskupem metropolitą oraz prymasem, ale także dlatego, że warszawska telewizja mieści się przy ulicy jego imienia. Ma zresztą Woronicz swoją ulicę także w Krakowie.

Biskup Ludwik Łętowski (osobliwy biskup, były żołnierz Księstwa Warszawskiego i Królestwa Kongresowego, który panienkom nie podawał ręki do ucałowania, ale wprost przeciwnie, cmokał je w rączki) tak pisał o Woroniczu:

Sapiens vir vates est optimus, a ja go powiem mecenasem prawdziwym. Spotkać młodemu było człowieka mądrego, to błogosławieństwo. (...) Mianował on mnie kanonikiem, na co z upodobaniem sobie wypominam. Byłem przy tym człowieku rok cały, domownikiem jego, i samym patrzeniem się na niego nauczyłem się wiele.

Rozświecił on niejedną myśl w głowie chciwej mojej. Dogodzić mu wszakże trudno było, gdyż coś zrobił, było mu niedostateczne, jak zwykle wyższym ludziom, a nie znał tego sam do siebie, ile śledziona przyczyniała się do jego przysposobionych tęsknot i udręczeń.

Łętowskiemu wtórował Joachim Lelewel:

Woronicz zawsze śledziennik, któremu nikt i nic nie dogodzi.

Jak na śledziennika, biskup Woronicz bywał przedziwnie spolegliwy, żeby nie powiedzieć pokorny. Zwłaszcza w stosunku do pani Marcinowej Badeniowej, dziwaczki, postrachu krakowskich salonów. Hrabina wsławiła się między innymi strojem, jaki przywdziała na bal ku czci księcia Józefa Poniatowskiego. Owszem wystąpiła w jedwabnej sukni, obsypana brylantami, ale w dwóch różnych butach – jednym białym, drugim żółtym, a może nawet czerwonym.

W Krakowie panowała moda na podwieczorki, podczas których kawie towarzyszyły pogawędki. Biskup miał pecha, pewnego dnia przyszedł za wcześnie i gospodyni posadziła go przed kominkiem, w którym zapiekały się garnuszki ze śmietaną. Kiedy przyszli pierwsi goście, oniemieli: biskup, niczym służąca lub lokaj, pilnuje śmietany! „Nie macie się czemu dziwić – wyjaśnił Woronicz. – Pani Badeniowa zasadziła mnie przy kominku, abym warzył śmietankę, więc prosta rzecz, że pilnuję, aby nie wykipiała”.

Sapiens vir był krakowskim biskupem diecezjalnym w latach 1816–1829, a więc w początku Rzeczypospolitej Krakowskiej, powołanej dwieście lat temu na kongresie wiedeńskim. Powołał go na to stanowisko – na wniosek Jerzego Czartoryskiego – car Aleksander I. Uchodził Woronicz, najzupełniej bezpodstawnie, za przedniego pisarza i cieszył się dużą, nawet wielką popularnością. Jego ingres w wawelskiej katedrze 9 czerwca 1816 roku stał się dla Krakowa, zawsze kochającego wszelkiego rodzaju parady, wielkim dniem. Miasto zostało iluminowane, w oknach wywieszono przeźrocza z powitalnymi wierszami, a Jan Mieroszewski – „salonowy rymopis krakowski” spłodził wiersz „Do JW. Woronicza z powodu otrzymanego biskupstwa krakowskiego”. W utworze tym Jan Paweł Woronicz jest „polskim Ciceronem”, „obrońcą wiary i ojczyzny”, „północnym Chryzostomem”. Nowego biskupa zachęcał też Mieroszewski do dalszej działalności pisarskiej:

Ojczyzna się spodziewa

po tobie, Minerwy czcicielu,

Iż świątynię Sybilli wzniesiesz

przy Wawelu.

Chciej lutnię z pastorałem piastować w swoim ręku,

Lutnię, co nas pieściła głosem pełnym wdzięku.

Wyraźna aluzja do „Świątyni Sybilli” jednego z najważniejszych i najbardziej znanych utworów Woronicza. Nawiasem mówiąc, kiedy w 1818 roku „Świątynia” została wydana drukiem, Ambroży Grabowski przekazał autorowi kilka egzemplarzy. Podobno biskup zareagował nerwowo:

Przebóg, a to co? Któż to wydał? Gdzie to wyszło? Ale, to skaranie boże! Na cóż mnie w tych czasach wystawiono! To był płód dawniejszych, swobodniejszych czasów, wcale niestosowne do naszego dzisiejszego położenia. (...) Oto skompromitowany jestem i mogę mieć nieprzyjemności.

Uspokoił się jednak, zauważywszy, iż wydawca usunął część utworu skierowaną przeciwko Katarzynie II. Jak twierdził Sinko, Woronicz chciał zachować pozory lojalności wobec Rosji...

Pałac przy Franciszkańskiej, remontowany przez ponad rok, przyozdobiony przez cenionych wówczas malarzy, stał się czymś w rodzaju muzeum dziejów Polski oraz salonem literackim, podobno bardziej otwartym niż salony krakowskiej arystokracji, skupiające małe kółka zaprzyjaźnionych i dobrze urodzonych osób.

Woronicz, pisarz niezbyt wysokich lotów, zdecydowany konserwatysta, był niewątpliwie gorącym patriotą. Ludwik Łętowski tak o nim pisał:

O polskich rzeczach nie mógł słuchać bez uniesienia, a kiedy się odezwał, rzekłbyś, że proroka widzisz przed sobą, i wszyscy się wówczas uciszali, patrząc na niego z miłością i rozmiłowaniem. W małym posiedzeniu lub sam na sam lubił uczone rozmowy (...) zawsze naciągał je do kraju, do jego dziejów, nauki i sławy.

A sam pałac, który niestety spłonął podczas wielkiego pożaru Krakowa w 1850 roku, stał się przedmiotem zachwytów. Kle-mentyna z Tańskich Hoffmanowa, która gmach przy Franciszkańskiej odwiedziła w 1827 roku, uznała go za historyczny pomnik, budzący taki sam zachwyt jak inne krakowskie zabytki. „Pszczółka Krakowska” też nie szczędziła słów zachwytu:

Polakowi, który przychodzi w te miejsca, zdaje się, jakoby Klio otwierała podwoje świątyni pamięci. Gdzie spojrzy, widzi spółczesność obok przeszłości wiekami przedzielonej; otwiera księgę dziejów, poszanowaniem przejęty dziwi się i rozrzewnia. Skarbiec ten narodowy, porywający duszę, pomnaża się niemal codziennie.

Wnętrze pałacu zniszczył wspomniany pożar, a pamięć o Janie Pawle Woroniczu wyblakła jak wzór na starej tapecie. A przecie w 1830 roku odchodził w niezwykłej glorii. Kiedy chowano go w wawelskiej krypcie, młódź studencka i akademicka „obszarpała na pamiątkę tego znakomitego męża i patrioty aksamit i galony”. Więcej, bo, jak wspomina Józef Mrozowski:

Przy opuszczaniu do grobu młodzież rzuciła się na trumnę, oderwała antaby od trumny i z nich kazała porobić pierścienie, na których widniały litery P.W. Dla zwykłego oka znaczyło to Paweł Woronicz, dla świadomych rzeczy – Wolna Polska. Dla wielu pamiątki tak zdobyte stały się czczoną relikwią.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski