Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

„Bóg wojny” pod Monte Cassino

Teodor Gąsiorowski, historyk, pracuje w Instytucie Pamięci Narodowej Oddział w Krakowie
Polska flaga na ruinach klasztoru Monte Cassino
Polska flaga na ruinach klasztoru Monte Cassino Fot. Wikipedia
18 maja 1944. Kończy się trwająca od jesieni krwawa bitwa w rejonie włoskiego miasteczka Cassino. Po kolejnym szturmie żołnierze II Korpusu zatknęli w ruinach klasztoru polski sztandar.

Oczekują nas wielkie wypadki [...] Witamy z radością dywizje, które walczyć będą po raz pierwszy w szeregach 8. Armii. Zwracamy się specjalnie do Polskiego Korpusu, który walczy obecnie wspólnie z nami dla odzyskania swej ukochanej Ojczyzny [...] Niech każdy wykona swój obowiązek – tak wiosną 1944 roku witał nowych żołnierzy gen. Olivier William Leese, dowódca 8. Armii.

Tam wróg twój się kryje jak szczur...
Od jesieni 1943 r. do maja 1944 r. w rejonie miasteczka Cassino rozgrywała się krwawa bitwa. Setki dział amerykańskich, brytyjskich, nowozelandzkich okładały pociskami pozycje niemieckich spadochroniarzy. Bez skutku. Trzy kolejne, krwawe szturmy, załamały się w ogniu dobrze przygotowanej obrony. W połowie maja 1944 r. przyszła kolej na Polaków.

Czwarty szturm miał być ostatni. Przygotowano go starannie. Cała artyleria II Korpusu Polskiego (cztery pułki artylerii lekkiej, dwa pułki artylerii ciężkiej, pułk artylerii przeciwpancernej i pułk artylerii przeciwlotniczej) miała torować drogę grupom szturmowym piechoty.

Dodatkowo dowództwo brytyjskiej 8. Armii podporządkowało gen. Romanowi Odzierzyńskiemu, dowódcy artylerii Korpusu, nowozelandzki 4. pułk i dywizjon artylerii lekkiej, brytyjskie: 140. pułk i dywizjon artylerii ciężkiej, dwa dywizjony 56. pułku artylerii najcięższej, dywizjon ciężkiej artylerii przeciwlotniczej. Kwatermistrzostwo dostarczyło setki ton amunicji. Średnio na każde działo przygotowano 1600 pocisków.

11 maja 1943 r., jak zwykle od dwóch tygodni, artyleria brytyjska i polska ostrzeliwała ogniem nękającym wykryte wcześniej stanowiska niemieckie, ich drogi dowozu i ewakuacji oraz potencjalne pozycje artylerii. O 22.00 wstrzymano ogień, aby nie prowokować odwetowego ostrzału w chwili gdy grupy szturmowe piechoty wychodziły na stanowiska wyjściowe do ataku. Zbiegiem okoliczności Niemcy w tym samym czasie wstrzymali swój ogień, z tego samego powodu, dokonywali właśnie wymiany żołnierzy na pierwszej linii. Zapadła złowróżbna, szarpiąca uszy żołnierzy przywykłych do ciągłego huku, cisza.

O 23.00 w rejonie klasztoru na Monte Cassino i okolicznych wzgórz zaczęło się piekło. Radiotelegrafiści we wszystkich bateriach odebrali jednobrzmiący rozkaz nadany bezpośrednio z Londynu: Otworzyć ogień! powtórzony natychmiast przez 294 działonowych: Ognia! Przemówił „bóg wojny”.

Przez następne trzy godziny, co kilka-kilkanaście sekund rozlegała się salwa. Na rozpoznane wcześniej stanowiska niemieckich dział, moździerzy i karabinów maszynowych spadały pociski. Artyleryjskie przygotowanie natarcia miało zmieść niemiecką obronę, a przynajmniej osłabić ją na tyle, żeby piechota mogła zdobyć wzgórza. Siła ognia była taka, że jeden z niemieckich spadochroniarzy obserwujący wówczas z góry pozycje alianckie wspominał po wojnie, iż wyglądało to, jakby w dolinie zapalono wielkie reflektory.

Ale Niemcy prowadzili wojnę od lat, byli doświadczeni, potrafili wykorzystać teren. Większość stanowisk ich artylerii była ukryta za grzbietami wzgórz, na ich osłoniętych stokach przygotowano schrony dla spadochroniarzy, w których mogli przeczekać artyleryjskie przygotowanie, a moździerze ustawiono w głębokim „wąwozie moździerzy” tuż za pierwszą linią obrony, gdzie były praktycznie nieosiągalne dla polskiej artylerii. Nie zamierzali oddać pozycji.
Runęli przez ogień straceńcy...
12 maja o 1.30 ruszyły grupy szturmowe piechoty. Każdej towarzyszył patrol obserwatorów z pułków artylerii bezpośredniego wsparcia. Oprócz osobistej broni artylerzyści objuczeni byli dodatkowo dokładnymi mapami terenu w specjalnych mapnikach, lornetkami, busolami i niezgrabnymi pudłami radiostacji do bezpośredniej łączności. To przez nie mieli wskazywać swoim kolegom konkretne cele do zniszczenia. Oprócz tego we wszystkich batalionach piechoty zwiększono liczbę lekkich i średnich moździerzy, które miały bezpośrednio wspierać atakujących. Do ich stanowisk poprowadzono polowe linie telefoniczne.

Grupy szturmowe, forsując pod drodze pola minowe i zaporowy ogień moździerzy, dotarły do wyznaczonych obiektów natarcia. Walka na granaty, pistolety maszynowe i bagnety rozgorzała wśród niemieckich stanowisk. Teraz artyleria nie mogła ich bezpośrednio wspierać. Musieli sami zdobyć wszystkie bunkry po kolei. A kiedy już wydawało im się, że osiągnęli swój cel – ruszył kontratak spadochroniarzy. Telefoniści i radiotelegrafiści zaczęli domagać się, aby własne moździerze „wysypały gruszki” przed ich stanowiskami. I rzeczywiście na biegnących pod górkę Niemców spadł grad moździerzowych granatów. I tak cztery razy w ciągu nocy. Dopóki nie zostały przerwane kable telefoniczne. Dopóki żyli telefoniści. Dopóki nie zostały zniszczone radiostacje i wybite ich obsługi.

Podchorąży Czerkawski z 3. pułku artylerii lekkiej wspominał po latach, że jego bateria zgodnie z planem po wykonaniu kolejnej nawały ogniowej miała mieć chwilę przerwy w walce dla ostudzenia armatnich luf. Żołnierze owijali je mokrymi szmatami, które natychmiast parowały. Jeden z kanonierów wlał do wylotu lufy blaszankę wody z górskiego potoku. Po kilku sekundach otwartym zamkiem wypłynęła struga wrzątku, parząc w nogę innego kanoniera z obsługi. Artylerzyści, wykorzystując chwilę odpoczynku, zgromadzili się przy radiostacji, żeby dowiedzieć się, jak rozwija się sytuacja grup szturmowych. Z chaosu słów, meldunków, nawoływań, przez trzaski i gwizdy zakłóceń przebiła się prośba: Żaby skaczą, dajcie Karpaty...

Wszyscy, jak przed chwilą Antoni Pernal, poczuli, jakby oblał ich wrzątek. „Karpaty” to był kryptonim ognia zaporowego tuż przed linią własnej piechoty, a skaczące żaby oznaczały kontratak spadochroniarzy. Obsługi skoczyły do armat. Przez następne pięć minut cały pułk, 24 działa, w tempie siedmiu pocisków na minutę (instrukcja obsługi przewidywała 4–5 strzałów jako maksymalne tempo), zasypywał ogniem wąziutki skrawek zbocza, po którym atakowali Niemcy. Po bitwie okazało się, że z 1. kompanii spadochronowej po tym kontrataku został jeden oficer, jeden podoficer i jeden żołnierz.

Janusz Beynar z 7. pułku artylerii wspominał z kolei, że kiedy natarcie się załamało i w południe 12 maja przyszedł rozkaz osłonięcia ogniem zaporowym odwrotu piechoty z krwawo zdobytych wzgórz 593 i 575 oraz z grzbietu Widmo obsługi przy działach płakały.

Niejeden z nich dostał, i padł...
Za cenę 200 poległych, 400 zaginionych bez wieści i 1000 rannych Korpus uzyskał jednak wiedzę bezcenną przy organizacji następnego natarcia. Dokładnie rozpoznano położenie niemieckich baterii artyleryjskich i moździerzowych. Krótkimi wypadami patroli prowokowano spadochroniarzy do kontrataków, które trafiały pod zmasowane nawały artyleryjskie.

Wieczorem 16 maja grupy szturmowe jednej z kompanii 16. lwowskiego batalionu strzelców, dokonując takiego wypadu niespodziewanie wdarły się aż na Widmo. Dowódca batalionu, wykorzystując sytuację, rzucił do ataku cały batalion. Jego śladem ruszyły pozostałe bataliony, które zgodnie z planem miały uderzyć dopiero rankiem. W szeregach piechoty znowu szli obserwatorzy z pułków artylerii.

Na ochotnika zgłosili się, żeby zastąpić poległych i rannych kolegów. Wiedzieli już, że charakterystyczne błyski anten niesionych przez nich radiostacji ściągają dodatkowy ogień. Ale wiedzieli też, że własna artyleria do skutecznego wspierania nacierających potrzebuje dokładnych i szybkich informacji z pola walki. I rzeczywiście, wykorzystując ich informacje o tempie posuwania się natarcia, artylerzyści przesuwali wał ogniowy tuż przed piechotą, nie pozwalając Niemcom na wyjście z ukrycia i obsadzenie bunkrów na pierwszej linii.

Ciężkie i najcięższe działa nie musiały tym razem strzelać „do pola”, na którym gdzieś ukryte są stanowiska artylerii przeciwnika. Te zostały dokładnie rozpoznane i oznaczone w czasie poprzedniego szturmu, a teraz były systematycznie niszczone precyzyjnym ostrzałem.

A „bóg wojny” mógł po tygodniowym szaleństwie huku, ognia i eksplodujących pocisków uciszyć się. Do czasu następnej bitwy: o Piedimonte.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski