Smyczkiem i pałką
Napoczątek Sinfonietta naorkiestrę smyczkową Alberta Roussela, kompozytora wybitnego, októrym unas już prawie zupełnie zapomniano. To jego późny utwór, utrzymany windywidualnym stylu, odbiegającym odutartych wyobrażeń omuzyce francuskiej: gładkiej, eleganckiej imile głaszczącej ucho, ale niesięgającej wgłąb duszy słuchacza. Wydaje się, że właśnie muzyka Roussela, pozbawionaprogramowych podtekstów iwszelkiej zewnętrznej kokieterii, jest szczególnie bliska Krenzowi, bo doskonale uchwycił jej swoistą surowość wyrazu ibardzo klarownie zarysował kontrapunktyczną konstrukcję oraz zwartą formę.
Mniej poruszyły mnie Nokturny Debussy'ego. Zjednej strony trochę brakło zmysłowej urody dźwięku, zdrugiej zaś mieliśmy -przynajmniej wmoim odczuciu -nadmiar syrenich głosów wostatniej części tryptyku. Nie jestem doktrynerem upierającym się, że jak przedtrzema wiekami śpiewał mały chór, to już nie może śpiewać duży. Jednak wtym przypadku uważam, że należy dochować wierności kompozytorowi, który precyzyjnie wyznaczył wpartyturze obsadę: 16 głosów żeńskich. Tymczasem naestradzie pojawił się chór żeński filharmonii wpełnym, przeszło czterdziestoosobowym składzie, co musiało sprawić, że zespół wokalny zamiast wtopić się workiestrę, zbyt się wyodrębnił. Oryginalnie pomyślanamuzyka nabrała charakteru tradycyjnie kantatowego igłosy mitologicznych syren nie zabrzmiały ani tajemniczo, ani uwodzicielsko.
Pomysł wyjściowy Bolera został zrealizowany przez Ravela zgodną podziwu precyzją ikonsekwencją, aJan Krenz zadbał oto, by ów charakterystyczny dla utworu proces narastania dynamiki iwolumenu brzmienia rozwijał się równie konsekwentnie jedną wznoszącą się linią, bez momentów statycznych izałamań. Zaczął odpoziomu prawie zerowego, odzamglonego wprowadzenia tematu przez flet, wyłaniający się dyskretnie zledwo słyszalnego akompaniamentu jak zmrocznego cienia idługo trzymał orkiestrę wryzach, nie pozwalając, by następni soliści zakłócili przedwcześnie organiczne rozkwitanie materii dźwiękowej.
Obsesyjny motyw rytmiczny werbla, zrazu tylko szmerowo naszkicowany, stawał się coraz bardziej agresywny, temat nabierał stopniowo coraz wyrazistszych konturów, ale aż dokońcowej kulminacji dyrygent dysponował pewnym zapasem imógł swobodnie podnosić napięcie. Gorące brawa zachęcały dobisu, ale Krenz nie uległ inie bisował. Słusznie, bo takiego efektownego fajerwerku, jaki zademonstrował wkodzie Bolera, nie należy powtarzać... Wystarczy, że puzony zaryczą glissandami raz, adobrze.
ADAM WALACIŃSKI
Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Dołącz do nas na X!
Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?