David Bowie ze sportem nie kojarzy się wcale, nie był zdeklarowanym fanem żadnego klubu, nie ma trybuny swojego imienia jak Elton John w Watford, ani statusu honorowego kibica jak Rod Stewart w Celtiku Glasgow (cała trójka to jedno pokolenie; niezłe roczniki były w drugiej połowie lat 40. ubiegłego wieku).
Daleko też jego muzyka, sceniczne emploi i styl bycia odbiegały od gustów większości stałych bywalców stadionów, piłkarskich zwłaszcza. Ale wbrew temu ongiś transgenderowemu wizerunkowi trenował, o czym mało kto wie, boks. Już jako dorosły facet i ukształtowany artysta. To nie przypadek, że okładka albumu „Let’s dance” z 1983 roku przypomina plakat reklamujący bokserską walkę, a Bowie jest upozowany na zawodnika; stoi lekko pochylony, w rękawicach, bez koszulki. Kategoria wagowa, tak na oko, średnia.
Boksować uczył go Richard Lord, dość znany amerykański trener, którego Bowie poznał przez przypadek w Austin w Teksasie, gdzie akurat szykował się do tournee. Pracowali razem kilka miesięcy. Bowie ponoć tak się w to wkręcił, że z czasem zaczął brać udział w sparingowych walkach. - Jestem jedną z niewielu osób na świecie, która dała Bowiemu w twarz i nie musiała bać się wściekłego rewanżu - opowiadał potem z nieskrywaną satysfakcją Lord.
Muzyk z rękawicami nie rozstawał się przez ponad 20 lat. - Lubię boks, ale nie dlatego, że mogę kogoś bić. Dla mnie to jest po prostu sposób, żeby utrzymać się w formie - tłumaczył. - A to przynajmniej nie jest tak cholernie nudne jak przerzucanie żelastwa na siłowni.
Ha, i jak tu nie kochać Bowiego?
Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Dołącz do nas na X!
Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?