Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Brawurowy lot ku wolności na skrzydłach „Wiedeńczyka”

Piotr Subik
7 marca 2014 r., Krzysztof Wasielewski znów na Balicach i znów przy „Wiedeńczyku”
7 marca 2014 r., Krzysztof Wasielewski znów na Balicach i znów przy „Wiedeńczyku” Anna Kaczmarz
Na pokładzie uprowadzonego z lotniska w Balicach „Antka” znalazło się czterech wojskowych, dwie kobiety i czworo dzieci, z których najmłodsze miało niespełna roczek. Plan ucieczki z komunistycznej Polski do Wiednia był dziełem Krzysztofa Wasielewskiego.

Najgorszy moment przyszedł kilka minut po oderwaniu się „Antka” od prowizorycznego pasa startowego na podmokłej łące w Czernichowie. Dolina w Beskidach, nad którą lecieli na niskim pułapie, nagle zaczęła się zamykać, a przed ich oczami wyrosły wysokie drzewa. W ostatniej chwili pilot poderwał maszynę do góry, lecz i tak zahaczyli podwoziem o ich czubki.

Na dekoncentrację nie było czasu. Za chwilę mieli minąć granicę z Czechosłowacją, podobnie jak Polska, będącą częścią bloku wschodniego, a do wolnej Austrii wciąż zostawała im ponad godzina lotu.

Krzysztof Wasielewski nie ukrywa, że w feralnej chwili, gdzieś nad Jaszczurową, ogarnął ich strach. Z tyłu samolotu dobiegał płacz dzieci i odgłosy wymiotowania. Przeciążenie było ogromne.

Dziś nie ma żadnych wątpliwości, że pomogła im wtedy ikona Matki Boskiej Częstochowskiej, którą miał przy sobie. Po uderzeniu w drzewa „Antek” mógł przecież stracić stabilność i ciąg, zapalić się, a w konsekwencji pogrzebać ich żywcem w stercie spalonego żelastwa.

Był 1 kwietnia 1982 r. Na pokładzie wojskowego samolotu transportowego An-2 o numerze taktycznym 7447 znajdowało się 10 osób, w tym czterech wojskowych, dwie kobiety i czworo dzieci, z których najmłodsze miało niespełna roczek.

Tak wyglądała ucieczka z komunistycznej Polski chorążych z 2. eskadry 13. Pułku Lotnictwa Transportowego w Balicach. Tylko jeden z uciekinierów znalazł się na pokładzie An-2 przez przypadek. Pozostali uczestniczyli w realizacji planu, który od kilku miesięcy, mniej więcej od wprowadzenia 13 grudnia 1981 r. stanu wojennego przez juntę gen. Wojciecha Jaruzelskiego, przygotowywał Krzysztof Wasielewski.

Rok 1975, promocja kolejnego rocznika podchorążych w Szkole Orląt w Dęblinie. Po dwóch latach nauki elitarną uczelnię kończą m.in. Krzysztof Wasielewski, Jerzy Czerwiński i Andrzej Malec.

Krzysztof z Jerzym to przyjaciele, nie odstępują się na krok. Andrzej, zwany Jędrkiem, to kolega, ale niezżyty z nimi aż tak bardzo. Wszyscy trafiają do Krakowa, bo służba w Balicach to ich marzenie. Mieli latać na An-2, później na Iłach-14, wreszcie na An-26. Na ich eskadrę spada ciężar szkolenia skoczków spadochronowych z 6. Pomorskiej Dywizji Powietrzno-Desantowej. To było jak nocna mara – „Antki” krążyły między Balicami a zrzutowiskiem w Pobiedniku dzień i noc.

Ale odkąd loty ze spadochroniarzami na bardziej zaawansowanych samolotach An-26 zostały wstrzymane, wyglądało na to, że Krzysztof, Jurek i Jędrek utkną na An-2. To nie jest marzeniem lotnika.

– Gdybym został w wojsku, czekało mnie latanie na „Antkach” do utraty słuchu lub do emerytury – tak widzi to po latach Krzysztof Wasielewski.

W Krakowie jednak został. Nie miał wyjścia. Dzięki temu nasłuchał się jazzu w „Rotundzie” i „Pod Jaszczurami”. Przy muzyce Zbigniewa Namysłowskiego poznał żonę Basię, studentkę UJ. Po ślubie dostali mieszkanie w blokach wojskowych na Prądniku Białym. Urodziła się im córka Luiza.

Mijają lata, przychodzi karnawał „Solidarności” w 1980 r. Otwierają się horyzonty. Na Krzysztofie Wasielewskim wrażenie robią: wcześniej – w 1977 r. – zabicie przez SB Stanisława Pyjasa, którego znał z widzenia, a później – w 1981 r. – Biały Marsz, który przeszedł ulicami Krakowa po zamachu na papieża Jana Pawła II. Do tego nad osiedlem przy ul. Pachońskiego wisi widmo śmierci – stąd pochodzili lotnicy, którzy zginęli w katastrofie wojskowego, choć wykonującego misje w barwach LOT-u samolotu An-12. 13 maja 1977 r. roztrzaskał się on o zbocze nieopodal Bejrutu. Nadal nie wiadomo, czy obok transportu truskawek, rzeczywiście miał na pokładzie leki, broń i amunicję… Wiadomo, że wypadku nie przeżyło 9 wojskowych z Balic.

Kiedy wybuchł stan wojenny, Krzysztof Wasielewski był w ośrodku szkoleniowym na Groniku w Zakopanem. Mówi, że nie chciało mu się wracać do Balic. Wrócił. Z myślą, że w armii nie ma przyszłości. Ba, że przyszłości nie ma w ogóle w Polsce. Że trzeba uciekać.

Powód rozpoczęcia przygotowań do ucieczki był jeszcze jeden. Może najważniejszy. Na początku grudnia 1981 r. do Stanów Zjednoczonych poleciała żona Krzysztofa Wasielewskiego. Prócz podratowania zdrowia, miała wyrobić kontakty, gdyby przyszło im z córeczką wyjeżdżać na zarobek do USA. Przecież słyszał wielokrotnie od kolegi pracującego na wieży w Balicach i zafascynowanego Ameryką: „Możesz tam kupić samolot i założyć swoją firmę!”.

Barbara miała wrócić na Boże Narodzenie, więc nie mówił o tym nikomu. Zwłaszcza przełożonym. Problem pojawił się po 13 grudnia, gdy zawieszono loty do USA. Żona próbowała się przedostać do Montrealu i tam wsiąść do samolotu lecącego do Polski, jednak to się nie udało. Na szczęście, bo po wybuchu wojny polsko-jaruzelskiej on zdecydował, że ucieka z kraju… Na to jednak potrzebował czasu.

Trwa stan wojenny, koledzy z bliźniaczej eskadry wykonują niewdzięczne zadania – przerzuty oddziałów ZOMO, m.in. do Katowic, gdzie pacyfikowana będzie brutalnie kopalnia „Wujek”. Na Balice trafiają też kolejni żołnierze z poboru; to zwykle brani w kamasze zwolennicy „Solidarności”.
Wasielewski postanawia uciec z córką nocą 15/16 grudnia 1981 r. Przez cały czas w gotowości są Iły-14, dyżurna para, która w razie potrzeby miała wykonywać zadania w całej Polsce. Uprowadzenie Iła-14 nie powiodło się tylko z jednego powodu – oblodzenia, które wystąpiło tamtej nocy. Teraz Krzysztof Wasielewski dziękuje za to Bogu. Mówi: – Sama ucieczka to prosta rzecz. Ucieka się i tyle. Problemy przychodzą później.

Wcześniej latał w kabinie Iła-14, ale tylko jako pasażer; wystartowałby może bez większego trudu, gorzej z lądowaniem… A na pokładzie miała być przecież 3-letnia Luiza.

Po tym incydencie zaczyna myśleć realnie. Pyta w myślach: „Boże, co mam czynić?”. Dwa dni potem rozmawia z Czerwińskim, świadom, że aby uciec, potrzebna jest załoga… Mówi: „Jurek, mam problem, moja żona jest w USA. Korci mnie, żeby do niej polecieć. Dołączysz do mnie!?”. Czerwińskiego nie trzeba było długo namawiać.

Początkowo przyjaciel Wasielewskiego chce uciekać bez rodziny. Ale przekonują go słowa, że jeśli tak zrobi, długo jej nie zobaczy. Idą rozmawiać z żoną Jurka. – Krystyna mówi: „Gdzie mój mąż, tam i ja. Gdzie ja, tam moje dzieci. Lecę” – przypomina sobie tę rozmowę Krzysztof Wasielewski. Teraz pozostaje tylko przekonać Andrzeja Malca, najlepszego pilota z ich eskadry. Prawdziwego kozaka. Wasielewski mówi o nim ze śmiechem tak: „Było lotników wielu, ale żaden z nich nie śmiał latać przy Jędrzeju”.

To wtedy, po rozmowie z Andrzejem, Krzysztof musiał wyznać Wojskowej Służbie Wewnętrznej (wojskowemu kontrwywiadowi) swój największy grzech – niezgłoszony wyjazd żony do USA. Chodziło o to, żeby wszystko było jasne, żeby nie zdekonspirowali ich podczas przygotowań. W święto Trzech Króli został przez dwóch funkcjonariuszy WSW zmuszony do podpisania donosu na księdza, członka dalszej rodziny. Potem napisał również raport o zwolnienie do cywila. Za karę skierowano go – czego do dzisiaj nie może zrozumieć – do niszczenia dokumentów w… tajnej kancelarii jednostki. Na półce leżała tam m.in. teczka z opisem próby ucieczki w 1975 r. do Austrii cywilnym An-2 byłego pilota wojskowego, Dionizego Bielańskiego. Tamten miał pecha – został zestrzelony przez myśliwiec nad CSRS. Zgodę na to, co dopiero kilka lat temu ujawnił Instytut Pamięci Narodowej, miał wydać sam gen. Wojciech Jaruzelski.

Ich plan był taki: porwanie samolotu z Balic i lot do Wiednia. Na skok przez Alpy, do amerykańskiej bazy Bad Tölz w Niemczech brakłoby im paliwa… Pozostawała jeszcze kwestia, gdzie na pokład An-2 wsiądą Wasielewski z kobietami i dziećmi. Padło na nadwiślańską łąkę koło Czernichowa. Aż będzie sucha, musieli czekać do wiosny.

Datę 1 kwietnia wybrali także z innego powodu: kto z obsługi stacji radarowych, załóg baz pościgowych, uwierzy, gdy w prima aprilis usłyszy przez radio komunikat, że dwupłatowiec An-2 ucieka na Zachód… Liczyli, że to da im gwarancję bezpieczeństwa.

Pierwszy kwietnia był dniem ćwiczeń z 6. PDPD; Wasielewski miał akurat wolne, a prócz Andrzeja Malca i Jerzego Czerwińskiego na pokładzie An-2 nr 7447 był jeszcze mechanik Bolesław Wrona. Tylko on nie został wcześniej wtajemniczony w plan ucieczki. Krótko po południu, po kolejnym zrzucie desantu, Malec poprosił o zgodę na „przelot na wyszkolenie własne”. Czyli rundkę nad Krakowem.

Kilka dni przed tą chwilą w pułku odbyła się niespodziewana zbiórka na placu apelowym. Malec rzucił do Wasielewskiego: „Popatrz, za kilka dni będą tak stali przez nas”.

Po paru minutach od wylotu z Balic lądowali na łące w Czernichowie, po paru kolejnych – śladem po drugiej grupie uciekinierów, którzy weszli na pokład „Antka”, czyli po Wasielewskim i cywilach, zostały już tylko porzucone w pobliżu przygodnego lądowiska dwa małe fiaty. Wcześniej, na Prądniku Czerwonym, została syrena kombi.

Po zahaczeniu w Beskidach brzuchem o czubki drzew mogli tylko przypomnieć sobie starą lotniczą zasadę: „Błąd poprawiony w porę nie jest błędem”. Samolot miał uszkodzone poszycie i płótno na skrzydłach, przebity bak, ale leciał – choć nie z maksymalną prędkością. Było to może 170 km na godz. Do tego na małym pułapie.

Zanim dolecieli do granicy z Austrią, nikt w Balicach, ani w Polsce nie zdążył się zorientować, że to była ucieczka. Wszyscy myśleli, że doszło do katastrofy.

– Pierwszą kolumnę wojsk radzieckich zauważyliśmy niedaleko granicy czechosłowacko-austriackiej. Potem jedna linia wież obserwacyjnych, później druga. To była właśnie „żelazna kurtyna”. Ale nikt do nas nie strzelał – mówi pan Krzysztof.

Zrobili więc kółko na Wiedniem, podeszli do lądowania na Schwechat. –„Uniform Foxtrot Oscar (UFO) from Poland” – tak zameldował się wieży Wasielewski. – „Lot do USA z międzylądowaniem w Wiedniu”.
Przejmują ich Austriacy. Nikt nie wie, że Wasielewski także jest wojskowym, choć tak naprawdę nie jest – dopiero długo potem dowiaduje się, że od kilku dni na biurku dowódcy leżał rozkaz o odesłaniu go do cywila.

Jerzy i Andrzej trafiają do aresztu, on z kobietami i dziećmi do ośrodka dla polskich uchodźców pod Wiedniem. Poszedł na współpracę z Amerykanami. Pytali m.in. o ćwiczenia „Tarcza-76”, wielkie manewry wojsk ZSRR, Czechosłowacji, NRD i Polski, które odbyły się na poligonie w Drawsku Pomorskim.

Rodziny Jerzego i Andrzeja robią mu wyrzuty; przed ucieczką zrozumiały, że gdy mówił: „Basia już tam jest”, sugerował, iż przygotowała grunt także dla nich. Ich drogi się rozchodzą. A Bolesław Wrona, który zeznaje, że podczas porwania przyłożyli mu broń do głowy, wraca do Polski. Za nim wraca też „Antek”.

Po dwóch miesiącach, 9 czerwca 1982 r., Wasielewski uciekł do USA. Pracował jako pilot, m.in. latając z opryskami i na lokalnych trasach pasażerskich. Osiedlili się z żoną pod Nowym Jorkiem, ułożyli sobie życie na nowo.

Tymczasem w listopadzie 1982 r. Sąd Warszawskiego Okręgu Wojskowego w Warszawie – za nielegalne opuszczenie kraju i uprowadzenie samolotu – skazał zaocznie każdego z trzech chorążych na 15 lat pozbawienia wolności, konfiskatę mienia i zasądził po milionie ówczesnych złotych na rzecz jednostki lotniczej w Balicach.

Jednak dla Krzysztofa Wasielewskiego najbardziej bolesne było stwierdzenie w wyroku, że działali z niskich pobudek. – A to był przecież bunt ludzi w mundurach przeciw temu, co Polakom zrobił Jaruzelski. I prawdziwy zastrzyk energii dla internowanych, o czym opowiadał mi po latach mój kolega, Jurek Surdykowski, konsul generalny w Nowym Jorku – twierdzi Krzysztof Wasielewski.

Po upadku PRL-u uciekinierom z Balic kary obniżono do 10 lat więzienia, a ostatecznie Krzysztofa Wasielewskiego, Jerzego Czerwińskiego i Andrzeja Malca po ponad roku starań ułaskawił w styczniu 1995 r. prezydent Lech Wałęsa.

Krzysztof Wasielewski przyjechał do Polski pierwszy raz po latach w 2002 r. Teraz bywa regularnie. Ale „Wiedeńczyka” – bo tak po przełomie politycznym ochrzczono An-2 nr 7447 – zobaczył ponownie dopiero przed tygodniem. Legendarny „Antek” wciąż stoi w jednostce na Balicach, gdzie skończył służbę w 2012 r. i skąd niedługo powinien odlecieć do Muzeum Lotnictwa Polskiego w Krakowie. Już bez Wasielewskiego oraz Malca i Czerwińskiego, którzy ostatecznie też osiedli na stałe w Stanach Zjednoczonych, na pokładzie…

– Dla mnie lot do Wiednia jeszcze się nie skończył – mówi Krzysztof Wasielewski. – Wylecieliśmy jako partnerzy, więc też razem powinniśmy świętować fakt, że „Wiedeńczyk” trafi do muzeum. Czy to się uda? Przy takich okazjach powtarzam sobie słowa dobrego wojaka Szwejka: „Jak było, tak było, przecież jakoś było, jeszcze nigdy tak nie było, żeby jakoś nie było”.

***

Za komuny ucieczki lotników wojskowych na Zachód nie były rzadkością. W 1949 r. na szwedzkiej Gotlandii wylądował Ił-2 Arkadiusza Korobczyńskiego. 5 marca 1953 r. Franciszek Jarecki uciekł ze Słupska na Bornholm myśliwcem Mig-15. Na Bornholmie lądowali też: w tym samym roku Migiem-15 Zdzisław Jaźwiński z pułku w Malborku, a w roku 1955 Zygmunt Gościniak z pułku w Zegrzu Pomorskim. Głośna była ucieczka w 1956 r. do Austrii czterech pilotów z dęblińskiej Szkoły Orląt (Lech Szachogłuchowicz, Eugeniusz Dębski, Bogdan Biskupski, Karol Kruk) na Jakach-18. Śmigłowcem Mi-2 do Szwecji w 1983 r. przedostali się Henryk Książek i Zbigniew Wojsa. Pecha miał w 1952 r. Edward Pytko; przechwyciły go myśliwce NRD. Został skazany na karę śmierci.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski