Był początek lat 80. Na Podlasiu, w krainie piasków i jezior, jak w całej Polsce, brakowało benzyny i wódki. Z benzyną było łatwo. Zaprzyjaźniłem się z popem, który zdradził mi, że na pewnej stacji wystarczy szepnąć: „Ja od ojca Fiodora”, aby prawosławny pompiarz nalał do pełna – z duszy, z serca. „Solidarność”, już zdelegalizowana, posługiwała się bardziej skomplikowanymi hasłami.
Wprawdzie nie było w nich mowy o kasztanach z placu Pigalle, a i tak pachniało konspirą – ciotka z Włodawy, pozdrowienia...
A jeżeli chodzi o wódkę, w tamtych okolicach też można było spotkać się z solidarnością – przez małe „s”, zwyczajną, ludzką.
Trafiłem do znajomych mieszkających w bloczysku wielkim. Trafiłem na smutek, na żałobę nieomal. Mieszkańcy bloczyska solidarnie złożyli się na odpowiednią aparaturę, zamówili ją u fachowca i wspólnie użytkowali. Zgrabny kociołek, miedziana wężownica, całe bimbrownicze ustrojstwo wędrowało od mieszkania do mieszkania, tak jak niegdyś wędrował klucz od strychu. I tak było do dnia, w którym nieostrożny użytkownik wysadził w powietrze cenną aparaturę.
Samogon, zwany też bimbrem, pędzono jak Polska długa i szeroka – od Podlasia po Małopolskę, gdzie słynna (często doskonała) łącka śliwowica pyszniła się etykietami, niczym legalny, monopolowy wyrób. Na etykietach uśmiechały się śliwki, a napis głosił: „Sił dodaje, krasi lica nasza łącka śliwowica”.
Pędzono wprawdzie nielegalnie, ale często przy milczącej aprobacie władzy. Kiedy brat mojego przyjaciela, zawołany bimbrownik, wiózł przez podtarnowską wieś beczkę pełną zacieru, z posterunku wychodził milicjant i węsząc z lubością mówił: „To co, Gienek, będzie na jutro?”
Pędzono wszędzie i z wszystkiego, nawet z przecieru pomidorowego, uprzednio życzliwie przecenionego przez uspołeczniony handel i to tak bardzo, iż pomidorówka prawie nic nie kosztowała. A jeżeli ktoś nie miał odpowiedniej wiedzy lub warunków, co mu pozostawało? Denaturat, woda brzozowa, czasami nawet jakieś tajemnicze środki ze sklepów chemicznych, a najbardziej zaawansowanych w nałogu nie przerażał nawet płyn hamulcowy.
Denaturat – zwany też przez „smakoszy” brymem, jagodzianką lub likierem na kościach – przesączano przez miękisz bułki, co miało czynić ten napój „absolutnie bezpiecznym”. W Nowym Targu, w sklepie widziałem wywieszkę: „Przed godz. 13 denaturatu nie sprzedajemy”. W ten sposób skażony spirytus uznano za alkohol, który można wprowadzać do organizmu. A trzeba wiedzieć, że ludowa władza walczyła z alkoholizmem, zabraniając sprzedaży wódki przed południem.
A słynne wynalazki? Tutaj lepsi od nas byli przyjaciele Moskale. Sięgnijmy po dzieło Jerofiejewa:
(...) wypicie „Balsamu Kanaańskiego” zawiera zarówno fantazję, jak też ideę i wzniosłość, ponadto zaś akcent metafizyczny. (...) Krótko mówiąc, zapisujcie przepis na „Balsam Kanaański”. Życie dawane jest człowiekowi tylko raz i trzeba je przeżyć tak, by nie pomylić się w przepisach:
Denaturat 100 g
Ciemne piwo 100 g
Oczyszczona politura 100 g.
Jak oczyścić politurę? Tego Jerofiejew nie wyjaśnia. Dlatego nie dowiemy się, jak sporządzić „Balsam Kanaański”, zwany też „srebrnym liskiem”. Możemy mieć też kłopoty z innymi napojami – „Duchem Genewy”, „Srebrzystą konwalią”, „Białym bzem” i „Łzami komsomołki”, w skład których wchodzi m.in. tajemnicza woda kolońska „Las”...
Follow https://twitter.com/dziennipolskiZOBACZ RÓWNIEŻ: Co oferuje Muzeum Historii Komputerów i Informatyki?
Źródło: Dzień Dobry TVN, x-news
Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Dołącz do nas na X!
Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?