Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

By do czegoś w życiu dojść, trzeba zajmować się tym, co się lubi

Redakcja
Fot. Andrzej Banaś
Fot. Andrzej Banaś
Rozmowa z historykiem prof. STANISŁAWEM GRZYBOWSKIM, prawnukiem Karola Estreichera, synem prof. Konstantego Grzybowskiego, i Krystyny Estreicherówny.

Fot. Andrzej Banaś

-Pochodzi Pan Profesor ze słynnej krakowskiej rodziny. Dorastał Pan w gronie uczonych, artystów. Jaka atmosfera panowała w Pana domu?

-Pierwsze o niej wspomnienia rodziły się w mieszkaniu na placu Szczepańskim. Z tarasu mojego pokoju widać było Tatry, a w salonie rodziców schodziła się ówczesna elita. Gościli u nas: poeta i dramaturg Ludwik Hieronim Morstin, znakomity aktor Juliusz Osterwa, poetka Maria Pawlikowska-Jasnorzewska, jej siostra Magdalena Samozwaniec, Zofia Starowieyska-Morstinowa, historycy sztuki Karol Estreicher i Tadeusz Przypkowski i inni. Bywałem w pałacu Morstinów w Pła-wowicach, gdzie wiejskie dziewczęta grywały przed gośćmi "Antygonę".

-Jak wspomina Pan Profesor lata szkolne?

-Przed wojną ukończyłem dwie klasy szkoły powszechnej. W czasie wojny Niemcy rekwirowali budynki szkolne, w pozostałych panowała ciasnota. Był czas, że mieliśmy po dwie lekcje tygodniowo: tyle, aby podyktować zadania na cały tydzień. Dużo czytaliśmy. Cóż można było robić po godzinie policyjnej?W dzień wałęsaliśmy się i tłukli ze sobą po ulicach, tak wyładowując narastającą agresję. Niemcy strzelali czasem także do dzieci. Po dziś dzień na rogu Domu Długosza pod Wawelem jest ślad kuli dla mnie przeznaczonej... Wieczorami niekiedy Osterwa deklamował u nas fragmenty "Króla-Ducha". Kazano mi wówczas iść spać, ale słuchałem z uchem pod drzwiami. Wakacje i święta spędzałem w Pławowicach, gdzie ukrywający się Arnold Szyfman uczył nas gry i deklamacji.

- Najtragiczniejsze wydarzenie dla Pana Profesora z czasów wojny?

- Oczywiście męczeńska śmierć dziadka Stanisława Estreichera w Sachsenhausen. Wysiedleni z placu Szczepańskiego, przeżyliśmy okupację w mieszkaniu dziadków na Sobieskiego. Przeżywaliśmy upadek ukochanej Francji, bohaterstwo niedocenianej początkowo Anglii, śmierć kolejnej nadziei - Sikorskiego. Później echa powstania warszawskiego. Matka z ramienia RGO kierowała pomocą dla wszystkich aktorów. Pamiętam wizytę Ludwika Solskiego, ale i odwiedziny pięknej aktorki, która zaczęła nam śpiewać piosenki powstańcze - wpierw "Hej, chłopcy, bagnet na broń", potem "Marsz Mokotowa", lecz płacz nie pozwolił jej dokończyć. Ten wybuch płaczu, lepiej niż cokolwiek innego, ukazał nam tragedię powstania.

- Jak wyglądała codzienność po wyzwoleniu?

- Byliśmy wówczas wszyscy jakby na rozdrożu. Polacy winni godzić romantyzm powstańczy z realizmem pozytywistycznym, a to wówczas było szczególnie trudne. Żołnierze sowieccy byli różni. Zapamiętałem dobrze tych, którzy otworzyli rosyjską piosenką sezon w Teatrze Słowackiego, źle sowieckich szoferów, którzy uwielbiali strącać rowerzystów do rowu. Gorsi czasem byli swoi. W Gimnazjum Sobieskiego było wiele młodzieży antykomunistycznej. Często przy maturze oblewano kandydatów na teologię - pilnował tego zawsze partyjny delegat z kuratorium. U nas dyrektor wybronił dwóch. Trzeci - Romek Kotlarz - zdał maturę we wrześniu, skończył teologię i zmarł po demonstracjach w Radomiu, w których brał udział, ciężko pobity przez ubeków. Dziś jest kandydatem na ołtarze. Inny natomiast, sierota wojenny znajdujący się w ciężkiej sytuacji materialnej, zgodził się pójść na studia prawnicze. Został prokuratorem wojskowym. Nie wytrzymał, strzelił sobie w łeb. Ofiarami byli nie tylko ci, których prześladował ustrój, alei i ci, których wciągał w swoje tryby.
- O co Pana oskarżono?

- Moi koledzy konspirowali, próbowali rozbrajać milicjantów. Wielu z nas wiedziało o tym. Choć uważaliśmy to za szaleństwo, nikt oczywiście ich nie zdradził. Jeden z nich, Bogdan Różycki, zginął zamordowany przez UB w strzelaninie ulicznej, drugi, Marek Kubliński, został skazany na karę śmierci. W związku z tym przesiedziałem trzy miesiące na placu Inwalidów i na Montelupich za "wiedział, nie powiedział", co wówczas było zbrodnią. Później ukończyłem studia historyczne na UJ, wygrałem konkurs na aspiranturę, lecz partia postawiła weto - nie wolno mnie było dopuszczać do pracy z młodzieżą. Po półtorarocznej pracy w PWN wygrałem kolejny konkurs na aspiranturę z historii powszechnej w Instytucje Historii PAN w Warszawie, pracując de facto w Krakowie. Wyjechałem dzięki temu na stypendium do Paryża, potem do Cambridge. Przygotowałem i obroniłem pracę doktorską, następnie habilitacyjną, pojmując je jako element budowania naszej więzi z wolnymi krajami Europy.

- Pana ojciec i dziadek byli prawnikami. Dlaczego zainteresował się Pan historią?

- Jako młody chłopiec czytywałem chętnie książki podróżnicze, zwłaszcza historie odkryć geograficznych i wojen morskich. Wahałem się jednak z wyborem studiów. Zapytany w liceum przez naszego katechetę ks. Szymeczkę, gdzie się wybieram na studia, odparłem, że na historię lub prawo. Ksiądz zareplikował: "Stasiu, ty anarchisto, ty przecież nie uznajesz żadnych norm, przenigdy na prawo". Na nasilenie się ofensywy ideologicznej uderzającej w nasze tradycje moje pokolenie odpowiadało z reguły wzmożonym zainteresowaniem tymi tradycjami. Stąd moja pierwsza praca dotyczyła pierwszego marszałka sejmowego Mikołaja Sienickiego.

-Jak udało się Panu unikać nacisków politycznych?

- Różnie. Trzeba było oczywiście lawirować. Miałem w instytucie koleżankę, ładną, ale gorliwie partyjną, której się wszyscy bali. Truła mi głowę polityką, a ja jej mówiłem o jej urodzie i miałem spokój. Czym innym jest nacisk polityczny, a czym innym metody historyczne. Nie odrzucałem, i dotąd nie odrzucam, myśli Marksa, w tym jednak i tego zdania, którego wówczas nie wolno było cytować: "Nie nazywajcie mnie marksistą. Nie mam nic wspólnego z tymi idiotami".

-W jaki sposób znalazł się Pan Profesor na Uniwersytecie Pedagogicznym?

- Zaproponowano mi przejście na UJ, ale wolałem przejść na ówczesną WSP, mimo że historia była tam wówczas słabiutka. Pamiętałem o zdaniu Cezara, że woli być pierwszym w zapadłej wiosce alpejskiej niż drugim w Rzymie. Gdy odchodziłem z UP na emeryturę, w Instytucie Historii pracowało 13 profesorów.

-Jaka jest recepta Pan Profesora na zawodowy sukces?

- Trzeba zajmować się tym, co się lubi. Inaczej do niczego w życiu się nie dojdzie.

Rozmawiała Klaudia Skrężyna

PROF. STANISŁAW GRZYBOWSKI - historyk, emerytowany profesor Uniwersytetu Pedagogicznego w Krakowie. W 1954 ukończył studia na UJ, tytuł profesora uzyskał w 1982 roku. Przez ponad dwadzieścia lat pracował w Instytucie Historii PAN. Specjalizuje się w historii nowożytnej zarówno Polski, jak i powszechnej. Jest autorem m.in. "Historii Irlandii", "Dziejów Polski i Litwy", biografii Henryka Walezego, Elżbiety Wielkiej i Jana Zamoyskiego.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski