W Pałacu Spiskim, w samym centrum Krakowa, podobno miasta literatury, od pewnego czasu straszą puste witryny.
Z Rynku, z okolicznych ulic znika kolejna księgarnia, stara, czcigodna i dobra nie tylko dla czytelników, ale także dla nas, autorów piszących o Krakowie. Pani Grażyna i pani Krystyna dbały o to, aby na półkach i na ogromnym stole zawsze leżały cracoviana, najświeższe i nieco starsze, ale ciągle znajdujące nabywców.
Wcześniej zlikwidowano księgarnię w kamienicy Hetmańskiej, niegdyś należącą do Friedleina. Padł „Empik” na rogu Siennej i Rynku – prawdę mówiąc, dla mnie książkowy supermarket. Mało kto pamięta księgarnię przy A-B, sprzedającą wydawnictwa rosyjsko-języczne (o księgarni Krzyżanowskiego w tym samym miejscu nie wspomnę, bo nie żyją już ci, którzy ją odwiedzali). Dawno znikła księgarnia przy placu Mariackim, przytulna, z antresolą. Przy Wiślnej, gdzie od dawna sprzedawano książki, sprzedaje się kosmetyki.
Chwała Bogu, w że samym sercu Krakowa, naprzeciw wieży ratuszowej, ocalała księgarnia najczcigodniejsza, bo mieszcząca się w kamienicy, w której książkami handluje się od 1610 roku, co jest nie tylko krakowskim, nie tylko polskim, ale europejskim, a więc zapewne także światowym rekordem! Rekordem jest też chyba nazwa księgarni.
Chociaż na początku lat pięćdziesiątych została odebrana właścicielom, ciągle wiąże się ją z Gebethnerem i Wolffem. Wojciech Koranowicz, kierownik księgarni „Po schodkach”, bo i tak ją nazywano, mówił mi przed laty, że często, gdy dzwoni, nawet na drugi koniec Polski, z informacją, że właśnie odnalazł zamówioną książkę, często słyszy: „Kto mówi? Matras? Ach tak, Gebethner...”.
„Poważne polskie księgarnie zgrupowane były w Rynku” – pisał kiedyś znany księgarz Aleksander Słapa. Natomiast niezbyt odległa ulica Szpitalna słynęła niegdyś antykwariatami, przede wszystkim prowadzonymi przez Żydów. Dzisiejsza Szpitalna zachowała niewiele, prawie nic, z dawnego charakteru.
Gdzie tam zresztą dzisiejszym antykwariatom do niegdysiejszych, ciasnych, przesyconych charakterystycznym książkowym zapachem. Wydawało się, że więcej w nich książek niż powietrza, że tomy spiętrzone wysoko, pod sam sufit, runą w dół, grzebiąc klientów i właściciela. A właścicielem jednego z antykwariatów przy Szpitalnej – jeszcze w czasach mojego dzieciństwa i wczesnej młodości – był Szaja Taffet, ostatni z żydowskich antykwariuszy Krakowa.
Wysoki, nosaty, nas, smarkaczy, traktował niechętnie, jak intruzów. Kiedy przyniosło mu się jakąś książczynę, brał ją do ręki niechętnie, krzywił się i mówił: „Co mi tu kawaler przyniósł? Przecież to nic niewarte”. A gdy się coś znalazło na półce, ożywiał się natychmiast: „Kawaler znalazł bardzo ciekawą książkę, ale to jest bardzo droga książka”.
Taki był Szaja Taffet. Bardzo przypominał innego żydowskiego antykwariusza Jakuba Maurycego Himmelblaua, rzewnie wspominanego przez Estreichera w przeuroczej książeczce zatytułowanej „Nie od razu Kraków zbudowano”. Himmelblau nie rezydował przy Szpitalnej. Usadowił się nieopodal kościoła prezentek stojącego u zbiegu ulic św. Jana i św. Tomasza, starego, przedlokacyjnego i dlatego zajmującego część wytyczonej później ulicy.
Zaułek – dzisiaj nieoficjalnie zwany zaułkiem Niewiernego Tomasza – nie cieszył się dobrą sławą. Chociaż oddalony od Rynku o rzut kamieniem, był miejscem wszelkiej nieprawości; panienki wiadomej konduity ściągały tutaj swych klientów, nic więc dziwnego, że krakowscy rajcy kazali umieścić w zaułku gazową latarnię. Niestety, zazwyczaj nie świeciła, podobno gasił ją wiatr...
W takim to miejscu, w latach siedemdziesiątych XIX stulecia, Jakub Maurycy Himmelblau otworzył swą antykwarnię, o której tak pisał Estreicher:
Zakurzona, brudna szyba wystawy była myta jedynie przez wiosenne burze i jesienne deszcze. Wówczas przejaśniała się trochę i oko przechodnia było w stanie dojrzeć broszury, rękopisy, książki i księgi, dyplomata, nuty bezładnie nagromadzone. Wśród nich widać było brązowe popiersie Szujskie-go, zegar z Napoleonem, dwa lichtarze, kilka czerwonych pieczęci, pudełko monet oraz aparat fotograficzny z napisem „okazja”. Prawda, była tam jeszcze lornetka odarta ze skóry.
Wróćmy jednak na Szpitalną – „Szpitalkę”, jak mówili niektórzy. Kiedy pojawili się tam żydowscy antykwariusze? Nie bardzo wiadomo. Ambroży Grabowski napisał niezbyt precyzyjnie:
Dziś już urządzili oni antykwarstwo na wielką skalę. Kilku Żydów wynajęło izby na ulicy Szpitalnej i rozstawili stragany na placu św. Krzyża na końcu Szpitalnej; tam rozkładają mnóstwo książek, które Bóg wie, skąd nabywają.
Szkopuł polega na tym, iż nie wiadomo, kiedy Grabowski skreślił te słowa, z pewnością pomiędzy rokiem 1832 a 1868. Wspomina też, że wcześniej Żydzi handlowali książkami w Rynku, pod kościołem św. Wojciecha.
Wielki krakowski starożytnik dodaje też jeszcze:
Najważniejszą figurą w handlu żydowskim książek jest stary siwobrody Szmul, a po nim idzie chudy, żółtosinej cery Lejb.
Podobno – jak twierdził Jan Pachoński, a po nim Ryszard Löw – Szmul miał być protoplastą księgarskiego rodu Himmelblauów, Lejb – Taffe-tów.
Ryszard Löw stwierdza w swej książce o żydowskich antykwariuszach z Krakowa:
Byłby to zatem Lejb Taffet – zmarły około r. 1847 – który na przełomie XVIII i XIX w. zajmował się domokrążnym handlem książkami, od 1802 uprawiał sprzedaż wózkowo-koszykową na Rynku, a potem, od 1836 – na placu św. Ducha. Niebawem osiadł w pobliżu, bo w lokalu wynajętym na Szpitalnej 8.
Ciekawych spraw księgarsko-żydowskich odsyłam do książki Löwa zatytułowanej „Pod znakiem starych foliantów”. A jeżeli chodzi o Szaję Taffeta, ostatniego z żydowskich antykwariuszy Krakowa, to trzeba dodać, że w jego przypadku historia zakreśliła ogromny krąg. W drugiej połowie lat sześćdziesiątych. Taffet wyemigrował do Izraela. W Tel Awiwie nigdy nie założył własnego antykwariatu, a ponieważ bez książek, bez handlu nimi, nie mógł żyć, krążył po mieście z kieszeniami płaszcza wypełnionymi książkami – jak jego praszczur, Lejb Taffet. Podobno, ale to już plotki, dzięki pomocy Józefa Cyrankiewicza, wywiózł z Polski sporo starodruków. Podobno, też według plotek, trafiły one do Edmunda Neusteina, telawiwskiego księgarza.
A ulica Szpitalna zmieniła się nie do poznania, jej niegdysiejszy smak, jej urok, możemy poznać jedynie dzięki opisom tych, którzy pamiętali ją z przedwojennych czasów. Na przykład dzięki słowom skreślonym przez Jana Kurczaba:
Dziwna to była ulica, tajemnicza, zaczarowana... We wszystkich domach, w starych, wąskich, ponurych kamienicach (...) gnieździły się antykwariaty. W niewiarygodnie ciasnych sklepikach, w bramach, podwórzach, w nyżach i zagłębieniach korytarzy, wszędzie gdzie udało się ustawić kilka półek, leżały stosy książek. Piętrzyły się do sufitów, gromadziły w niezliczonych, przewiązanych sznurkami paczkach, zalegały stoły i podłogi. Kartoteki tych niezliczonych tomów, tomików, broszur, mieściły się w mózgach sprzedawców. Aż dziw zbierał, gdy taki wychudły i zazwyczaj brodaty typ, zapytany o jakiś dawno zapomniany tytuł, znikał w czeluściach swej nory, aby po długiej chwili wrócić z nieprawdopodobnie zakurzonym egzemplarzem w ręku. Był to sprzedawca z prawdziwego, antykwariatowego zdarzenia. Od najmłodszego berbecia uczył się tajemnej wiedzy od swojego ojca, który przekazywał mu doświadczenia dziadka.
Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Dołącz do nas na X!
Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?