Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Chrzanów. Krzysztof Sieczko, czyli najpierw ojciec, a potem piłkarz

Jerzy Zaborski
Jerzy Zaborski
Krzysztof Sieczko (z prawej) uroczyście żegnany przez trzebińskich działaczy
Krzysztof Sieczko (z prawej) uroczyście żegnany przez trzebińskich działaczy Fot. Jerzy Zaborski
Rozmowa z KRZYSZTOFEM SIECZKO, byłym obrońcą MKS Trzebinia-Siersza

- Decyzja o odejściu z Trzebini po jej awansie do zreformowanej III ligi, w której wystąpią zespoły z województw: małopolskiego, lubelskiego, świętokrzyskiego i podkarpackiego, była dla wielu kibiców zaskoczeniem. Mógłby Pan ją uzasadnić? To przecież sportowy awans i możliwość konfrontacji z uznanymi piłkarskimi markami...

- Co tutaj dużo uzasadniać. Po prostu awans zbiegł się z urodzinami mojej drugiej córki. Wiadomo, że gra w zreformowanej trzeciej lidze jest bardziej absorbująca niż walka w grupie małopolsko-świętokrzyskiej, bo w takim układzie miałem zaszczyt walczyć na trzecioligowych boiskach. Teraz szykuje się kilka dwudniowych wyjazdów, na co nie mogłem sobie pozwolić. Zmieniły się w moim życiu priorytety. Najpierw muszę być ojcem, a ewentualnie potem dopiero piłkarzem.

- Dla Pana był to już drugi awans do trzeciej ligi w barwach Trzebini-Sierszy...**
- Dokładnie. Tak się akurat złożyło, że właśnie awans sportowy poprzedzał narodziny córki. Moja pierworodna przyszła na świat przed pierwszym awansem. Dwa lata temu podjąłem jeszcze trzecioligowe wyzwanie, bo walka toczyła się w układzie dwóch województw, ale i tak często nie było mnie w domu całymi dniami. Jak dowiedziałem się, że termin narodzin drugiego dziecka znowu przypadnie na czerwiec, byłem przekonany, że ponownie awansujemy. Tak też się stało. Będę kibicował chłopcom. Póki co, bawię się jeszcze w futbol w barwach Rajska, występującego w oświęcimskiej klasie A. Wiadomo, że na tym szczeblu obciążenia treningowe są mniejsze, a i wyjazdy bliskie. Ten zespół walczy o awans do okręgówki, więc jakiś sportowy cel także mam.

- Ile lat spędził Pan w barwach trzebińskiego klubu?

- Pięć.

- A jak trafił Pan do Trzebini?

- To długa historia. Można powiedzieć, że jestem naturalizowanym chrzanowianinem, bo pochodzę ze Stalowej Woli. Po raz pierwszy z moją przyszłą żoną, jeszcze jako 14-latek, spotkałem się na kolonii nad polskim morzem. Odnaleźliśmy się w internecie, kiedy modna była w nim Nasza Klasa. Potem studiowałem w Krakowie, a moja wybranka w Katowicach. Kiedy zdecydowałem się osiąść w Chrzanowie, najlepiej prosperującym klubem w okolicy była właśnie Trzebinia.

- W jakim klubie występował Pan w rodzinnych stronach?

- Najpierw w rezerwie Stalowej Woli, a potem w Jastkowicach, na Podkarpaciu. Oba zespoły walczyły na poziomie klasy okręgowej. Jeszcze na pierwszym roku studiów grałem w Jastkowicach. Dojeżdżałem tylko na mecze, ale granie bez treningu na dłuższą metę nie miało sensu. Zacząłem szukać czegoś bliżej Krakowa.

- I gdzie rzucił Pana los?

- Najpierw do Wawelu Kraków. To był jednak wielosekcyjny klub, w którym futbol był na ostatnim miejscu i po moim przyjściu chylił się ku upadkowi, choć seniorzy walczyli tylko w okręgówce. Potem były Śledziejowice i dopiero następnie trafiłem do Trzebini.

- Jakie były Pana pierwsze wrażenia?

- Przyznam, że mieszane. Wtedy zespół prowadził Marcin Kasprzyk. Zespół był zgraną paczką, opartą przede wszystkim na swoich zawodnikach lub z najbliższej okolicy. Tymczasem byłem kimś z zewnątrz, więc najpierw musiałem zająć miejsce na ławce rezerwowych. Więcej szans zacząłem dostawać po przejęciu zespołu przez Mateusza Misia. Podstawowym zawodnikiem zostałem za pierwszej kadencji pracy w Trzebini Roberta Moskala, który teraz także prowadzi zespół. Po jego odejściu pojawił się Paweł Olszowski, z którym świętowaliśmy pierwszy awans do trzeciej ligi. Występowaliśmy w niej tylko przez sezon. Mam nadzieję, że teraz chłopcom uda się powalczyć w niej znacznie dłużej.

- Zawsze występował Pan na prawej obronie?

- Tutaj najlepiej się czuję. Szybkość jest jednym z moich atutów, więc mam predyspozycje do gry „na wahadle”. Angażuję się w akcje ofensywne, nie mogąc jednak zapominać o destrukcji. Pamiętam, że podczas pierwszej trzecioligowej przygody, wobec trudnej sytuacji kadrowej, w meczu przeciwko Łysicy Bodzentyn, trener Olszowski ustawił mnie na prawej pomocy. Wygraliśmy 3:0, a ja zaliczyłem trzy asysty. Śmialiśmy, że znalazłem dla siebie nowe miejsce na boisku. Jednak po poprawie sytuacji kadrowej, wróciłem na swoją nominalną pozycję.

- Która z bramek utkwiła Panu najbardziej w pamięci?

- Wydaje mi się, że w pierwszym wyścigu o mistrzostwo IV ligi. Wygraliśmy z Orłem Piaski Wielkie 2:1, a mnie przypadło w udziale zdobycie drugiego gola. Gdybyśmy wtedy nie wygrali, stracilibyśmy wszelkie szanse na wyprzedzenie Jutrzenki Giebułtów.

- Który awans było trudniej wywalczyć?

- Trudno to porównać. Za pierwszym razem weszliśmy bezpośrednio, ale wtedy nikt na nas nie stawiał. Za drugim razem musieliśmy nie tylko wywalczyć mistrzostwo grupy zachodniej, ale jeszcze wygrać baraż z mistrzem grupy wschodniej czwartej ligi. W obu przypadkach zmagaliśmy się z Jutrzenką Giebułtów. Jednak dla mnie sportowe awanse będą się kojarzyć z najszczęśliwszymi chwilami życia prywatnego, czyli urodzinami córek Oliwii i Liliany.

Sportowy24.pl w Małopolsce

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Materiał oryginalny: Chrzanów. Krzysztof Sieczko, czyli najpierw ojciec, a potem piłkarz - Gazeta Krakowska

Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski