Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Ciągłe zmartwychwstania Augusta Kowalczyka

Alicja i Zbigniew Bartuś
Kowalczyk: Zapamiętałem z obozu, jakie emocje, reakcje  budzili we mnie niemieccy oprawcy. Grając ich starałem się u publiczności wywołać to samo. Jak widać, skutecznie
Kowalczyk: Zapamiętałem z obozu, jakie emocje, reakcje budzili we mnie niemieccy oprawcy. Grając ich starałem się u publiczności wywołać to samo. Jak widać, skutecznie Fot. Archiwum
Ludzie pytali, jak były więzień Auschwitz może się wcielać w esesmanów i gestapowców. Czarne charaktery grał znakomicie. W prywatnym życiu błądził. Mimo to wielu uważa go za świętego

Czy można chcieć zostać świętym ze strachu? August zasugerował to, gdy u progu wiosny siedliśmy przy kominku na późne rozmowy. O życiu będącym scenariuszem na hollywoodzki hit, o wielkich rolach w filmie i teatrze, o sławnych kolegach i koleżankach, o ucieczce z Auschwitz, o graniu śmierci na nosie, o terroryzowaniu Maryi, ale też namiętnościach i zdradach, czterech żonach i nie do końca policzonych kochankach. O Sensie – i grzechu.

Opowiedział swój ostatni koszmar. Śnił go w szpitalu, po operacji. – Czytam gazetę na kanapie. W oknie miga główka chłopca – to ja jako dziecko. Moje życie pędzi jak oszalałe, nagle jestem dorosły i… leżę w izbie bez okien. Tylko mały otwór w suficie i dobiegający zewsząd przeszywający głos: „Tutaj, w tym miejscu, zostaniesz na zawsze”.

Przeraził go ten sen. Następnej nocy bał się zasnąć. Prawie tak bardzo, jak siedemdziesiąt lat wcześniej. Wtedy, w czterdziestym drugim, było zimno, lało. Obozowa orkiestra grała marsz Radetzkiego, a oni, wracając z pracy, wlekli po ziemi martwego kolegę. „Umarł z wyczerpania. Trzymałem go za rękę… Rytm deszczu, muzyka… Makabryczny tan. Człowiek bał się zamknąć oczy. Bo go we śnie zgładzą. Martwi lub ci, co jeszcze cudem żyją”.

Siedemdziesiąt lat później August próbował jakoś podsumować życie. Siedział przy kominku ze spuszczoną głową, jak zawsze niezadowolony z siebie. Choć niemal wszyscy wokół chętnie okrzyknęliby go świętym. Takim nieoczywistym, w typie Augustyna z Hippony, którego przybrał sobie za wzór.

– Jak on zostałem uwiedziony wiarą, że lepiej zejść w łasce niż potępieniu. Augustyn, nim został świętym, doktorem Kościoła, prowadził życie niechrześcijańskie. Do wiary dochodził krętymi ścieżkami, dopiero Głos sprawił, że sięgnął po Biblię. Wytrwale szukam takiego głosu. Wstałem więc znowu z łoża śmierci i… jestem__– rzekł.

Spod rękawa wyzierał mu numer 6804, wytatuowany w Auschwitz ponad 70 lat wcześniej. Obiecał sobie, że właśnie tyle razy – 6804 – spotka się z ludźmi, by im mówić o obozie. – Zostało mi jeszcze sześć mityngów – dodał, a jego oczy płonęły. Być może odbijał się w nich ogień w kominku. A może to była pasja rozpalona iskrą Boga.

Patrząc nań pomyśleliśmy, że oto siedzi przed nami… Nie, nie wójt z filmu „Chłopi”, nie były więzień Auschwitz, który zagrał esesmana w „Stawce większej niż życie” i gestapowca w „Polskich drogach”, nie jeździec inkwizycji z „Rękopisu znalezionego w Saragossie”, nie Mefisto z „Fausta”, lecz… nieśmiertelny.

Nieśmiertelny, któremu już w pierwszym tygodniu po urodzeniu nie dawano żadnych szans na przeżycie. Nieśmiertelny, który w wieku 20 lat dostał wyrok śmierci. Nieśmiertelny, który idąc na emeryturę myślał, że „to już koniec” – a dopiero zaczynał. Nieśmiertelny chory na śmiertelną chorobę. Życie.

Czesława Stangret w ciąży chorowała, co zdaniem lekarzy wróżyło źle. Zaufała więc – jak to miała w zwyczaju – Matce Boskiej: obiecała, że jak wszystko pójdzie dobrze, to jej pierworodny zostanie księdzem. Chciała nawet, by August miał na drugie Maria. Ale ojciec, Stanisław Kowalczyk, inspektor oświaty w Lublinie, wskazując na „ewidentną budowę anatomiczną”, kazał dopisać „n”. Stąd Marian.

Urodzony w sierpniu 1921 roku August dość naturalnie przyjął rolę przewidzianą dlań przez mamę i – jak wierzył – samą Maryję. Był ministrantem, świetni katecheci z dębickiego liceum przygotowali go do seminarium. Wtedy wybuchła wojna.

Po klęsce wrześniowej postanowił walczyć w armii polskiej we Francji, ale Niemcy zatrzymali go podczas wyprawy na zachód i 4 grudnia 1940 r. umieścili w niedawno utworzonym obozie Auschwitz. Pracował przy wyładunku materiałów, rozbiórce zniszczonej przez Niemców oświęcimskiej synagogi, budowie zakładów chemicznych.

Dwudzieste urodziny obchodził w piekle. W najczarniejszych chwilach przypominał sobie mamę, jej żarliwą wiarę, swoje niedoszłe drugie imię i – modlił się do Matki Boskiej. Zdziwiony kapo zapytał go kiedyś, jak w ogóle można to robić w Auschwitz: „Nie widzisz, chłopie, co się tu dzieje? Martin musi codziennie kogoś zabić, aby mu dobrze śniadanie smakowało! Nie widzisz, co robią inni?”. August przytakiwał i… modlił się dalej. Koledzy mówili po latach, że właściwie „sterroryzował Maryję”.

Z końcem kwietnia 1942 roku do obozu przyjechali gestapowcy. Sprawdzali kartoteki. Pięciuset więźniów, w tym Augusta, oznaczyli czerwonym punktem – za kontakty z okoliczną ludnością. Nieszczęśnicy nie zdawali sobie sprawy, że to wyrok śmierci. Ale kiedy Niemcy rozstrzelali najpierw piątkę, następnie piętnastkę, a potem kolejne grupy – stało się jasne, co czeka ludzi z karnej kompanii.

Augusta skazano na chłostę. Niemcy specjalnie pokazali mu strzępy tych, którym wymierzono 25 batów. A on miał dostać dwa razy po 25. Pomyślał, że jeśli ma umrzeć w Oświęcimiu, to nie teraz. I nie na niemieckich warunkach. Dzień później Mietek Kawecki zdradził mu plan ucieczki.

Urwali się dużą grupą 10 czerwca 1942 roku po zakończeniu prac przy budowie rowu melioracyjnego. Mietek nie przeżył. Niemcy zastrzelili go, jak 12 innych. Kolejnych dwudziestu złapali, a potem jeszcze siedmiu. Przeżyło tylko dwóch: August i Tadeusz Chruściński. Pozostałych w obozie 320 więźniów oznaczonych czerwonymi punktami zginęło następnego dnia w „Białym Domku”, budynku po wysiedlonej rodzinie, który hitlerowcy przemienili w komorę gazową.

August pobiegł do lasu, potem w zboże... Rozrzucił ubranie i buty w różnych kierunkach, żeby zmylić psy. Znalazły go mieszkające nieopodal kobiety, odziały w damskie ciuchy. Ukrywał się siedem tygodni na poddaszu w podoświęcimskich Bojszowach. Później z fałszywymi dokumentami wyjechał na Śląsk, wreszcie dotarł do Krakowa. Do końca wojny walczył w szeregach Armii Krajowej w okolicy Miechowa. „Przy okazji” zdał maturę i… Poznawszy uroki płci pięknej zrezygnował z seminarium.

Więźniarski pasiak przywdział znów po ponad 30 latach. W Auschwitz. Za sprawą Niemców... Miał wtedy całkiem łysą głowę – do roli Mefista w „Fauście” Józefa Szajny; ta łysina wpadła w oko Janowi Rybkowskiemu, reżyserowi filmowej adaptacji „Chłopów” (1972-73), który zobaczył w Kowalczyku idealnego wójta. Spodobała się również Niemcom, kręcącym film o Auschwitz.

August, przy kominku, opowiadał o tym tak: – Przyszedł kierownik produkcji i mówi: Tyle się pana naoglądałem w mundurze esesmana, a więźnia nigdy pan nie zagrał. Niemcy zapraszają na zdjęcia próbne. Jadę do Auschwitz. Jest przełom zimy i wiosny, między barakami leży śnieg. Rozmawiamy o roli. Kostiumolożka, Niemka, wybiera mi pasiak. I daje… drewniane chodaki. Ja jej mówię: nie, proszę pani, ja będę nosił stare poniemieckie buty (no, przecież takie miałem w obozie!). Ona się nie zgadza! Przekonuje, że wie lepiej. Ma dokumentację. To ja wyciągam z portfela obozowe zdjęcie, zrobione parę bloków dalej. Przymocowuję do lustra. „Oto moja dokumentacja. Nr 6804” – mówię. Strasznie się speszyła…

Parę tygodni przed śmiercią August dopowie, że to były bardzo ciężkie cztery dni. Pasiak, gra… Jakby wszystko ożyło. Muzeum stało się na powrót KL Auschwitz. Raus, biegiem marsz! Makabryczny tan. Po ostatnim dniu, już w hotelu, kolacja. Czarny kawior, grzanki, masło… Jedna, druga wódka… „Wszystko, co najlepsze, a ja nic nie czuję. Ogarnia mnie niepokój. Wstaję od stolika. Idę do pokoju. Siadam i zaczynam płakać. To był gwałtowny szloch, nie do opanowania. Narodził się gdzieś w podświadomości. Trwało to może kwadrans. Potem zszedłem na dół. W porządku” .

Do końca nie zmieniło się tylko jedno: podczas częstych podróży do Oświęcimia cierpnął na widok majaczących na horyzoncie wieżyczek byłego obozu. Oraz niewielkiego mostu w Bojszowach, przez który uciekał w 1942.

Ludzie bez przerwy pytali go o role esesmanów i gestapowców. Jak on, były więzień, może założyć taki uniform. Opowiadał wtedy anegdotę o rybaku z Ustki: „Siedzę sobie w stołówce w domu wczasowym, a ten podchodzi do mnie i narzeka: Panie, ja przez pana nie mogę telewizji oglądać! Jak moja żona pana zobaczy, to zaraz cała roztrzęsiona wyłącza telewizor i krzyczy, że nie będzie patrzeć na tego bandytę!”. Zachwycił mnie ten rybak. Zapamiętałem z obozu, jakie emocje, reakcje, budzili we mnie niemieccy oprawcy. Grając ich starałem się u publiczności wywołać to samo. Jak widać, skutecznie.
Idealnego odtwórcę ról czarnych charakterów zobaczył w nim Aleksander Ford. W 1953 roku zrobił z Kowalczyka Zenona w „Piątce z ulicy Barskiej”. August wspominał: _P_rzyjechałem na próbne zdjęcia, a reżyser od razu do mnie: „Takie spiczaste oczy są mi potrzebne” .W owym czasie podstawowym kryterium doboru do ról szwarccharakterów była tzw. ostra gęba. A ja ją miałem.

Jak trafił do aktorstwa? Kiedy ostatecznie porzucił myśl o seminarium, chciał zostać pisarzem. Ale parę miesięcy po wojnie Mieczysław Kotlarczyk zaangażował go do legendarnego, założonego w konspiracji, Teatru Rapsodycznego, w którym występował m.in. młody Karol Wojtyła. Został tam 8 lat. Potem zrobił karierę w filmie i teatrze. I namiętnie się... żenił. Cztery razy.

Z pierwszą małżonką, Marią, rozwiódł się po siedmiu latach (choć w 1950 roku urodził się im syn). Druga, Gabriela Stawińska, córka komunistycznego ministra, zwróciła na niego uwagę w 1955 roku po projekcji „Piątki…”; była wtedy mężatką… Z Augustem pobrali się dopiero w 1962 roku, gdy ich syn miał 5 lat. Małżeństwo przetrwało 17 lat. Kolejne – z Krystyną Królówną, Hanką Borynową z „Chłopów” – dekadę (ona odeszła do młodszego). Po drodze były mniej lub bardziej zaawansowane romanse, w tym jeden bardzo ważny, rozpoczęty na emeryturze, w wieku 63 lat. Z mężatką.

– Byłem przekonany, że wszystko ciekawe już za mną – a zdarzyło się coś najbardziej niezwykłego w moim życiu. I trwało 10 lat. Miłość. Wszystko, co napisałem, powstało dzięki kobiecie, którą wówczas poznałem. Dzięki niej rozkwitłem. Ale to się skończyło. Ona wybrała dobro rodziny.

Odchorował to strasznie i… Ożenił się znowu. Z Eugenią.

Opowiadał o tym wszystkim dumając, dlaczego jemu, niedoszłemu księdzu, przyszło grać „rolę człowieka, co wiecznie błądził, nie mogąc znaleźć moralnego ładu”.

Wdziałalność więźniarską wciągnął go znany architekt Alfred Przybylski, były więzień Auschwitz. 60-letni August, świeży emeryt, szukając nowych celów podreptał do Klubu Oświęcimiaków w Warszawie. W drzwiach minął staruszka z laską, potem drugiego – z dwiema. Trzeci kuśtykał. – Było mi wstyd, że się tak dobrze trzymam – wspominał z uśmiechem August.

Zaczął działać w Towarzystwie Opieki nad Oświęcimiem. I spotykać się z grupami, najpierw w Polsce, a potem za granicą. Od Europy Zachodniej po Japonię. Któregoś dnia postanowił: spotkań takich będzie dokładnie 6804.

Wielokrotnie zdawało mu się, że nie da rady, zwłaszcza po osiemdziesiątce, gdy dopadła go śmiertelna choroba, a lekarze – jak sam mawiał – „usuwali Augusta kawałek po kawałku”.

Ileż razy się żegnaliśmy? Umierał, my, bliscy, przyjaciele i znajomi, zbieraliśmy się przy jego łożu, płakaliśmy, on zamykał oczy i… Jakiś miesiąc później stawał w drzwiach. Z tym swoim uśmiechem.

Uważnie słuchany w Krakowie, Poznaniu, Warszawie. Berlinie, Tokio, Rzymie. Oświęcimiu, Brzezince. Ilekroć na horyzoncie majaczyły sylwetki baraków i budek strażniczych, czuł przerażenie. I jechał dalej. Do celu.

Byli więźniowie chcieli się odwdzięczyć mieszkańcom ziemi oświęcimskiej, którzy z narażeniem życia pomagali im podczas wojny. Historyk Henryk Świebocki zidentyfikował 1200 osób, które potajemnie dostarczały do obozu żywność, lekarstwa, korespondencję; byli wśród nich wybawiciele Augusta.

– Postawić im pomnik? Gołębie zapaskudzą i tyle – stwierdził ocalony. Uznał, że trzeba zbudować coś, czego bardzo mieszkańcom brakuje. Tak powstała idea hospicjum, miejsca, w którym fachową i czułą opiekę znajdą chorzy u kresu swych dni.

August przez kilkanaście lat wspierał kierującą budową oświęcimiankę Helenę Wisłę. Poruszył niebo i ziemię. Dzięki temu pieniądze wyłożyli Włosi, potem Szwajcarzy, Japończycy i wreszcie – Niemcy (jako trzecie „państwo Osi”)… Na finiszu było znowu źle. Kolejna operacja, lekarze ucięli stopę, zalecili chemioterapię. Żegnaliśmy Augusta po raz enty. A tu nagle, w styczniu, pośrodku mroźnej i śnieżnej zimy, stanął w drzwiach. Z uśmiechem. Pojechaliśmy do muzeum, robić zdjęcia. Potem znów siedliśmy przy kominku. Opowiadając o swym życiu spuścił wzrok, jak zawsze zawiedziony sobą. Ale zaraz… Odżył.

W Tychach czekało przecież na niego dwustu uczniów, w Poznaniu – ponad trzystu. Cudem wdrapał się po schodach i wygłosił swój poruszający obozowy monolog. Z jeszcze większą pasją.

Kiedy siedliśmy do zwierzeń – tym razem naprawdę OSTATNI RAZ – miał za sobą kolejną, 67. rocznicę wyzwolenia Auschwitz, a przed sobą – spotkanie numer 6804. Był 10 czerwca 2012 roku, 70. rocznica ucieczki z obozu. Dokładnie!

Miesiąc później Helenie Wiśle udało się uruchomić oświęcimskie hospicjum. W drzwiach stanął August. Po paru dniach uznał, że wszystko działa znakomicie.

I odszedł. Na własnych warunkach. Nieświęty, w strachu przed pokojem bez okien – na wieczność. Ostatecznie. Chyba że…

***

August Kowalczyk (1921- 2002), absolwent LO im. Jagiełły w Dębicy, uciekinier z KL Auschwitz, akowiec, po wojnie aktor słynący z wybitnie wyrazistych ról czarnych charakterów, m.in. Sturmbannführer Dehne ze „Stawki większej niż życie”, gestapowiec Schroeder w „Polskich drogach”, zbrodniarz Alfred Jodl w „Epilogu Norymberskim”, ubek w „Roku pierwszym”, jeździec inkwizycji w „Rękopisie znalezionym w Saragossie”, wójt Piotr w „Chłopach”, a w teatrze – niezapomniany Mefisto z „Fausta”.

Debiutował jako aktor w 1945 roku w krakowskim Teatrze Rapsodycznym, potem występował m.in. w stołecznym Teatrze Ludowym i Teatrze Polskim. Kierował Teatrem im. Mickiewicza w Częstochowie oraz Teatrem Polskim w Warszawie. Za jego czasów Józef Szajna wystawił swoją wizję Fausta.

Wieloletni wiceprezes Towarzystwa Opieki nad Oświęcimiem i działacz wielu innych organizacji. O swych obozowych losach opowiedział w ponad 5 tys. szkół, ośrodków kultury, kościołów podczas 6804 spotkań oraz w książce „Refren kolczastego drutu”.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski