To było tak... Wydałem nornicom ryjącym w moim ogrodzie wojnę. Wszelakie podręczniki sztuki uczą, że atak jest najlepsza formą obrony, przeniosłem działania na teren przeciwnika, czyli zaniedbany teren obok, prawdziwy matecznik szkodników. Wykonując rozpoznanie przeciwnika, pracowicie ubijałem kopce wykopanej ziemi, by sprawdzić, które nory są zamieszkałe. Wojnę potraktowałem poważnie. Sypałem w nory trucizny, chemiczne odstraszacze, trujące gazy. Nie ma uproś - albo ja i moje rosliny, albo one. Przy okazji udeptywania wykopywanej przez gryzonie gleby, zacząłem się zastanawiać ile może ważyć urobek z jednej nory. Wagi nie miałem, więc zacząłem liczyć objętość. Jeden kopczyk pokruszonej w drobne grudki ziemi zmieścił się w wiaderku o pojemności piętnastu litrów. Pomnożyłem to przez kilkanaście używanych nor i wyszła mi liczba warta uwagi czy nawet szacunku. Pracowite gryzonie wyrzucają takie ilości ziemi co mniej więcej dwa dni, a "pracują" w wyjątkowo ciężkich warunkach, ryjąc gliniastym podłożu. Stugramowe zwierzątka mają do dyspozycji jedynie krótkie łapki, a urobek wypychają z głębokości metra i do tego na spore dystanse. Co prawda żyją w rodzinach i na moim polu bitwy może ich być i setka, ale wysiłek budzi szacunek. Wracając do mojej wojenki, to wydaje mi się, że odniosłem chyba jakiś sukces i odepchnąłem wroga daleko od kwiatowych rabat. Świeże kopce pojawiają się już sporadycznie, bowiem natychmiast pakuję w nie porcje zakupionej trucizny, a sklepowe półki dokładnie penetruję poszukiwaniu nowości Dzięki pogodzie moje szanse rosną, bo mogę dostać się do nor bez większego wysiłku. Kiedy spadnie śnieg, moja przewaga zmaleje do zera. Pod puchową kołderką gryzonie będą bezpieczne. Zima będzie ich, ale wiosna znowu moja...