Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Comarch ponad granicami

Redakcja
Prof. Janusz Filipiak Fot. Michał Klag
Prof. Janusz Filipiak Fot. Michał Klag
Z profesorem JANUSZEM FILIPIAKIEM - prezesem Comarchu i Cracovii rozmawia Jacek Świder

Prof. Janusz Filipiak Fot. Michał Klag

Z profesorem JANUSZEM FILIPIAKIEM - prezesem Comarchu i Cracovii rozmawia Jacek Świder. Panie Profesorze, podobno narzeka Pan na nadmiar podróży?

- Rzeczywiście, ostatnio policzyłem, że odbywam nawet 80-90 przelotów rocznie. Sporą część życia spędzam więc na lotniskach i mógłbym ułożyć ich osobisty ranking. Jedne są bardziej przyjazne, inne mniej.

- Domyślam się, że na tej liście lotnisko w Monachium zajmuje specjalne miejsce? Nie cichną komentarze dotyczące Pańskich inwestycji w drugoligowy, niemiecki klub piłkarski TSV 1860 Monachium...

- Proszę się nie obawiać - szalika Cracovii nie zamienię na biało-niebieski monachijskich "Lwów". Poza tym Comarch nie jest właścicielem TSV 1860. Z "Lwami" mamy umowę sponsorską. Będziemy obecni na monachijskiej Allianz Arena, bo TSV 1860 właśnie tam - na zmianę z Bayernem - rozgrywa swoje mecze. Gdy gra "1860", korona stadionu podświetlona jest na niebiesko; gdy swój mecz rozgrywa Bayern, stadion mieni się czerwienią. Wracając do monachijskiego lotniska - rzeczywiście, jest bardzo nowoczesne i wygodne. W moim osobistym rankingu zajmuje jedno z najwyższych miejsc.

- Jeden wspaniały, znany w całej Europie stadion dla dwóch klubów z wielkimi tradycjami. Może udałoby się to powtórzyć także w Krakowie?

- No cóż - właśnie Bayern skarży w sądzie "1860" o 4,5 mln euro... Ta monachijska kohabitacja nie odbywa się więc bez problemów. Uważam zatem, że nasz krakowski model nie jest taki zły. Pozostańmy przy nim.

- Po co Pan sponsoruje drugoligowy, niemiecki klub? Chce Pan, aby "Lwy" awansowały do pierwszej bundesligi, a niemieckie gazety pisały o "Milionaer aus Polen", który zmienił oblicze niemieckiej drużyny?

- O nie! Takich kaprysów nie miewam, choć oczywiście będę się cieszył ze sportowych sukcesów "1860". Gdy niedawno podpisywałem - jako szef Comarchu - umowę sponsorską z TSV 1860 Monachium, niemieccy dziennikarze zapytali mnie, po co to robię. Odpowiedziałem wprost: "Po to, abyście nas lubili!". Gdy ludzie się lubią, łatwiej robić interesy. Natomiast nasza obecność w Cracovii ma zupełnie inny charakter. W Krakowie jesteśmy właścicielem i ostatnia propozycja - aby dokapitalizować klub kwotą 30 mln zł i wziąć za niego pełną odpowiedzialność - wynika z pragnienia długoterminowego budowania wartości Cracovii. Sportowy sponsoring TSV 1860 to nie to samo, choć kiedyś to może się zmienić.

- Krótko mówiąc - inwestycja w monachijski klub to na razie tylko marketing?

- Słowo "tylko" nie jest właściwe. Sponsorowanie TSV 1860 to element poważnej strategii wizerunkowej Comarchu na niemieckim rynku. Dla naszej firmy to bardzo ważny rynek. Powtórzę jeszcze raz to, co powiedziałem w Niemczech - przed piłkarzami TSV 1860 nie stawiam na razie żadnych sportowych celów. Dla nas korzyścią z tej umowy będzie promocja Comarchu. Nasz biznes w Niemczech to w tej chwili 50-60 mln euro rocznie. Dla dobrego wizerunku trzeba tam także zostawić jakieś pieniądze. Zresztą - przecież Górnik Zabrze wspierany jest właśnie przez ubezpieczeniowego giganta, firmę Allianz. Nie dla kaprysu, lecz dla wizerunku, który we współczesnym biznesie staje się najważniejszym orężem. Dzisiaj nie wystarczy wyprodukować - trzeba jeszcze ten jak najlepszy produkt sprzedać - czy to będą ubezpieczenia, czy systemy oprogramowania, jak w przypadku Comarchu.

- Niedawny komunikat spółki nie pozostawia wątpliwości - Comarch już w najbliższych latach większość przychodów chce uzyskiwać za granicą. Czy jest Pan rozczarowany robieniem biznesu w Polsce?

- Nie, serce Comarchu bije w Krakowie, choć spółka już od dawna jest międzynarodowa. Jestem Polakiem i tego nic nie zmieni. Tak jak nic nie zmieni faktu, że niemiecki rynek oprogramowania jest dziesięć razy większy niż polski. Już teraz blisko połowa przychodów Comarchu pochodzi z zagranicy. Od lat konsekwentnie budujemy liczącą się międzynarodową korporację. Gdy osiągniemy wyznaczone cele, nikogo nie powinno dziwić, że wielkość przychodów osiąganych w Polsce będzie odpowiadała udziałowi naszego kraju w światowej gospodarce. Może więc być i tak, że tylko niewielki procent naszego biznesu pozostanie w kraju. Oczywiście, w ujęciu wartościowym, bo Comarch jest i pozostanie polską spółką.

- Wśród celów, o których Pan wspomniał, jest także ekspansja na wielki rynek chiński. Wszyscy z Chin importują, a Pan chce tam eksportować polskie oprogramowanie?

- Chiny nie są informatyczną potęgą. To wielki, chłonny i obiecujący rynek dla producentów oprogramowania. Poza tym, jeśli dzisiaj słyszymy, że Chińczycy kupują Volvo, a Siemens i Ericsson są skutecznie wypierane przez Huawei, to nie można pozostać obojętnym na ten kraj. Nie można przespać chińskiej szansy.

- Komentatorzy są sceptyczni wobec azjatyckich planów Comarchu. Wspominają o specyfice kulturowej - przypominają, że niejeden europejski przedsiębiorca poległ podczas prób zawojowania Państwa Środka...

- To trudny teren, ale ci sceptyczni komentatorzy zapominają, że Comarch już prowadzi interesy w Wietnamie i Tajlandii, a w Chinach właśnie otworzyliśmy oddział. Przecież my od dobrych dziesięciu lat jesteśmy obecni za granicą. Działamy w 30 krajach na świecie, a oddziały mamy w 13 krajach. Oddział w USA otworzyliśmy już w 2000 roku, po to, aby się uczyć od Amerykanów. To była droga nauka, ale bardzo wysokiej jakości. Dzisiaj szczoteczki do zębów są międzynarodowe - informatyka tym bardziej. Nie chcę powiedzieć, że budujemy coś na kształt IBM, ale działanie ponad granicami to dla nas chleb powszedni. Comarch jako międzynarodowa firma to nie jakiś tam kaprys Janusza Filipiaka - to konieczność.

- W czym Comarch jest lepszy od np. niemieckich firm informatycznych?

- Warto obalić mit, że jesteśmy tańsi. Jesteśmy raczej bardziej żądni sukcesu. Posłużę się takim przykładem: niektórzy nasi zachodni konkurenci są jak fachowcy malarze, którzy na pytanie: "Kiedy przyjdą pomalować mieszkanie", odpowiadają: "Proszę zadzwonić za trzy tygodnie". My po prostu przychodzimy nazajutrz. To możliwe, bo Comarch nie ma struktury typowej dla zarządzanych z trudem, bezwładnych molochów. Jeśliby posłużyć się retoryką bitewną, Comarch ma sprawdzone grupy szybkiego reagowania. Comarch jest podzielony na tzw. centra odpowiedzialności. Nie mamy pośrednich struktur, charakterystycznych dla wielkich, zachodnich korporacji. Gdy potencjalny klient tego potrzebuje, nasi pracownicy są gotowi spakować się i polecieć w dowolny zakątek Europy. Ja niekiedy żartuję, że Comarch jest największym w kraju biurem podróży. Każdego miesiąca mamy ok. 500 delegacji. Dwadzieścia osób dziennie gdzieś wyjeżdża, aby przykręcić tę przysłowiową śrubkę u zagranicznego klienta Comarchu. Nasi pracownicy latają w różnych kierunkach i to oni są największą wartością firmy.

- Wiele mówi się o możliwych inwestycjach Comarchu we Francji...

- Już teraz działamy we Francji. Jednak zanim kupimy jakąś spółkę we Francji, musimy przygotować teren. Na 99 proc. kupimy więc nieruchomość w Lille, bo właśnie w Lille i Grenoble mamy już teraz mocne oddziały. Jak to zrobimy, to przymierzymy się do przejęcia jakiejś francuskiej spółki. Myślę, że będzie to rok 2011. Wtedy porozmawiamy o jakiejś akwizycji.

- Czy do tego czasu Comarch pozostanie obecny np. w Ameryce Środkowej, bo i tam o Was słychać?

- Rzeczywiście - mamy swój oddział w Panama City, ale przyznam, że rynek Ameryki Łacińskiej nie jest w tej chwili dla nas strategiczny. Najzwyczajniej decydują o tym prawa fizyki - do Panamy czy Hondurasu jest po prostu bardzo daleko. Oczywiście, równie daleko jest do Pekinu czy Szanghaju, ale Chiny to zupełnie coś innego. W Ameryce Środkowej kilkumilionowe kraje niezbyt efektywnie ze sobą współpracują. Tamte rynki nie są tak obiecujące jak Azja.

- Zagraniczna ekspansja kosztuje. Można się spodziewać, że Comarch nie wypłaci dywidendy z zysku z 2009 roku?

- Na lodowisku Cracovii jest taki pan z ochrony, który - zawsze gdy mnie widzi - pyta: "Po ile będą akcje Comarchu, bo ja kupiłem po 45 zł"... Dla indywidualnych inwestorów liczy się wartość akcji, a nie dywidenda. Uważam, że w przypadku spółek notowanych na giełdzie - a taką spółką jest przecież Comarch - dywidenda pozostaje instrumentem pobocznym. Tak naprawdę inwestorzy oczekują wyraźnego wzrostu wartości akcji, aby je ewentualnie sprzedać po dobrej cenie. Przeznaczenie wypracowanego zysku na rozwój spółki, a nie na dywidendę, jest więc jak najbardziej w interesie inwestorów.

- Panie Profesorze, Comarch już zatrudnia ponad 3 tys. osób. Podobno powiedział Pan niedawno w żartach, przy okazji kolejnego wyjazdu, że to firma Comarch zarządza prezesem, a nie prezes Comarchem...

- Bill Gates powiedział kiedyś, że odejdzie z Microsoftu, gdy nie będzie mógł osobiście nim zarządzać. Jak powiedział, tak zrobił, ale Comarch nie jest jeszcze w tak "trudnej" sytuacji. Choć przyznaję - niekiedy mam wrażenie, że choćbym chciał, to nie potrafiłbym już zatrzymać rozpędzonego pociągu o nazwie Comarch. Zamiast więc stresować się trudnościami w zarządzaniu coraz większą firmą, spokojnie czekam na Chińczyków. Już 10-11 stycznia do Krakowa przyjeżdża na nasze zaproszenie kilku przedstawicieli chińskiego biznesu. Pokażemy im Comarch SA. Spotkają się także z wojewodą. Później zabierzemy ich na kilka dni do Monachium, gdzie zobaczą Comarch AG i spotkają się z ministrem gospodarki Bawarii. Mam przeczucie, że to będzie początek dobrej współpracy.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski