Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Coś Ty Wyspiański zrobił...

Redakcja
Najmłodszego i jedynego krakowskiego Wieszcza stanowczo zbyt mało reklamujemy i zbyt mało go czcimy. Niewdzięczni, bo czym byłoby miasto bez niego?

JERZY MADEYSKI

JERZY MADEYSKI

Najmłodszego i jedynego krakowskiego Wieszcza stanowczo zbyt mało

reklamujemy i zbyt mało go czcimy. Niewdzięczni, bo czym byłoby miasto bez niego?

   Teofila Pytko urodą nie grzeszyła: nos jak kartofel, oczka wąziutkie, a wyraz twarzy zacięty i kłótliwy. Przeciwnie złotoskóra Hannah o kruczych włosach Jawajki i powłóczystym spojrzeniu, jeśli wierzyć obrazom Gauguina, który się swą modelką rad z przyjaciółmi dzielił, przestrzegając jednak przed czekającymi ich konsekwencjami. Były one równie groźne, jak niemiłe, gdyż w owej, przedantybiotykowej epoce "paraliż postępowy najzacniejsze trafiał głowy".
   Obie te damy odegrały w życiu Wyspiańskiego szczególną rolę: pierwsza została jego żoną w kościele św. Floriana A.D. 1901, urodziwszy mu wpierw gromadkę jasnowłosych dzieciaków, a druga pozostawiła po sobie pamiątkę na całe, niezbyt już długie życie, przez które szedł wąską granicą dzielącą szczęście od nieszczęścia, a wielki, przeogromny sukces od klęski. W tym również towarzyskiej natury, a towarzyska pozycja w arystokratyczno-klerykalnym Krakowie miała i ma zresztą nadal decydujące znaczenie. Potrafi więc wynieść na szczyty lub wyrzucić poza nawias.
   Wyspiański był zbyt wielki, by go pominąć i wypchnąć, lecz zbyt niezależny zarazem, by go lubić i akceptować, a Kraków pamięć ma dobrą i urazy pamięta długo. Po dziś więc Wyspiańskiego ceni i podziwia, chlubi się nim i oddaje mu cześć, lecz z obowiązku i niechętnej wdzięczności jakby; zaś wdzięczność jest letnim uczuciem i stygnie szybko.
Pech prześladował Wyspiańskiego od samego początku: na świat przyszedł o dwa miesiące za wcześnie, co - zdaniem jego ciotki i opiekunki, pani Stankiewiczowej - wywarło decydujący wpływ na jego usposobienie, boć przecie niedonoszone dzieci są słabe, przewrażliwione i delikatne, zaczem chuchać na nie szczególnie należy. Chuchała więc na siostrzeńca i dbała o niego jak mogła, a potrafiła wiele, skoro już w szkole otrzymał niezbyt chłopięcemu sercu miłe przezwisko "ciocia".
   Może już wtedy więc biedna "ciocia" zgorzkniała i opancerzyła się skorupą pyszałkowatej wyższości i sarkazmu, który nawet jego zagorzały wielbiciel i apologeta Boy-Żeleński uznał za dominujący rys jego charakteru? Nie talent ani wizjonerstwo, ani imponująca, po - a nawet poza granice śmieszności, wszechstronność, lecz właśnie "najprzedniejszą w świecie złośliwość", której sam zresztą na sobie nieraz był odczuł. Lecz cóż, Boy był człowiekiem świetnie wychowanym, więc na nietakty Wyspiańskiego nie zwracał uwagi. Inni nie byli do tego równie skorzy. Nic to, że "kiedy się wybrał do Zakopanego - Tatry mu się nie podobały (!), powiedział, że on by je inaczej przestawił". Poważnie, bez cienia autoironii, której mu zresztą Pan Bóg poskąpił.
   Miał - jak mawiano - gotowe idee o wszystkim, co i jak powinno wyglądać i na wszystkim znał się najlepiej. Niestety, nie krył się ze swą wszechwiedzą, a że delikatności mu równie skąpo Opatrzność odmierzyła - skutki owego mariażu bywały opłakane. Dyrektorowi teatru, Kotarbińskiemu, zakazał po wsze czasy grać swoje sztuki, gdyż ów zignorował jakieś jego polecenie przy wystawianiu "Bolesława Śmiałego".
   Swym znajomym z "Paonu", którym zwykł robić nad ranem portrety - zwrócił je po paru latach, mówiąc z naganą w głosie: "miałem nadzieję utrwalać rysy ludzi wybitnych; okazało się jednak, że została mi w rękach galeria ludzi przeciętnych, czyli żadnych, której nie widzę powodu przechowywać". Prosi więc, by delikwent zabrał sobie swój portret i zawiadomił innych, by zrobili to samo. Trudno o większy afront w Krakowie, w którym tak przed wiekiem, jak obecnie każdy uważa się za kogoś nadzwyczajnego.
   Ba, toż nawet Błażej Czepiec z "Wesela" żalił się, że go "pan Wyspiański podał na hańbę u Narodu", imputując w swej sztuce, jakoby on, gospodarz jak się patrzy, mógł się handryczyć o szóstaka, czyli dziesięć halerzy z kapelą, której cały reński złoty wszak rzucił wielkopańskim gestem! Cóż, Czepiec był krewkim chłopem z podkrakowskich Bronowic, których zadzierzysta natura nie była nikomu obca.
   Jednak również łagodny i nieco komiczny Rydel, demonstrujący wszystkim, kto chciał i nie chciał swe rzekome schłopienie, przejawiające się głównie w chodzeniu na bosaka i bez ineksprymabli do tego, ten Lucek, który darował Boyowi publicznie w Zielonym Baloniku recytowany wierszyk o Rydlu, "który wstąpił w grób Agamemnona i pysk rozpuścił w sposób tak okrutny", że aż się Homerowi bohaterowie pobudzili, szepcząc "Cóż tam znów, u licha", choć ich zaklinał "Niech mówi do mnie duch helleńskich braci, co także jak ja nie nosili gaci"; nawet ten krótkowidz o łagodnej twarzy biegał po mieście grożąc, że Wyspiańskiemu "pyski obije". Najmłodszy nasz wieszcz krył się zaś po kątach, zapewniając płaczliwie o swych najlepszych wobec Rydla intencjach. Takiego Wyspiańskiego Kraków by polubił i przytulił do łona.
   Najgorsze bowiem było to, że Wyspiański przewyższał wszystkich o głowę. Że jego wizja, jego talent i pasja kazały powątpiewać w wielkość wszystkich pozostałych, o czym, co gorsza, wiedział i czego nie ukrywał, a nawet przeciwnie, podkreślał swą wyższość na każdym kroku i przy każdej nadarzającej się okazji. Od prywatnych, po publiczne. Od listu do Opieńskiego (1896 r.), w którym pisał, że ma "Kraków za małe, pretensjonalne, wysoce śmieszne miasteczko", po wystąpienia w prześwietnym magistracie. Zaś pogardy i lekceważenia ludzie nie zniosą. Zwłaszcza ze strony parweniusza, syna pijaczyny, który prawdziwy krakowski Grand Monde znał tylko z widzenia.
   Bo to on śmieszył i drażnił Wyspiańskiego, a nie kamienie, dla których żywił cześć niemal bałwochwalczą. Tylko Kraków i jego historię stawiał ponad sobą i swoją sztukę, czemu miał niebawem dać wyraz ku prawdziwemu strapieniu Juliusza Leo, młodego, lecz już łysiejącego i nieco zbyt krągłego prezydenta miasta Krakowa, które miało pod jego rządami zmienić się w Wielki Kraków. Nie od morza do morza zapewne, lecz Podgórza po Krowodrzę i od Dębnik po Olszę.
   Kraków zamarł ze zgrozy. Wieszczono niechybne bankructwo miastu, a jego prezydentowi kryminał lub też zwichnięcie kariery w najlepszym wypadku. Tylko Zielony Balonik przyjął pomysł etatowego Heroda swojej szopki z entuzjazmem i jął dworować z prezydenckich planów na swój sposób, wyznaczając dzielnicom, których liczba miała wzrosnąć do ponad dwudziestu, ściśle określone role do spełnienia.
   I tak "W pierwszej dzielnicy ma Kraków Wielki, Świętość narodu - swoje handelki. Koło handelków, w drugiej dzielnicy, Mieszkają radni i urzędnicy,/Niańki, mamki, babki sługi,/Małe dzieci, duże długi, dwa są piękne dni w miesiącu: pierwszy i drugi.../W czwartej - same profesory./W piątej - księża i doktory,/Szóstą zasię pan prezydent dał na amory...", co się zielonobalonikowej bohemie szczególnie podobało.
Wielki Kraków musiał mieć wielu rajców. I tak Wyspiański został w 1905 r. radnym. Tego mu tylko do szczęścia brakowało, bo już od dawna marzył o poprawieniu miasta, czyli urządzeniu go na swoją modłę i miarę, z gigantycznym planem Polskiego Akropolis na Wawelu, z którego młodszy o pół wieku socrealizm czerpał pełnymi garściami, tudzież setką innych.
   Jeden, o wszelkich cechach ideé fixe, odnotował w swych "Dziennikach" sławny redaktor równie sławnego "Czasu" Rudolf Starzewski, uczestnik "Wesela" w jego rzeczywistym i teatralnym wydaniu: "Wieczorem wizyta Wyspiańskiego. Długi monolog wypełniony uwagami, pomówieniami o tchórzostwo... zakończony wreszcie wnioskiem: przez Kraków przejeżdża rocznie tysiące osób różnej nacji, przynajmniej połowa podróżnych korzysta z dworca. Na dworcu więc, w miejscu widocznym... należy wywiesić mapę Polski z uwidocznieniem Krakowa jako stolicy historycznej państwa polskiego, którego nie ma w pojęciu zaborców, bo państwo, to nie sama ziemia i nie teren tylko, to ludzie, naród!".
   Gdy Starzewski słabo oponował, "Wyspiański spojrzał na mnie bacznie, wnikliwie, zmarszczył brwi, wydął wargi i przez zaciśnięte usta, znanym tonikiem, wycedził: Czego się wstydzicie - Polski?! I zaraz potem - Żegnam waćpana na zawsze, na wieki. Miałem waćpana za jednego z mądrzejszych ludzi w Europie, ale skoro tak... Moja noga już tu nie postanie! Żegnajcie, sny i marzenia i ty, Dolciu!". Cały Wyspiański!
   To jednak głupstwo. Dopiero radca Wyspiański rozwinął skrzydła. Zaczął od postawienia "nagłego wniosku" w kwestii powołania komisji artystyczno-konserwatorskiej. Nad wyraz słusznego i nadal aktualnego, gdyż miasto jak szpetniało, tak szpetnieje na skutek błędnych decyzji budowlanych. C’est le ton qui fait la chanson - powiadają Francuzi, wszystko zależy od sposobu powiedzenia, a ton był taki, że, jak dworował sobie inny redaktor, Kazimierz Ehrenberg - "z wrażenia zatrzęsły się mury zacnego pałacu Wielopolskich"; a dalej jakoś już poszło.
   Tydzień później Wyspiański wystąpił z pięcioma wnioskami, w tym reformy nauczania i oczyszczenia podręczników z budujących przypowieści o Najjaśniejszym Panu, rąbiącym drwa incognito lub nie i spełniającym inne, nie licujące z jego godnością usługi dla dobra i szczęścia poddanych. Oraz jego rozlicznych cnotach, z których dziatwa przykład brać winna. Wniosek przyjęto "głuchym milczeniem", które, jak taktownie zanotował Ehrenberg, tłumaczyć należy jedynie zafascynowaniem słuchaczy i "sposobem wypowiedzi".
   Wyspiański walczył o polskość. W stańczykowskim Krakowie, który przy Najjaśniejszym Panu stał i stać przy nim chciał, co by mu zresztą, jak to dziś, z perspektywy wieku widzimy, na złe nie wyszło.
   Tego było za wiele, prezydent Leo salwował się ucieczką z sali obrad, a nawet gmachu, żeby go gdzieś ten szaleniec nie dopadł. Przewodnictwo przejął jego zastępca, a to nie to samo. Żaden z postulatów Wyspiańskiego nie został spełniony. Lecz Kraków poczuł się w skórze obitego psa. Tym dotkliwiej, że Wyspiański nie gromił, nie perorował, nie odwoływał się do "najświętszych uczuć", tudzież innego retorycznego pustosłowia. Mówił cicho i spokojnie, lecz bardzo dobitnie. A takie słowa bolą najbardziej i pamięta się je najdłużej.
Nieopatrznie zbudzone Fatum, czyli nasz pech powszedni, nie opuścił go również po śmierci. Kondukt pogrzebowy, a Kraków potrafił chować swych zmarłych jak żadne miasto na świecie, zawiódł go z krypty kościoła Pijarów, z którym Wyspiańskiego nic nie łączyło, do krypty na Skałce, której nie lubił i nie cenił, uznając jedynie Wawel i jego królewską nekropolię za panteon narodowej chwały.
   Późniejsze lata niczego nie zmieniły w tym względzie, a jeśli nawet starały się to uczynić, to jakoś im się nie udawało, choć nadal się nim od czasu do czasu chlubiły, tak jak to był uczynił popularny przewodnik Jezierskiego na rok 1910-11, pisząc o "wspaniałej polichromii pendzla St. Wyspiańskiego oraz szeregu witraży, stanowiących chlub nowoczesnej sztuki polskiej"(pisownia oryginalna).
   W sprawie placu jego imienia, podobnie jak muzeum, nadal głucho, o pomniku nawet nie wspominając. Powojenny już przewodnik dr. Wł. J. Dobrowolskiego wspomina tylko "charakterystyczną polichromię" nadającą wnętrzu kościoła Franciszkanów "pewną harmonię". W końcu jednak Wyspiański otrzymał swoją ulicę. O symbolicznej wymowie: zaciszny zaułek łączący ulicę Axentowicza z ulicą Grottgera. I tak już miało pozostać. Znaj proporcje, mocium panie!
   Tuż obok tętni życiem Aleja Trzech Wieszczów. Ma w niej swój honorowy trakt i pomnik w Rynku na dokładkę Mickiewicz, który miał Kraków za psi pazur, bo to i Ewuni Ankwiczówny mu odmówili, i do Katedry Historii Literatury zagrodzili drogę pomimo perswazji rektora, który go na to stanowisko promował. Ma swoją aleję Słowacki, który również w Krakowie nie był i Teatr Miejski na otarcie łez, że ciasną wawelską kryptę musi dzielić z Mickiewiczem, ma Krasiński, którego zasługi dla miasta są równie problematyczne.
   A Wyspiański - co? Uliczkę, którą tylko jej mieszkańcy i listonosze znają, zasłonięte gałęziami drzew popiersie Reynochowej na ścianie Pałacu Sztuki, skromnie i również pośród drzew ustawiony pomnik, którego lokalizację zmieniono z parkingu na placu Szczepańskim na parking pod Głównym Gmachem Narodowego Muzeum, gdzie wygląda zapewne lepiej, lecz z całą pewnością mniej reprezentacyjnie i podniośle, a przecież zamiar, myśl i dzieło Najmłodszego Wieszcza były patetyczne we właściwym tego słowa znaczeniu "wzniosły i uroczysty". I na takiż monument tym samym on sobie zasłużył.
   A ponadto? Niewiele. Są jeszcze popiersia dłuta Bronisława Chromego w Woli Justowskiej i Bibicach, ponad które Bielany jednak przedkładał, bo w nich z kwiatami rozmawiał, jest pamiątkowy głaz w Węgrzcach położony w miejscu, gdzie był sobie dom kupił za nagrodę przyznaną mu przez Akademię Umiejętności, jest skromna tablica na kamienicy przy ulicy Krowoderskiej 79, gdzie urządził swą słynną "błękitną pracownię", zaś na drzwiach równie barwnego mieszkania umieścił uprzejmą tabliczkę "Tu mieszka Stanisław Wyspiański i prosi, aby go nie odwiedzać".
   Było jeszcze otwarte w 1983 dopiero roku muzeum w pięknym domu u stóp tak ukochanego przez niego Wawelu i krok jeden od pracowni ojca przy najpiękniejszej - nie tylko w mieście, lecz całej Europie chyba - ulicy Kanoniczej, z której jednak go eksmitowano do kamienicy Szołayskich. Otwarcie chyba niebawem, co znów da asumpt do poplotkowania sobie o największym krakowianinie przełomu wieków, a była to złota dla naszej sztuki epoka. Bo warto i należy to robić, by jego legenda żyła, bo tylko dzięki sztuce lub legendzie żyje pełnym życiem. Czymże byłaby Mona Lisa bez mitu Leonarda bądź "Słoneczniki" odarte z losów van Gogha?
   Będzie również okazja do przypomnienia sobie krępej postaci pani Teofili Wyspiańskiej, od której Muzeum Narodowe nabyło pamiątki po mężu przed wojną jeszcze, i o Feliksie Jasieńskim, Manghą zwanym, i o kapitalnym pomyśle wykonania - nareszcie! - w szkle wawelskich witraży, zaczem również Jego Eminencji kardynałowi Janowi kniaziowi Puzynie parę słów się należy. Oraz drugim Janie, Stanisławskim, który wpadłszy w pasję, wymyślił najbardziej chyba oryginalną definicję osobowości przyszłego Wieszcza, a mianowicie "g...iarz z rudą brodą".
   Tenże posiadacz niecodziennej brody sam sobie przezornie wzniósł pomnik nie gorszy od horacjańskiego exegi monumentum aere perrennius, trwalszy od spiżu, bo franciszkańskiego zespołu fresków i witraży zazdroszczą nam wszystkie europejskie stolice Art Nouveau. Jeśli o nim wiedzą, rzecz jasna, gdyż Najmłodszego i jedynego krakowskiego Wieszcza stanowczo zbyt mało reklamujemy i zbyt mało go czcimy. Niewdzięczni, bo czym byłoby miasto bez niego?
   "Przyjeżdżający do wód Warszawiak - pisze Boy-Żeleński, acz z pewną przesadą zapewne - mówił lekceważąco - Kraków? Co to jest takiego? Ot, Sukiennice i Hawełka".
   Lecz potem "coś zaczęło intrygować i niepokoić całą Polskę", bo "poszła w nią legenda tej dziwnej zjawy astralnej, jaką był Wyspiański. Legenda miasta malarzy, miasta witraży, miasta poezji, miasta grobów, miasta życia, miasta sztuki - Krakowa".

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski