Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Co-schooling i guwerner, czyli Szkoła Minimalna na polskim gruncie. O ocenach i współczesnej edukacji rozmawiamy z Marcinem Stiburskim

Magdalena Konczal
Magdalena Konczal
Archiwum prywatne Marcina Stiburskiego
Wszystko zaczęło się od obserwacji i myśli, że w szkole jest wiele rzeczy, które powinny się zmienić. Później, pod wpływem emocji powstał wpis w mediach społecznościowych, po nim blog i facebookowa grupa. Szkoła Minimalna narodziła się z pragnienia, by odchudzić szkołę z nakazów, zakazów, stopni cyfrowych i policyjnego podejścia do ucznia. Z Marcinem Stiburskim – nauczycielem fizyki oraz twórcą Szkoły Minimalnej – porozmawialiśmy o tym, co oceny cyfrowe robią uczniom i czy w polskiej rzeczywistości szkolnej da się wdrażać zasadę „mniej znaczy więcej”.

Zacznijmy od samego początku. Kiedy narodziła się idea Szkoły Minimalnej i skąd wziął się pomysł?
Idea powstała w 2018 roku. W momencie, gdy zacząłem pracować w szkole, zauważyłem rzeczy, które mnie samego dotykały jako ucznia trzydzieści-czterdzieści lat wcześniej. Pogoń za ocenami, lęk przed nauczycielami czy obawa przed oceną ze sprawdzianu – to wszystko wciąż funkcjonowało, choć od momentu, gdy byłem uczniem, minęło wiele lat.

I wówczas, kierowany wewnętrzną potrzebą, stworzyłem o tym wpis, który uruchomił całą lawinę. Pojawiła się potrzeba dzielenia się wrażeniami i obserwacjami na temat edukacji z perspektywy osoby świeżo patrzącej na ten temat, a jednocześnie dojrzałej wiekowo i zawodowo. I tak zacząłem tworzyć kolejne wpisy i zamieszczać je na grupie, którą nazwałem Szkoła Minimalna.

Dlaczego zdecydował się Pan na taką nazwę?
Zauważyłem, że w szkołach jest nadmiar wielu rzeczy – pracy, obowiązków, poświęconego czasu. I to dotyczy zarówno uczniów, jak i różnych grup, związanych ze szkołą, czyli nauczycieli czy rodziców. My moglibyśmy, nawet na bazie obecnych przepisów, stworzyć szkołę, która byłaby bardziej kameralna, mniejsza, „chudsza”, ale ogromnie nam w tym przeszkadza tradycja. Jesteśmy tak przyzwyczajeni do pewnych schematów, że nawet nie dostrzegamy tego, że obecnie dałoby radę zorganizować szkołę, która byłaby mniejsza w swoich zasobach.

My po prostu realizujemy tradycyjne wyobrażenie szkoły. I to już jest refleksja po wielu latach, po analizie przepisów, z którymi się zapoznałem. To spowodowało też, że obraz Szkoły Minimalnej ewoluował.

No właśnie, w jaki sposób ten obraz ewoluował?
Na początku często podkreślałem, że system jest zły, niewłaściwy i że to ktoś z zewnątrz przeszkadza nam w realizowaniu minimalnych form edukacji. Z biegiem czasu bardziej zacząłem skłaniać się ku temu, że tak naprawdę problem leży w tradycyjnym i zwyczajowym podejściu do edukacji.

W ramach tego samego systemu funkcjonują przecież zarówno szkoły, z których młody człowiek chciałby uciec, jak i te „przyjazne uczniowi”. Niektórym wydaje się, że te drugie szkoły naginają przepisy albo wręcz je łamią. Ale tak naprawdę przepisy są bardzo mocno elastyczne. W ramach tego samego systemu można tworzyć skrajnie różne szkoły.

Zatrzymajmy się na chwilę przy tych przepisach. Jak one się mają do obecnych założeń idei Szkoły Minimalnej?
Chodzi o to, by spojrzeć na przepisy bez nadgorliwości i naleciałości tradycyjnych wyobrażeń o szkole. Okazuje się, że przepisy regulują, chociażby kwestię oceniania, w bardzo przejrzysty i prosty sposób. Zgodnie z nimi wymagana jest tylko jedna ocena w ciągu roku. Chodzi tutaj o ocenę na koniec roku, która zamieszczana jest na świadectwie.

Natomiast tradycyjne podejście do edukacji mocno wypacza ocenę bieżącą, czyli tą, która jest wystawiana w codziennej pracy. Ona ma być jedynie informacją dla ucznia. A my ulegamy pewnej tradycji i mówimy sobie: „No jak tu funkcjonować w szkole bez skali ocen, nie da rady…”. I w efekcie wprowadzamy różne rzeczy, które de facto nie są opisane w przepisach, tylko są pewnym zwyczajem szkolnym.

Powiedział Pan o ocenach, a jak to wygląda w przypadku innych przepisów szkolnych?
Podobnie jest z kwestią czasu pracy ucznia. Przepisy mówią o tym, że trzeba opanować pewne umiejętności i wiedzę, natomiast nie jest powiedziane, że uczeń musi uczestniczyć w zajęciach. W formie szkolnej, opartej o tzw. ramowy plan nauczania, funkcjonuje coś takiego, jak obowiązek zagwarantowania uczniowi konkretnej liczby lekcji.

A więc szkoła ma obowiązek zagwarantować określony plan lekcji w określonej liczbie. Natomiast nigdzie nie jest napisane, żeby to uczeń musiał uczestniczyć w zajęciach. Gdy ma usprawiedliwienie, a więc gdy rodzice gwarantują, że uczeń realizuje obowiązek szkolny, a także przyjął w jakiejkolwiek alternatywnej formie tę wiedzę i został w dowolny sposób oceniony, to tak naprawdę uczeń powinien otrzymywać promocję, gdy wiedza będzie pozytywnie oceniona. I to nie jest tak, że uczeń musi ileś godzin siedzieć w szkole.

Kolejnym mitem jest to, że konkretne kompetencje związane z podstawą programową muszą być realizowane w ramach jednego przedmiotu. Wiele szkół łamie ten schemat i buduje programy, które łączą wiele przestrzeni i w ramach jednych zajęć uczeń realizuje szereg różnych fragmentów podstawy programowej. My możemy na przykład uczyć fizyki, na której są elementy podstawy programowej z historii.

O ile o łączeniu różnych zagadnień z podstawy programowej w formę jednych zajęć coraz częściej się mówi, o tyle niechodzenie na lekcje czy rezygnacja z ocen może budzić w rodzicach sprzeciw. No bo, jak to tak funkcjonować bez ocen? A co z rekrutacją do szkół, gdzie oceny są bardzo ważne?
Jak obserwuję rzeczywistość szkolną, to widzę, że często właśnie rodzice potrzebują ocen, chociaż trzeba pamiętać, że nie jest to jednorodne środowisko. Kult oceny został wytworzony w całym środowisku, ponieważ oceny zostały zaprzęgnięte właśnie do rekrutacji.

Bardzo ubolewam nad tym, że w procesie rekrutacji pod uwagę brane są oceny. I trzeba podkreślić, że to właśnie one stanowią znaczący udział w punktacji rekrutacyjnej. Punkty otrzymuje się też m.in. za świadectwo z wyróżnieniem. Rodzice mają tę świadomość i jeśli chcą, by ich dziecko dostało się do określonej szkoły, np. do tzw. jednego z topowych liceów, wiedzą, że każdy punkt jest istotny.

I wówczas zaczyna się walka o punkty. Te najistotniejsze zdobywa się w ósmej klasie, ale wyścig ma swój początek już w klasie czwartej, bo wówczas kończy się przedmiot o nazwie przyroda i ocena z niego również widnieje na świadectwie ukończenia szkoły podstawowej.

Ale w innych klasach również jest presja, by zdobywać jak najlepsze oceny…
My ulegamy jakiemuś pędowi grupowemu, który powoduje, że chcemy, by dzieci zdobywały jak najlepsze oceny w każdym możliwym okresie edukacyjnym, mimo że w pierwszej, drugiej, trzeciej, piątej, szóstej czy siódmej klasie, to nie ma żadnego znaczenia. Tak naprawdę moglibyśmy z góry na dół otrzymywać jedynie dwójki, które dają promocję do kolejnej klasy i odbić to sobie później w ósmej klasie.

Oceny zaprzęgnięte do rekrutacji spowodowały powstanie takiego szkolnego wyścigu szczurów. Ta nieustanna pogoń za ocenami powoduje spiralę różnych złych rzeczy dla środowiska szkolnego, ucznia, a później także poradni psychologiczno-pedagogicznych, a w efekcie zapchanych szpitali psychiatrii dziecięcej.

Myśli Pan, że oceny w ogóle nie są potrzebne?
Są, ale jako informacja, bo tyle na ten temat mówi ustawa. Według mnie informacją jest jednak powiedzenie: „robisz coś źle/dobrze”, „tutaj musisz coś poprawić”, „w tym zakresie postaraj się bardziej”. Taka informacja może pomóc uczniowi.

W ustawie jest napisane, że ocena powinna pomagać w rozwoju. A w jaki sposób pomaga ocena cyfrowa: dwójka, trójka czy piątka? Ona jedynie wartościuje. Komunikat o treści: „to zrobiłeś dobrze”, „tu zrób coś mocniej”, „podkreśl coś” – nie wartościuje, on informuje.

Jeżeli ja dam słowny komunikat jednemu uczniowi, a drugiemu zupełnie inny, to oni oboje nie będą się porównywać. To jest istota informacji. Natomiast kiedy ja jednemu wystawię trójkę, a drugiemu czwórkę, to oni się porównują. Wówczas nakłada się łatki: lepszy, gorszy i tak dalej.

Ocenianie jest jak najbardziej cenne. W dawnych czasach czeladnik, który uczył się u mistrza, również był oceniany. On też słyszał słowa: „to robisz źle”, „tu musisz coś poprawić”, „zrób to jeszcze raz”. Nauczyciele wiedzą, jaki uczeń błąd popełnił, czy jaki sukces odniósł i mogą to skomentować.

Niska ocena może też zniechęcać ucznia…
Kiedy dziecko uczy się chodzić, to będzie wielokrotnie upadało. Jeżeli za każdym jego upadkiem byśmy takie dziecko oceniali, stawiając mu ocenę niedostateczną, to pojawia się pytanie, czy to dziecko podjęłoby kolejną próbę i wreszcie nauczyło się chodzić, czy stwierdziłoby, że chodzenie to jednak jest głupi pomysł?

A tak właśnie często reagują uczniowie. Mówią: „dostałem już tyle jedynek, to nie warto uczyć się tego przedmiotu”. Oceny w skali liczbowej są po prostu pomyłką. Te oceny, które funkcjonują w systemie anglosaskim (A, B, C, D itd.) czy procenty – to wszystko jest złe, bo oparte na zasadzie porównywania dobrych i złych pracowników.

To może opisowe oceny byłyby lepszym rozwiązaniem?
Ja uważam, że opisowe oceny powinny być obligatoryjne na każdym poziomie edukacji. Tylko takie oceny powinny funkcjonować, a ocena typu lepszy/gorszy mogłaby pojawiać się jedynie przy rekrutacji. Natomiast na każdym innym etapie edukacji, wystarczy ocena opisowa. Ktoś by powiedział: „pozbywamy się bata”, „dzieci przestaną się uczyć”. To wszystko są słowa osób uwięzionych myślowo w schemacie metody kija i marchewki.

Gdy widzę uczniów, którzy przeżywają stresy, płaczą, kiedy dostaną słabszą ocenę, zastanawiam się, dlaczego my to fundujemy dzieciom? Wystarczyłaby informacja: „wiesz co, źle to zrobiłaś, spróbuj jeszcze raz”.

Pamiętam, jak sam obgryzałem ze stresu paznokcie, przed lekcjami bolał mnie brzuch. Jak dziś patrzę na te zdarzenia, to myślę sobie, że nie mam sumienia, by to samo robić uczniom, z którymi mam lekcje. Karanie uczniów złymi ocenami jest dla mnie nie do przełknięcia.

Bardzo ważne jest to, co Pan powiedział o lęku w szkole. Kiedy towarzyszą nam takie emocje, to trudno o ciekawość, a tym bardziej o zdobywanie wiedzy…
Lęk nie jest właściwą metodą uczenia. Atmosfera zażyłości i poczucia bezpieczeństwa wpływa na komfort i na to, że spędzanie czasu z danym człowiekiem jest po prostu milsze. Uczeń w ciągu roku spędza w szkole setki godzin, dlaczego ma więc przebywać w przestrzeni, która jest dla niego nieprzyjazna?

Neurodydaktyka potwierdza, że mózg przyswaja lepiej informacje w korzystnych dla niego warunkach. Ale do tego też dochodzi zwykłe człowieczeństwo. Jeżeli kogoś zapraszam na wspólne bytowanie ze sobą, to dlaczego ono nie może być po prostu sympatyczne? Dlaczego nie możemy być względem siebie w szkole po prostu mili i życzliwi? Teraz kiedy ze sobą rozmawiamy, również moglibyśmy na siebie pokrzyczeć i pooceniać. Ale po co? Czy to by sprawiło, że rozmowa byłaby ciekawsza czy bogatsza?

Dlaczego jednak niektórzy nauczyciele wytwarzają ten lęk w uczniach? Nie wiem… Tu warto by było sobie postawić pytania: kim są ci nauczyciele? Jakie były ich doświadczenia życiowe? Jak zostali dobrani do tego grona? Czy dobór był pozytywny, czy negatywny? Ale to już jest dyskusja na temat zawodu nauczyciela jako zespołu osób, które silnie oddziaływają na nasze dzieci.

Pewnie też przyzwyczajenie ma wpływ na to, jak nauczyciele postępują z uczniem.
Tak, z pewnością. Jest nawet takie powiedzenie: „Dlaczego bijesz dzieci? Bo sam byłem bity i dlatego wyrosłem na dobrego człowieka”. Chcemy uzasadnić, że te złe, a czasami nawet traumatyczne rzeczy, które się w naszym życiu wydarzyły, są coś warte. A jeśli podchodzimy do tematu bez refleksji, zaczynamy powielać pewne zachowania. Robimy to, co znamy.

No tak, ale bicie dzieci, o którym Pan wspomniał, jest obecnie jednoznacznie oceniane jako coś złego. A na przykład oceny? Wciąż jest to sprawa dyskusyjna.
Jest obecnie sporo kampanii mówiących o tym, że klaps to przemoc. Może więc powinniśmy mieć też kampanie, które mówiłyby, że ocena wartościująca również jest przemocą? Ja często mówię do nauczycieli, że w takim wypadku my - nauczyciele również powinniśmy podlegać ocenie. Wówczas słyszę, że przecież jesteśmy, bo są wizytacje czy ewaluacje.

Wtedy odpowiadam: „ale permanentnie, codziennie, tak jak oceniani są uczniowie i to w skali stopni”. Proszę mi uwierzyć, że nie czulibyśmy się dobrze (niezależnie od zawodu, jaki wykonujemy), gdyby szef stawiał nam jedynkę, dwójkę czy czwórkę za naszą pracę codziennie. Proszę sobie wyobrazić, jak by się Pani czuła, gdyby co chwilę redaktor naczelny stawiał Pani takie oceny. Nie jest to przyjemne, a fundujemy to naszym dzieciom.

Wystarczy mi chyba, kiedy ja samą siebie oceniam (śmiech). Wróćmy na chwilę do idei Szkoły Minimalnej. Wspomniał Pan, że pomysły na przestrzeni lat ewoluowały. Jak to wygląda obecnie? Co według Pana powinno się zmienić w szkole, by była ona bardziej przyjazna uczniowi?
Pamiętamy wszyscy sklepy Społem z PRL-u. Takie siermiężne, pani była niemiła, atmosfera raczej nieprzyjemna. To się zmieniło, kiedy trochę uwolniliśmy rynek. I nagle pojawiły się sklepy, w których jest sympatycznie i są dobrze zaopatrzone. Podobnie może być ze szkołą.

Według mnie system jest za mocno kontrolowany przez państwo. Oczywiście nie chodzi o to, żeby całkowicie oddzielić edukację od państwa. Potrzebny jest nadzór nad egzaminami czy treściami przekazywanymi na lekcjach. Natomiast, jeśli chcielibyśmy choć trochę uwolnić system, to trzeba by było uwolnić to, co najważniejsze, a więc pieniądze. Zwróćmy uwagę, że w obecnej debacie, która dotyczy edukacji domowej, tak naprawdę chodzi o subwencję oświatową.

To jest bardzo dziwna, pokręcona formuła finansowania szkolnictwa, ponieważ jest dedykowana nie uczniom, a określonej placówce. To placówki (i to jeszcze te o określonym typie) dostają pieniądze, a nie uczniowie. Uczeń oczywiście w pewnym sensie jest włączony do tej struktury, natomiast byłoby dobrze, gdyby uczeń czy rodzic mógł sam tym dysponować.

Jakie rozwiązanie byłoby lepsze?
Ja jestem zwolennikiem (mimo pewnych mankamentów) bonu edukacyjnego. Każdy uczeń w Polsce otrzymuje równą kwotę. Można by było oczywiście zróżnicować ucznia niesamodzielnego społecznie czy z dysfunkcją, on mógłby dostawać nieco większą sumę. I w tym momencie to rodzic w imieniu ucznia decydowałby, na co wykorzystać te pieniądze. Wówczas szkoły same by ewoluowały. Państwo mogłoby nadzorować jedynie formy rekrutacji. Reszta byłaby od państwa niezależna.

Pojawił się pomysł zmaterializowania Szkoły Minimalnej. Czy mógłby Pan coś więcej o nim powiedzieć?
Już od dłuższego czasu dojrzewałem z tym pomysłem i w wakacje podjąłem próbę zmaterializowania Szkoły Minimalnej. Założyłem działalność gospodarczą, która miała formę punktu szkolnego w świetlicy edukacyjnej dla dzieci, będących w edukacji domowej.

Sytuacja gospodarcza, ale może też inne warunki czy marketingowe mankamenty spowodowały, że zgłosiło się siedem osób. Zakładałem, że jeśli bym chciał, by spięło mi się to finansowo, to w punkcie musiałoby być około kilkunastu osób. Ostatecznie zrezygnowałem z tego pomysłu, ale nie zarzucam całkowicie tej idei. Wyciągam z tego doświadczenia wnioski i myślę, że będę próbował jeszcze raz taką ideę zrealizować, natomiast teraz powróciłem do systemu i jestem nauczycielem w szkole.

Jak taka świetlica wspierająca dzieci w edukacji domowej miałaby funkcjonować?
Chciałem stworzyć przestrzeń, w której codziennie udostępniałbym swój czas dla mniejszej grupy uczniów (np. 10-12 osób) przez cztery godziny dziennie. Miałem zamiar stworzyć dwie grupy, by łącznie pracować osiem godzin dziennie.

Takie osoby miałyby możliwość przyjścia do świetlicy (nie byłoby takiego obowiązku) i pod opieką mentora, a może raczej guwernera spędzałyby czas. Guwerner to ciekawe określenie i chyba adekwatne, bo oznacza osobę, która całościowo opiekuje się edukacją dziecka.

Tak naprawdę to rodzice są ciągle guwernerami, gdy na przykład pomagają swoim dzieciom odrabiać lekcje. Ja chciałem ich wyręczyć w tej funkcji, a przy okazji stworzyć przestrzeń, gdzie panowałaby atmosfera spokojnej edukacji z zaufaną osobą dorosłą, która aranżowałaby czas niekoniecznie tylko związany z nauką, czyli czas grupy spotkaniowej.

W efekcie stałbym się takim korepetytorem permanentnym. Ukłuło się nawet ciekawe pojęcie związane z taką formą nauki. Jak mamy co-working, czyli przestrzenie, w których ludzie wykonujący różne zawody pracują w jednej przestrzeni, tak Szkoła Minimalna mogłaby stać się co-schoolingiem, a więc miejscem, gdzie młodzi ludzie wspólnie się uczą (i nie tylko) pod opieką guwernera.

Ciekawe są te pojęcia guwernera czy korepetytora permanentnego. Może my we współczesnym świecie bardziej potrzebujemy takiej funkcji, a nie rozdzielania tych nauczycieli przedmiotowców…
Nie wiem, jaka jest potrzeba, natomiast rozważając rzeczy, które wydarzyły się podczas próby otwarcia mojego punktu, myślę, że może jeszcze nie dojrzeliśmy do tego, by w taki sposób patrzeć na edukację. Pewnie czegoś po prostu zabrakło.

Punkty szkolne tego typu już funkcjonują, tylko że są one znacznie bogatsze w treści. Mamy przecież szkoły leśne, demokratyczne czy inne alternatywne formy edukacji. Ja chciałem to wszystko bardzo mocno ogołocić i zrobić właśnie ten minimalizm. Zwykłą świetlicę, czytelnię.

No właśnie, Pan chciał zrobić Szkołę Minimalną, a przecież popularne jest przekonanie, że dzieci wciąż muszą coś robić, realizować się, zdobywać nowe umiejętności, a w efekcie nie mają czasu na nudę.
Tak, takie dzieci bardzo często są przebodźcowane tymi wszystkimi zajęciami i ryzykujemy u nich problemy psychologiczne czy psychiatryczne. A przecież nam wszystkim potrzebne jest też od czasu do czasu lenistwo, relaks i dystans.

Marcin Stiburski – nauczyciel fizyki i matematyki. Na swoich lekcjach stosuje niekonwencjonalne metody nauczania. W 2018 założył bloga i facebookową grupę o nazwie „Szkoła Minimalna”, gdzie dzieli się refleksjami na temat współczesnej szkoły.

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Krokusy w Tatrach. W tym roku bardzo szybko

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera

Materiał oryginalny: Co-schooling i guwerner, czyli Szkoła Minimalna na polskim gruncie. O ocenach i współczesnej edukacji rozmawiamy z Marcinem Stiburskim - Strefa Edukacji

Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski