"Dziennik" na antypodach: dzień siódmy
Jest coraz bardziej gorąco, więc na ulicach Sydney pojawiły się kabriolety. My jeździmy tymi samymi autobusami, co dotychczas, za to z włączoną klimatyzacją. Niby mamy lepiej niż ci, którym wiatr targa włosy, lecz z drugiej strony wrażliwsze gardła coraz gorzej znoszą te raptowne zmiany temperatur. Na dodatek bowiem, choć w ciągu dnia jest w słońcu ponad 30 stopni, wieczorami gwałtownie się ochładza. Wiosenny dzień wygląda tutaj tak, jak u nas letni, z tą jednak różnicą, że słońce zachodzi przed 19, a powietrze nie zatrzymuje ciepła.
Dzisiaj przepraszałem wyjątkowo często, bo odwiedzając Darling Harbour, gdzie walczą judocy, bokserzy i szermierze, zostałem wchłonięty przez ludzką falę. Dopiero tu, w centrum Sydney, widać, jaką ogromną liczbę widzów i turystów ściągnęła do Australii olimpiada. Przebicie się przez tę ciżbę do hal, gdzie rozgrywane są olimpijskie konkurencje, wymaga sporego wysiłku. Tym bardziej że oczy - miast szukać kierunku - wędrują dookoła głowy, rejestrując atrakcje tego zakątka. Wśród wieżowców, statków przy nabrzeżu, wielkich hal, fontann i kafejek znalazło się miejsce na tak prozaiczne rzeczy, jak piaskownica dla dzieci, czy trawnik, na którym piknikujący kibice oglądają igrzyska na telebimie.
W takiej oto scenerii walczył w czwartek Wojciech Bartnik. Nasz najcięższy bokser uderzał tak, że większość z obserwatorów była przekonana, iż markuje walkę. Potem tłumaczył grupce dziennikarzy, że wszystko przez plastry, którymi rywal obwiązał sobie pięści. Ponoć dzięki nim bił, jakby miał w dłoniach kastety. To powiedziawszy Bartnik po prostu odszedł. Jakby nie należało się nam słowo "przepraszam".
Więcej informacji na stronach