Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Czasy się zmieniły, bez kaloryfera na brzuchu z domu nie wychodź

Przemysław Franczak
Przemysław Franczak
Triathlon? To dopiero jest wyzwanie. Jak spróbujesz, od razu się zarażasz. Uzależniasz
Triathlon? To dopiero jest wyzwanie. Jak spróbujesz, od razu się zarażasz. Uzależniasz fot. Piotr Krzyżanowski
Ćwiczą jak prawdziwi sportowcy, często z trenerami i precyzyjnie rozpisaną dietą, regularnie startują w zawodach. Od profesjonalistów różni ich w zasadzie – poza osiąganymi wynikami – tylko jedno: za wszystko płacą sami. Sport amatorski przeżywa w Polsce prawdziwy boom.

Muszę robić krew – Grzegorz Mikuła stawia na stole sok z buraków. – Nie, tylko żartowałem dla lepszego efektu – puszcza oko. 43 lata, wydawca kwartalnika sportowo-lifestylowego „Champion”, kiedyś sekretarz generalny Polskiego Związku Narciarskiego. Wkręcony w kolarstwo górskie.

– Gdy byłem w pierwszej klasie, siostra zakonna zapytała mnie, kim chcę być w przyszłości. Odparłem, że kolarzem. Powiedziała, że nie ma takiego zawodu, i moja kariera legła w gruzach. Wróciła dopiero po 30 latach już w wymiarze amatorskim – śmieje się.

Z tą krwią to jednak chyba wcale nie żartował. Regularnie robi badania wydolnościowe, raz na dwa tygodnie dostaje plan treningowy od swojego trenera i rozpiskę diety. W ubiegłym roku ze swoją kolarską grupą „Champion-B3” – to połączenie nazw firm jego i jeżdżących z nim przyjaciół – zorganizowali dla siebie w Hiszpanii dwutygodniowy obóz przygotowawczy. Pełna profeska. – Żyliśmy jak sportowcy, nic nas nie interesowało. Tylko trening, odnowa, odprawa z trenerem. Takie życie też można polubić – twierdzi.

Startują nie tylko w Polsce. Brali udział w etapowym wyścigu w Chorwacji, marzą o słynnej imprezie Cape Epic w RPA.

Marcin Blaut, 41-letni przedsiębiorca (branża: pralnie przemysłowe), wylicza, że średnio miesięcznie trenuje 42 godziny. Biegi, siłownia, zajęcia w klubach fitness i – rzecz najważniejsza – jazda na rolkach, choć trafniej byłoby powiedzieć, że uprawia wrotkarstwo szybkie. Kółka są większe niż w zwykłych rolkach, latem trenują w takich łyżwiarze szybcy. W ubiegłym sezonie przejechał w sumie 1200 km, wystartował nawet we wrotkarskim maratonie w Berlinie, który ukończył w czasie 1,35 godz. Nieźle jak na faceta, który dwa lata temu ważył 140 kg przy wzroście 177 cm. Teraz jego waga waha się między 83 a 85.

– Od odchudzania wszystko się zaczęło, ale nie mam poczucia, że dokonałem niemożliwego. Jakoś przeszedłem nad tym do porządku dziennego – twierdzi. – Wcześniej uważałem się za człowieka, który choć jest gruby, to mimo wszystko trochę się rusza. Jeździłem na rowerze i na quadzie, co wbrew pozorom wymaga sporej kondycji. Teraz jednak widzę, że tylko udawałem, że się ruszam. I w tej chwili jestem już chyba uzależniony od wysiłku. Gdy opuszczę jeden trening, to zaczynam źle się czuć.

Tomasz Poznański. Były dziennikarz radiowy (RMF, Złote Przeboje), dziś montażysta w TVN i kolorysta filmowy. 44 lata. Triathlon zaczął uprawiać, zanim to stało się modne. Pierwsze zawody ukończył w 2010 roku. – Gdyby ktoś powiedział mi parę lat wcześniej, że zacznę się w to bawić i dam radę, to nie uwierzyłbym. Zupełna abstrakcja – śmieje się. – Dlaczego triathlon? Mam przyjaciółkę z liceum, która mieszka w USA. Biegała maratony, w pewnym momencie napisała, że szykuje się do Iron Mana. Nawet nie wiedziałem, co to jest. Sprawdziłem więc: 3,8 km pływania, 180 km na rowerze i 42 km bieg. Pomyślałem: szacun. Ale wtedy jeszcze specjalnie się tym nie przejąłem. W 2009 roku wróciłem z zimowych ferii, stanąłem na wadze. 125 kg. I wtedy powiedziałem sobie: „Nie ma bata, na 40. urodziny robię Iron Mana. Zostały trzy lata, zdążę”.

Zdążył. Nawet dwukrotnie (nie licząc zawodów na krótszych dystansach i paru maratonów). – Ta przyjaciółka powiedziała mi: jak ukończysz pierwszy maraton, to jest zajeb... uczucie, ale jak ukończysz pierwszego Iron Mana, to jest maraton razy tysiąc. I tak jest rzeczywiście – opowiada. – Zarażasz się tym od razu. Żadne hobby tak mi w życiu się nie udało jak ten triathlon. Naprawdę uzależniające.

Formy nie kupisz

Gdyby przenieść ich wszystkich w czasie, powiedzmy, o 20 lat, to patrzono by na nich co najmniej z politowaniem. No bo jak to? 40-latkowie, ojcowie bawiący się w sport?

– Pamiętam lata 90. Kiedy zacząłem biegać w mojej miejscowości, latałem po lasach, żeby nie pokazywać się na ulicy – śmieje się Andrzej Lachowski (rocznik 1982), krakowski maratończyk, który trenuje amatorów. – Gdy założyłem getry, to patrzyli na mnie jak na kosmitę. Facet, a biega ubrany jak kobieta. Teraz to norma, nikt się nie dziwi. Wiek też nie ma znaczenia. Mam znajomych 60-latków, którzy biegają na naprawdę dobrym poziomie.

Mnóstwo ludzi ćwiczy, kolejne imprezy wyrastają jak grzyby po deszczu, rodzą się firmy oferujące sprzęt i profesjonalną obsługę, wszędzie pełno ogłoszeń o trenerach personalnych, dietach dla sportowców, suplementacji.

Dlaczego? Bo moda? Bo kulturowa zmiana? Pewnie wszystko po trochu.

– Czasem zapewne kryje się za tym potrzeba rywalizacji, niekiedy chęć dowartościowania siebie albo próba zatrzymania młodości – analizuje Grzegorz. – Nie bez znaczenia jest też pewnie dzisiejszy kult ciała. W latach 80. żaden mężczyzna nie zerkał na siebie, czy ma kaloryfer na brzuchu, było mu to obojętne. A dziś bez kaloryfera z domu nie wychodź – żartuje.

– Po prostu do Polski w końcu dotarła cywilizacja, zaczęliśmy przyswajać zachodnie standardy – uważa Kuba Kurcz z nowosądeckiej firmy BodyiCoach, która układa plany treningowe i dietę dla kolarzy, nie tylko amatorów. Choć tych obsługują sporo (najdroższy pakiet to 499 zł za miesiąc, morfologia raz na 60 dni w cenie).

– Ludzie rozumieją, że muszą zadbać o zdrowie, poza tym w modzie jest bycie fit, taki model lansują media. I stajemy się też nieco bogatsi, więc jesteśmy gotowi inwestować większe sumy w siebie i sprzęt. Czasem to może oczywiście przybierać karykaturalne formy – zdarza się, że na zawodach amatorów pojawiają się rowery znacznie droższe niż w zawodowym peletonie – ale kto bogatemu zabroni. Trzeba jednak pamiętać, że dobrej formy za pieniądze się nie kupi.

Do niego zgłaszają się różni ludzie. – Przekrój jest dość szeroki, od studentów po biznesmenów – przyznaje Kurcz. – Na pewno to zjawisko takiego quasi-zawodowstwa jest coraz bardziej widoczne.

Owacja dla ostatniego

– Debiut na zawodach to było fajne uczucie. Przyjechałem na jakimś odległym miejscu, ale metę mijałem niemal ze łzami wzruszenia. Dla kogoś z zewnątrz to irracjonalne, ale to jest przeżycie. Widziałem jednak, że można to robić lepiej i szybciej, i chciałem się dowiedzieć jak. Sprzęt, odżywianie, trening. Coraz głębiej zaczynasz się w to wgryzać – opisuje Grzegorz.

– Wydatki? – zaczyna liczyć w myślach. – Rower to ok. 10 tysięcy, do tego dochodzą koszty serwisu, a drugie tyle trzeba rocznie wydać na treningi, wyjazdy, starty, stroje.

Tomasz śmieje się, że on jest opcją oszczędnościową. – Pięć lat temu kupiłem używany rower szosowy za 2800 i nadal na nim startuję. Chociaż na zawodach wygląda już jak egzemplarz retro.

Ale nie gadżety i wyniki są tutaj istotne. No, przynajmniej nie dla wszystkich. Chodzi raczej o przełamywanie słabości, przesuwanie własnych granic. – Ja jestem z tych, którzy przybiegają na końcu, ale to nie ma znaczenia. Celem jest to, żeby dobiec do mety. Zresztą w Niemczech, gdzie startowałem w Iron Manach, największe owacje dostaje ten, który wygra, i ten który jest ostatni – opowiada Tomasz.

– Są ludzie, którzy przywiązują wagę do rezultatów, choć one nic nie zmieniają – zauważa Grzegorz. – Trudno zważyć w sporcie amatorskim, czy lepsze jest 70. miejsce człowieka, który ma troje dzieci i sporo na głowie, czy 10. kogoś, kto jest singlem.

Istotnym elementem zjawiska jest też tworzenie się wspólnie trenujących i startujących grup. – Takie wsparcie i motywacja bardzo pomagają, nie mówiąc o tym, że poznaje się dużo fajnych ludzi – przyznaje Marcin, który jeździ z Krakowskim Klubem Sportów Wrotkarskich Krak, a także udziela się w „Night runners”, prężnym ruchu krakowskich biegaczy.

Grzegorz ma swój team („Kontekst towarzyski jest bardzo istotny”), Tomasz swój – Happy Tri Friends (ostatnio jeden z jego kolegów zakwalifikował się na mistrzostwa świata w Australii w kat. 45–50 lat). Mają logo, stroje. Może to zabawa w sport, ale coraz poważniejsza. Tomasz: – Podczas maratonu w Radomiu byłem świadkiem takiej sceny. Już pod koniec biegłem obok dwóch panów w wieku 50–60 lat. W pewnej chwili jeden do drugiego mówi: „Heniu, aleśmy sobie, kur..., wymyślili hobby”.

Liczba Heniów cały czas rośnie.

***

Nie chodzi o to, żeby trenować jak najciężej, najważniejsze, żeby robić to mądrze

– powie każdy sensowny trener. Zawsze warto sprawdzić, do kogo udajemy się po pomoc w osiąganiu lepszych rezultatów. – Dziś każdy może być trenerem. To zawód uwolniony, mogą się tym zajmować ludzie, którzy kompletnie nie mają do tego przygotowania – zauważa Kuba Kurcz z BodyiCoach. – Efektem ubocznym rosnącej popularności sportu amatorskiego jest pojawienie się mnóstwa pseudotrenerów, którzy mogą ludziom zaszkodzić. I na dodatek psują rynek, bo trafiają się i tacy, którzy oferują usługi na lewo i dyktują dumpingowe ceny.

– To stanowi poważny problem, czasem bowiem różne zajęcia prowadzą osoby, które kompletnie się na tym nie znają – potwierdza Andrzej Lachowski. – Dewizą każdego szkoleniowca powinno być: przede wszystkim nie szkodzić. Nie może być tak, co czasem zdarza mi się widzieć, że ktoś, kto waży sto kilo, biega wytrzymałościowe interwały. Nie tędy droga, sport to jest zabawa z organizmem. Dobry trener wie, jak ją mądrze zaplanować.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski