Muszę robić krew – Grzegorz Mikuła stawia na stole sok z buraków. – Nie, tylko żartowałem dla lepszego efektu – puszcza oko. 43 lata, wydawca kwartalnika sportowo-lifestylowego „Champion”, kiedyś sekretarz generalny Polskiego Związku Narciarskiego. Wkręcony w kolarstwo górskie.
– Gdy byłem w pierwszej klasie, siostra zakonna zapytała mnie, kim chcę być w przyszłości. Odparłem, że kolarzem. Powiedziała, że nie ma takiego zawodu, i moja kariera legła w gruzach. Wróciła dopiero po 30 latach już w wymiarze amatorskim – śmieje się.
Z tą krwią to jednak chyba wcale nie żartował. Regularnie robi badania wydolnościowe, raz na dwa tygodnie dostaje plan treningowy od swojego trenera i rozpiskę diety. W ubiegłym roku ze swoją kolarską grupą „Champion-B3” – to połączenie nazw firm jego i jeżdżących z nim przyjaciół – zorganizowali dla siebie w Hiszpanii dwutygodniowy obóz przygotowawczy. Pełna profeska. – Żyliśmy jak sportowcy, nic nas nie interesowało. Tylko trening, odnowa, odprawa z trenerem. Takie życie też można polubić – twierdzi.
Startują nie tylko w Polsce. Brali udział w etapowym wyścigu w Chorwacji, marzą o słynnej imprezie Cape Epic w RPA.
Marcin Blaut, 41-letni przedsiębiorca (branża: pralnie przemysłowe), wylicza, że średnio miesięcznie trenuje 42 godziny. Biegi, siłownia, zajęcia w klubach fitness i – rzecz najważniejsza – jazda na rolkach, choć trafniej byłoby powiedzieć, że uprawia wrotkarstwo szybkie. Kółka są większe niż w zwykłych rolkach, latem trenują w takich łyżwiarze szybcy. W ubiegłym sezonie przejechał w sumie 1200 km, wystartował nawet we wrotkarskim maratonie w Berlinie, który ukończył w czasie 1,35 godz. Nieźle jak na faceta, który dwa lata temu ważył 140 kg przy wzroście 177 cm. Teraz jego waga waha się między 83 a 85.
– Od odchudzania wszystko się zaczęło, ale nie mam poczucia, że dokonałem niemożliwego. Jakoś przeszedłem nad tym do porządku dziennego – twierdzi. – Wcześniej uważałem się za człowieka, który choć jest gruby, to mimo wszystko trochę się rusza. Jeździłem na rowerze i na quadzie, co wbrew pozorom wymaga sporej kondycji. Teraz jednak widzę, że tylko udawałem, że się ruszam. I w tej chwili jestem już chyba uzależniony od wysiłku. Gdy opuszczę jeden trening, to zaczynam źle się czuć.
Tomasz Poznański. Były dziennikarz radiowy (RMF, Złote Przeboje), dziś montażysta w TVN i kolorysta filmowy. 44 lata. Triathlon zaczął uprawiać, zanim to stało się modne. Pierwsze zawody ukończył w 2010 roku. – Gdyby ktoś powiedział mi parę lat wcześniej, że zacznę się w to bawić i dam radę, to nie uwierzyłbym. Zupełna abstrakcja – śmieje się. – Dlaczego triathlon? Mam przyjaciółkę z liceum, która mieszka w USA. Biegała maratony, w pewnym momencie napisała, że szykuje się do Iron Mana. Nawet nie wiedziałem, co to jest. Sprawdziłem więc: 3,8 km pływania, 180 km na rowerze i 42 km bieg. Pomyślałem: szacun. Ale wtedy jeszcze specjalnie się tym nie przejąłem. W 2009 roku wróciłem z zimowych ferii, stanąłem na wadze. 125 kg. I wtedy powiedziałem sobie: „Nie ma bata, na 40. urodziny robię Iron Mana. Zostały trzy lata, zdążę”.
Zdążył. Nawet dwukrotnie (nie licząc zawodów na krótszych dystansach i paru maratonów). – Ta przyjaciółka powiedziała mi: jak ukończysz pierwszy maraton, to jest zajeb... uczucie, ale jak ukończysz pierwszego Iron Mana, to jest maraton razy tysiąc. I tak jest rzeczywiście – opowiada. – Zarażasz się tym od razu. Żadne hobby tak mi w życiu się nie udało jak ten triathlon. Naprawdę uzależniające.
Formy nie kupisz
Gdyby przenieść ich wszystkich w czasie, powiedzmy, o 20 lat, to patrzono by na nich co najmniej z politowaniem. No bo jak to? 40-latkowie, ojcowie bawiący się w sport?
– Pamiętam lata 90. Kiedy zacząłem biegać w mojej miejscowości, latałem po lasach, żeby nie pokazywać się na ulicy – śmieje się Andrzej Lachowski (rocznik 1982), krakowski maratończyk, który trenuje amatorów. – Gdy założyłem getry, to patrzyli na mnie jak na kosmitę. Facet, a biega ubrany jak kobieta. Teraz to norma, nikt się nie dziwi. Wiek też nie ma znaczenia. Mam znajomych 60-latków, którzy biegają na naprawdę dobrym poziomie.
Mnóstwo ludzi ćwiczy, kolejne imprezy wyrastają jak grzyby po deszczu, rodzą się firmy oferujące sprzęt i profesjonalną obsługę, wszędzie pełno ogłoszeń o trenerach personalnych, dietach dla sportowców, suplementacji.
Dlaczego? Bo moda? Bo kulturowa zmiana? Pewnie wszystko po trochu.
– Czasem zapewne kryje się za tym potrzeba rywalizacji, niekiedy chęć dowartościowania siebie albo próba zatrzymania młodości – analizuje Grzegorz. – Nie bez znaczenia jest też pewnie dzisiejszy kult ciała. W latach 80. żaden mężczyzna nie zerkał na siebie, czy ma kaloryfer na brzuchu, było mu to obojętne. A dziś bez kaloryfera z domu nie wychodź – żartuje.
– Po prostu do Polski w końcu dotarła cywilizacja, zaczęliśmy przyswajać zachodnie standardy – uważa Kuba Kurcz z nowosądeckiej firmy BodyiCoach, która układa plany treningowe i dietę dla kolarzy, nie tylko amatorów. Choć tych obsługują sporo (najdroższy pakiet to 499 zł za miesiąc, morfologia raz na 60 dni w cenie).
– Ludzie rozumieją, że muszą zadbać o zdrowie, poza tym w modzie jest bycie fit, taki model lansują media. I stajemy się też nieco bogatsi, więc jesteśmy gotowi inwestować większe sumy w siebie i sprzęt. Czasem to może oczywiście przybierać karykaturalne formy – zdarza się, że na zawodach amatorów pojawiają się rowery znacznie droższe niż w zawodowym peletonie – ale kto bogatemu zabroni. Trzeba jednak pamiętać, że dobrej formy za pieniądze się nie kupi.
Do niego zgłaszają się różni ludzie. – Przekrój jest dość szeroki, od studentów po biznesmenów – przyznaje Kurcz. – Na pewno to zjawisko takiego quasi-zawodowstwa jest coraz bardziej widoczne.
Owacja dla ostatniego
– Debiut na zawodach to było fajne uczucie. Przyjechałem na jakimś odległym miejscu, ale metę mijałem niemal ze łzami wzruszenia. Dla kogoś z zewnątrz to irracjonalne, ale to jest przeżycie. Widziałem jednak, że można to robić lepiej i szybciej, i chciałem się dowiedzieć jak. Sprzęt, odżywianie, trening. Coraz głębiej zaczynasz się w to wgryzać – opisuje Grzegorz.
– Wydatki? – zaczyna liczyć w myślach. – Rower to ok. 10 tysięcy, do tego dochodzą koszty serwisu, a drugie tyle trzeba rocznie wydać na treningi, wyjazdy, starty, stroje.
Tomasz śmieje się, że on jest opcją oszczędnościową. – Pięć lat temu kupiłem używany rower szosowy za 2800 i nadal na nim startuję. Chociaż na zawodach wygląda już jak egzemplarz retro.
Ale nie gadżety i wyniki są tutaj istotne. No, przynajmniej nie dla wszystkich. Chodzi raczej o przełamywanie słabości, przesuwanie własnych granic. – Ja jestem z tych, którzy przybiegają na końcu, ale to nie ma znaczenia. Celem jest to, żeby dobiec do mety. Zresztą w Niemczech, gdzie startowałem w Iron Manach, największe owacje dostaje ten, który wygra, i ten który jest ostatni – opowiada Tomasz.
– Są ludzie, którzy przywiązują wagę do rezultatów, choć one nic nie zmieniają – zauważa Grzegorz. – Trudno zważyć w sporcie amatorskim, czy lepsze jest 70. miejsce człowieka, który ma troje dzieci i sporo na głowie, czy 10. kogoś, kto jest singlem.
Istotnym elementem zjawiska jest też tworzenie się wspólnie trenujących i startujących grup. – Takie wsparcie i motywacja bardzo pomagają, nie mówiąc o tym, że poznaje się dużo fajnych ludzi – przyznaje Marcin, który jeździ z Krakowskim Klubem Sportów Wrotkarskich Krak, a także udziela się w „Night runners”, prężnym ruchu krakowskich biegaczy.
Grzegorz ma swój team („Kontekst towarzyski jest bardzo istotny”), Tomasz swój – Happy Tri Friends (ostatnio jeden z jego kolegów zakwalifikował się na mistrzostwa świata w Australii w kat. 45–50 lat). Mają logo, stroje. Może to zabawa w sport, ale coraz poważniejsza. Tomasz: – Podczas maratonu w Radomiu byłem świadkiem takiej sceny. Już pod koniec biegłem obok dwóch panów w wieku 50–60 lat. W pewnej chwili jeden do drugiego mówi: „Heniu, aleśmy sobie, kur..., wymyślili hobby”.
Liczba Heniów cały czas rośnie.
***
Nie chodzi o to, żeby trenować jak najciężej, najważniejsze, żeby robić to mądrze
– powie każdy sensowny trener. Zawsze warto sprawdzić, do kogo udajemy się po pomoc w osiąganiu lepszych rezultatów. – Dziś każdy może być trenerem. To zawód uwolniony, mogą się tym zajmować ludzie, którzy kompletnie nie mają do tego przygotowania – zauważa Kuba Kurcz z BodyiCoach. – Efektem ubocznym rosnącej popularności sportu amatorskiego jest pojawienie się mnóstwa pseudotrenerów, którzy mogą ludziom zaszkodzić. I na dodatek psują rynek, bo trafiają się i tacy, którzy oferują usługi na lewo i dyktują dumpingowe ceny.
– To stanowi poważny problem, czasem bowiem różne zajęcia prowadzą osoby, które kompletnie się na tym nie znają – potwierdza Andrzej Lachowski. – Dewizą każdego szkoleniowca powinno być: przede wszystkim nie szkodzić. Nie może być tak, co czasem zdarza mi się widzieć, że ktoś, kto waży sto kilo, biega wytrzymałościowe interwały. Nie tędy droga, sport to jest zabawa z organizmem. Dobry trener wie, jak ją mądrze zaplanować.
Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Dołącz do nas na X!
Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?