FOT. ANDRZEJ WIŚNIEWSKI
- 75. urodziny to dla Ciebie jakaś szczególna granica?
- Nie. Przyjmuję je jak każde inne; kiedyś może nawet się nie spodziewałem, że doczekam. Jeśli wziąć pod uwagę niehigieniczny tryb życia...
- "Byłem bigbitowcem" - powiedziałeś mi przed laty.
- No, trochę się działo w czasach życia w akademiku, czy nieco później. Chodziłem na koncerty i słuchałem płyt, nosiłem długie włosy. A przyjaźnie wówczas zawiązane trwają do dzisiaj. Teraz cóż, nawet polubiłem przykrości starszego wieku. Myśli się wolniej, to przy pisaniu lepiej, bo czyni się to z większym rozmysłem. Poruszam się z większym trudem, to rzadziej wychodzę, dzięki czemu mogłem przeczytać, nie śpiesząc się - i miałem w tym wielką przyjemność - wydane w ostatnich latach opasłe i fascynujące biografie, monografie i dzienniki; dodam - nie tylko pisarzy. Nadrabiam zaległości w lekturach, wracam też do autorów z dzieciństwa, właśnie zastałeś mnie przy czytaniu Marka Twaina "Prostaczkowie za granicą". Jestem też po ponownej lekturze ważnego dla mnie w okresie dojrzewania "Martina Edena" Jacka Londona.
- Zaczęliśmy od czytania, a jak z pisaniem - z biegiem lat pisze Ci się łatwiej, czy odwrotnie, z coraz większą pokorą?
- Nie umiem powiedzieć. Zależy od wielu czynników, od wewnętrznej kondycji, Chyba nie pisze mi się łatwiej, ale z pokorą na pewno. Nie chodzi tylko o wiersz, bo z pisaniem tekstu do muzyki jest podobnie. Traktuję nieraz pisanie jako psychoterapię, jako coś, co pozwala pokonywać wewnętrzne wątpliwości czy opory... A te są niezależne od wieku.
- Przed 15 laty mówiłeś: "Wierzę w natchnienie".
- Niezmiennie.
- Jakoś je definiujesz?
- Nie. Zaczyna się od tego, że muszę usiąść przy maszynie do pisania - bo ciągle piszę tak po staroświecku - jeszcze nie wiedząc, co to przyniesie. Zdarza mi się to o różnych porach, ale jest to raczej typowe dla ludzi "naszego cechu".
- Zatem poeta - rzemieślnik? A natchnienie?
- To się dopełnia; musi być ów impuls i musi być warsztat, bo pozwala panować nad formą.
- Twój przyjaciel z młodości Wincenty Faber mawiał, że "najlepiej pisać wiersze, książki dla dzieci i piosenki". Poszedłeś jego drogą.
- Spotykaliśmy się w Międzyuczelnianym Klubie Literackim w klubie Żaczek i wiedzieliśmy jedno: będziemy pisać wiersze. No ale jeszcze trzeba z czegoś żyć. Stąd piosenka, podobnie jak pisanie dla dzieci, które wtedy było jakąś formą zarobkowania. Bynajmniej niełatwego. Twórczość dla dzieci jest najtrudniejsza; dorosły słabszy fragment zbagatelizuje, dziecko może skończyć na nim lekturę. Pamiętałem także o idącym tymi trzema poetyckimi drogami Julianie Tuwimie, którym zachwycałem się w czasach licealnych. I tak, wyjąwszy epizod pracy w telewizji, funkcjonuję na wolnym rynku od początku lat 70.
- Przywołałeś młodość; wspomnij ojca, wysławiającego się piękną polszczyzną, dom, w którym czytało się na głos literaturę...
- Mama razem z sąsiadką czytały sobie, a i mnie przy okazji, np. Trylogię Sienkiewicza. Chyba od czwartej klasy zaczęły się moje samodzielne lektury; po "W pustyni i w puszczy" podchodziłem do książek z taką miłością, że zdarzało mi się czytać po dwie-trzy dziennie, w tym wiele indiańskich... Poznałem np. wszystkie książki Kornela Makuszyńskiego, które w tamtych stalinowskich czasach, dawały mi niesamowicie wiele powietrza. Aż któregoś dnia, gdy chciałem do nich powrócić, okazało się, że nie ma w miejskiej bibliotece ani jednej. Wszystkie, włącznie z "Przygodami Koziołka Matołka", zostały wycofane, poszły na przemiał. Jako obce ideologii nowego ustroju.
- Mnogość lektur doprowadziła Cię na polonistykę.
- Konkurowała z nią astronomia, która mnie pasjonowała, podobnie jak szachy. Wiele czytałem na jej temat. Szczęśliwie moja polonistka wybiła mi astronomię z głowy.
- A skąd odległy od Suwałk Kraków, do którego przejechałeś w 1956 roku?
- To był, a chyba się nie mylę, pierwszy rok, kiedy przestała obowiązywać rejonizacja miejsca studiowania i można było sobie wybrać dowolną uczelnię. Zatem wybrałem Kraków, którym zachwyciłem się rok wcześniej podczas szkolnej wycieczki. Zamarzyłem studiować na UJ także z uwagi na prof. Stanisława Pigonia. Dzięki niemu zakochałem się w staropolszczyźnie; do dziś ta literatura mnie fascynuje.
- Debiutowałeś w 1959 roku w "Dzienniku Polskim" wierszem "Jesień".
- To było dla mnie wielkie święto, ważne, bo na samym początku mojego pisania, po niekoniecznie satysfakcjonujących pierwszych spotkaniach autorskich w klubie Żaczek z wymagającą studencką publicznością. Na łamy zaprosiła nas - kilku młodych autorów-studentów ze wspomnianego koła przy klubie Żaczek - pani redaktor Krystyna Zbijewska. A wkrótce potem, gdy miałem nieco więcej wierszy, Wicek Faber zaniósł je razem ze swoimi do Wisławy Szymborskiej do "Życia Literackiego". I tak dzięki Wickowi miałem zaszczyt poznać Wisławę ośmielony zaproszeniem do rozmowy. Ta znajomość potem coraz bardziej serdeczna i przyjacielska trwała do odejścia Wisławy.
- Samodzielnie debiutowałeś, mając 33 lata, tomikiem "Nawracanie stracha na wróble", za który dostałeś Nagrodę im. Andrzeja Bursy. Tadeusz Nyczek napisał po latach, że jesteś "wyrodzony literacko z własnego pokolenia, a przypisany do pokolenia młodszego". Tak się czułeś?
- Czułem się tak, jak się czuje człowiek pomiędzy... "Wyrodzony literacko z własnego pokolenia", ale z doświadczeniem tego pokolenia, a do "pokolenia młodszego" raczej mnie przypisano. Niewątpliwie wpłynął na takie postrzeganie mój późny debiut i to, że miałem z kolegami Nowej Fali wiele wspólnych tematów, czy ujmując krótko, podobnych reakcji. Ci nieco już starsi panowie do dzisiaj są mi bliscy i nadal z niezmienną ciekawością ich czytam, a ileś lat temu wprowadzałem ich na łamy pisma "Student".
- Byłeś jednym z tych, którzy je współtworzyli.
- Tak się składa, że byłem we wszystkich redakcjach studenckich jednodniówek, które walczyły o to, by stać się regularnie wydawanymi pismami. Udało się najpierw z "Kolumną studencką" w "Dzienniku Polskim", później - ze "Studentem".
- Był i Teatrzyk Piosenki UJ, którego byłeś kierownikiem.
- Głównie organizacyjnym.
- Zaangażowałeś, bagatela, Adama Makowicza, Andrzeja Zielińskiego, Andrzeja Zaryckiego, a reżyserowałeś - Jana Peszka.
- Sam się dziś z tego śmieję. Ale fakt. Z tym, że Janek Peszek był jeszcze wtedy studentem. Jako awaryjny reżyser przygotowałem nawet spektakl "Jubel" z okazji 600-lecia UJ.
- W 1965 roku po powstaniu Skaldów zostałeś ich kierownikiem literackim.
- To Andrzej powiedział: "Pomagałem tobie, teraz kolej na ciebie". Zagrał mi swoją kompozycję i dodał, że chciałby, aby tematem był jarmark i abym napisał tekst szybko, by mógł tę piosenkę przedstawić na Radiowej Giełdzie Piosenki, którą prowadził Andrzej Jaroszewski. I tak w kawiarni Żaczek napisałem tekst po raz pierwszy pod muzykę. "Jarmark" zarejestrowany jest na pierwszej płycie Skaldów.
- Twoje piosenki dominują na pierwszych pięciu longplayach Skaldów; to aż 32 teksty z 56 nagranych. Wiele z nich to dziś tzw. skrzydlate słowa. Gdzie jest granica dzieląca tekst piosenki od wiersza? Co sprawia, że jakiś tekst dajesz kompozytorowi, by napisał muzykę, a inny traktujesz jako dzieło samoistne?
- Wiersz i piosenka to dla mnie dwa ogrody wspólnie pielęgnowane. Nieraz są osobne, ale też, może z biegiem lat, przenikają się. Następuje "osmoza" pytań, lirycznych odkryć itp. Posłużę się przykładem: na longplayu Anawy, tym z Andrzejem Zauchą jako wykonawcą wszystkich utworów Jana Kantego Pawluśkiewicza, jest pośród kilku moich tekstów napisanych na tę płytę, po wielu z Jankiem rozmowach, utwór "Ta wiara". To wiersz, ale słuchając utworu nikt nie powie, że to poezja śpiewana.
- Wolisz najpierw sam pisać czy dostać muzykę?
- Kolejność nie jest dla mnie ważna. "Medytacje wiejskiego listonosza" najpierw miały muzykę, z kolei tekst "Cała jesteś w skowronkach" ja dałem Andrzejowi Zielińskiemu. Nie przeceniam roli tekstu; od lat podkreślam, że musi być dobry, jeszcze lepsza ma być muzyka, a o wszystkim decyduje i tak wykonanie.
- Wróćmy do poezji. W 1989 r. w "Tygodniku Powszechnym" Marian Stala pisał o Tobie: "bo on jest niewątpliwie poetą serca, uznającym bliskie podobieństwo poezji i dobroci".
- Tak mnie życie prowadziło. Nie układałem żadnych programów poetyckich.
- Poszukiwanie ocalającej miłości powraca u Ciebie od zawsze. Wydana ostatnio w ramach Kolekcji Hachette Twoja obszerna "Antologia" w pełni pokazuje, że miłość, miłowanie to dla Ciebie coś najważniejszego w życiu.
- A jest coś ważniejszego?
- "Zewsząd słychać zgiełki i świata okrzyki: chciałem trochę ciszy, stąd moje wierszyki" - zrymowałeś ongiś i faktycznie "cisza" jest słowem najczęściej pojawiającym się w Twych wierszach.
- "Wielka cisza mnie woła" - jak pisałem. Bez przestrzeni ciszy myśli się bardzo chaotycznie, ona jest potrzebna do refleksji, zadumy, do modlitwy, do medytacji.
- A zarazem powtórzyłeś za Kornelem Filipowiczem: "Poezja jest wtedy, gdy słowa iskrzą".
- Tu nie ma sprzeczności.
- W początkach lat 70. uprawiałeś Teatr Jednego Autora, jak nazwał to Nyczek.
- Był taki czas, że potrzebowałem żywego, nieco odmiennego niż zazwyczaj, kontaktu z odbiorcą, takiego powrotu do źródła - do wierszy mówionych. Zaczęło się to od wieczoru poetyckiego w Domu Literatów przy Krupniczej 22. Wystąpiłem też na festiwalu FAMA w Świnoujściu i kilku innych miejscach. Część tych tekstów, złożyła się potem na poemat obrzędowy "Exodus" w Teatrze STU w reżyserii Krzysztofa Jasińskiego, z muzyką Krzysztofa Szwajgiera, i Marka Grechuty.
- Na wydanie w tomie "Narzędzia i instrumenty" czekały trzy lata, wstrzymywane przez cenzurę...
- Jan Józef Szczepański interweniował w tej sprawie z trybuny podczas zjazdu ZLP w Katowicach. Pomogło. Wydawnictwo Literackie mogło tomik wydać. Jest on też zapisem mojego zbliżenia się do założeń Nowej Fali, do ruchu kontrkultury, kontestacji, angażowania się w kwestie polityczno-etyczne. Później tę intonację zarzuciłem na rzecz liryki ściszonej, osobistej. Przyniósł ją tom "Oddech" z roku 1979, w całości zredagowany przez Adama Włodka. Pisałem, ale uważałem, że nie mam nic do opublikowania, a on wziął moje maszynopisy i oddał ułożone w tomik.
- "Potrafił nieomylnie wskazać każdemu piszącemu to, co w jego twórczości warto pielęgnować" - mówiłeś o Włodku wiele lat temu.
- Takiego go poznałem i takiego zapamiętałem - jego życzliwość, oddanie, przyjaźń. Do niego, jeśli dotyczyło to poezji, można było telefonować nawet po północy.
- Mówiliśmy o powracającej w Twych wierszach ciszy, nierzadko pojawia się w nich i Mozart.
- To mój ukochany kompozytor, słucham go bardzo często. I tak jest od wielu lat.
- "Daj nam prostotę rozmów i zrozumienie cierpienia innych" - pisałeś w tomie "Oddech". Niemal cała Twa poezja jest rozmową.
- Rozmowa z drugim człowiekiem jest dla mnie fundamentalna.
- To poezja przywołująca wartości podstawowe, słowa najpierwsze - miłość, nadzieja, wiara...
- To także wpływ domu rodzinnego i ojca, który miał poetycką zdolność układania ballad, wygłaszania okazjonalnych improwizacji. Jako młody bardzo człowiek wyjechał do Francji. Tam dorastał, przebywał kilka lat w mieście Maubeuge, terminował w warsztacie krawieckim, a kiedy został mistrzem powrócił do Polski, osiadł w Suwałkach i otworzył swój warsztat kształcąc w zawodzie uczniów. Chciałem, aby moja poezja mówiła o sprawach zasadniczych. Także nieraz żartem.
- W Polsce akurat humor w poezji mniej się ceni; bardziej ton martyrologiczny...
- Niestety. Mogę tu wspomnieć o Janie Kochanowskim, który na oścież otworzył nam przestrzenie poetyckie. Pisał treny, psalmy, ale i fraszki, także frywolne.
- To jeden z Twych mistrzów, a inni?
- Oczywiście Mickiewicz. I Karpiński, który nieraz tworzył przy gitarze. To jemu zawdzięczamy cud-kolędę "Bóg się rodzi".
- A Norwid, piewca syntezy poezji i dobroci?
- Wracam do niego, ale może nie tak często jak do tamtych poetów.
- Jest u Ciebie i sfera sacrum. Krzysztof Lisowski pisał przy okazji Twego tomu "Elegie o weselu i radosne smutki", iż wskazujesz drogę do cnót ewangelicznych.
- Szukamy tej drogi wszyscy przez całe życie. Nie jestem w tych poszukiwaniach wyjątkiem, tyle tylko, że czynię to poprzez wiersze.
- Kiedyś wyznałeś, iż "Książeczki religijne to efekt stanu wojennego, by uchronić się od złego".
- To znów psychoterapia. Lata byłem poza Kościołem i oto sacrum znów zaczęło być dla mnie ważne. Sygnał tego był już w "Oddechu".
- "Włóż Panie swe skrzypce w każdą naszą krzyczącą rozmowę" - prosiłeś w tym tomie.
- Podobnie napisałbym i dzisiaj.
- W latach 80. Twe książki o tematyce religijnej chciało publikować wydawnictwo z Kalwarii Zebrzydowskiej Calvarianum, czym naraziło się resortowi kultury...
- A chodziło o książeczki dla dzieci "Siedem dni stworzenia świata" i "Te Deum w lesie" oraz tom wierszy "Pozdrowienia". Ukazały się już po okrągłym stole.
- Skoro mówimy o sacrum to przywołać się godzi wystawiane od 1992 roku "Nieszpory ludźmierskie"; ponoć pisałeś je w podzięce za odzyskanie przez Polskę wolności.
- Tak, taka była moja intencja. Zamyśliłem je skromnie, dając tytuł "Małe nieszpory ludźmierskie". Dopiero Janek Kanty Pawluśkiewicz zrobił z nich duże - poszedłem na próbę i usłyszałem dzieło.
- Zaczęliśmy od pytania o znaczenie 75. urodzin, to może puentujmy pytaniem o Twe dalsze plany, marzenia...
- Chciałbym pisać do ostatka. Wydana kilka miesięcy temu "Antologia" to summa poetycka życia, zatem teraz - piszę nadprogramowo. Przygotowuję tomik nowych wierszy. Nie ma jeszcze tytułu. Czekam na podpowiedzi życia. Cierpliwie trzeba czekać na chwilę, na impuls natchnienia.
Rozmawiał: WACŁAW KRUPIŃSKI
Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Dołącz do nas na X!
Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?