Jestem w Orvieto. Kolejny raz czytam „Il Duomo” Zbigniewa Herberta, kolejny raz w lepkiej godzinie sjesty siedzę w restauracji przy głównym placu Orvieto, kolejny raz widzę Herberta przy stoliku obok.
Czekając na otwarcie kościołów, patrzy na katedrę Marii Nowej, na fasadę, która jest niemożliwym snem z marmuru, głazów, operetkowych świecideł i geometrii. Patrzy długo, bardzo długo, jakby z boku czasu. Patrzy nieruchomo, powoli. Patrzy z chłodną delikatnością. Słowa, które zapisze wieczorem lub za miesiąc, słowa, które wejdą do „Il Dumomo”, kapią już cicho.
„Ona rozdziera przestrzeń i przyprawia o zawrót głowy”. „Trudna do oddania mieszanina zachwytu, zażenowania i zupełnego zagubienia w lesie kolorowych kamyków, falujących płaszczyzn brązu, złota i błękitu”. „Ogromna koronkowa rozeta, wyszywana w marmurze, robi bardziej wrażenie rzeźby z kości słoniowej niż elementu architektury monumentalnej”.
„Precyzja szczegółów godna miniaturzysty i jeśli do czegokolwiek można porównać katedrę w Orvieto, to do pierwszej litery iluminowanego rękopisu, do wysokiego A gęstego od upojenia”. „Okazuje się, że można wyrazić w kamieniu stworzenie światła”.
Tak, światła, nie świata. Znów jestem w Orvieto w żółtej od lipcowego słońca godzinie sjesty. Tym razem z okazji urodzin Herberta – 29 października skończyłby 90 lat. Obojętne, jak rozumieć ideologię – ideologiczność męczy. Te wikłania sztuki, więc i wierszy, w społeczno- -polityczną sieć, te ideologiczne interpretacje, to unieruchamianie strof na cokołach Wielkiego Tematu, Spiżowej Tezy, Ogólnoludzkiego Przesłania – wszystko to zamula.
Coraz częściej więc, z coraz potężniejszą ulgą siadam obok Herberta, który patrzy nieruchomo, powoli, z chłodną delikatnością, Herbarta samotnego doskonale, Herberta będącego okiem, czekającego na słowa, co być może zdołają musnąć to, na co patrzy.
Coraz częściej wracam do Herberta trzech wielkich eseistycznych Kronik Oka – do „Labiryntu nad morzem”, do „Martwej natury z wędzidłem”, do „Barbarzyńcy w ogrodzie”. Czytam i jestem. Przed bykami na ścianach jaskini w Lascaux, przed obrazami Piera della Francesci, przed witrażami w Chartres, przed kolumnami Akropolu, przed wyłaniającym się z morza o poranku wielorybim grzbietem Krety, przed kamieniami Sieny, przed kruchością małych obrazów niderlandzkich arcymistrzów, przed milionem tulipanowych cebulek na targach w Amsterdamie – jestem przed wszystkim, na co Herbert znalazł słowa, wyczekał je. I, Boże broń!, nie chodzi tu o żałosną magię, co pozwala realność doskonale, czyli jałowo kalkować w języku. Tu chodzi o sedno pisania.
W Herberta dramacie „Jaskinia filozofów” Sokrates czeka w więzieniu na truciznę. Niczego innego już nie chce. Odwiedzają go uczniowie, łakną ostatniej lekcji i Sokrates jej udziela. Lecz nie prawi o Tajemnicy Umierania, o Sekretach Zaświatów, o Lęku Przed Ciemnością, o Duszy, Spotkaniu Boga, Życiu Wiecznym. Nie.
On nieruchomo, powoli, z chłodną delikatnością mówi: „Spośród wszystkich zmysłów najmądrzejsze są oczy. Oczy chronią duszę od zamętu. Uleczy was spokój, jaki zsyła linia gałęzi położona na tło zimowego nieba”. I jeszcze: „Serce kamieni drży czasem jak serce małych zwierząt”. Wreszcie dotyka istota nie tylko pisania: „Nauczcie się skorupy świata, zanim wyruszycie szukać jego serca”.
Sjesta mija. Herbert wchodzi do katedry. Wieczorem patrzy z pociągu na skorupę miasta. Przychodzą słowa, które zapisze później. „W miodowym powietrzu Orvieto śpi spokojnie jak jaszczurka”. Tak kończy się „Il Duomo”. Byłem w Orvieto. Kolejny raz.
Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Dołącz do nas na X!
Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?