Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Człowiek o dwóch ojczyznach

Redakcja
Fot. Paweł Stachnik
Fot. Paweł Stachnik
Ze STANISŁAWEM ARONSONEM, żołnierzem Kedywu, powstańcem warszawskim, oficerem II Korpusu Polskiego i Izraelskich Sił Obronnych rozmawia Paweł Stachnik

Fot. Paweł Stachnik

W ilu wojnach wziął Pan udział?

- Dziś, po latach, powiedziałbym raczej, że byłem obecny na wojnach niż brałem w nich udział... Aktywnie uczestniczyłem w konspiracji, Powstaniu Warszawskim i wojnie o niepodległość Izraela. Natomiast później zaliczyłem jeszcze konflikty z krajami arabskimi w 1956, 1967, 1973 i 1982 r.
- Pamięta Pan, ile razy Pańskie życie było bezpośrednio zagrożone?
- Najbardziej niebezpiecznie było oczywiście podczas powstania. Nie zliczę momentów, w których mogłem zginąć, było ich bardzo, bardzo dużo. W Izraelu (poza wojną o niepodległość w 1948 r.) byłem już oficerem sztabowym przydzielonym do biura rzecznika armii. Zajmowałem się opieką nad zagranicznymi gośćmi i dziennikarzami. Gdy do Izraela przyjechał, jeszcze przed swoim wyborem na prezydenta Francji, Francois Mitterand, eskortowałem go nad Kanałem Sueskim, w Gazie i na wzgórzach Golan. Dziennikarze, których obwoziłem, szukali sensacyjnych ujęć, najlepiej krwawych, za które dostawali w redakcjach spore pieniądze. Tymczasem ja starałem się raczej zapewnić bezpieczeństwo im i sobie.
- Czy strach towarzyszy człowiekowi na wojnie przez cały czas, czy można się do niego przyzwyczaić?
- Z mojego doświadczenia wynika, że po pewnym czasie przychodzi przyzwyczajenie. Oczywiście nie do końca zapomina się o strachu i grożącej śmierci. Jakaś obawa zawsze pozostaje i czasami wraca do człowieka słabiej lub silniej. Jednak to jest do opanowania. Natomiast w akcji walczy się, dowodzi ludźmi, nie ma czasu na myślenie o strachu.
- Jak trafił Pan do oddziału Kedywu - Kierownictwa Dywersji AK?
- Gdy uciekłem z transportu do Treblinki, ukrywałem się u przyjaciół w Warszawie. Przychodził do nich pewien pan w średnim wieku, który zainteresował się mną. Odbyliśmy kilka długich rozmów. Po którejś z nich zaproponował mi udział w konspiracji. O tym, że trafiłem do Kedywu, dowiedziałem się później. A jeszcze później, że moim rozmówcą był szef warszawskiego Kedywu Józef Rybicki ps. "Andrzej".
- Jak wyglądało szkolenie konspiracyjne?
- Szkoliliśmy się praktycznie, w akcjach. Trochę też strzelaliśmy w lesie, żeby obeznać się z bronią. Ważne były umiejętności praktyczne: trzeba było znać rozkład warszawskich ulic i podwórek, umieć sprawdzić, czy nie jest się śledzonym itp. Dziś mogę powiedzieć, że brakowało nam tego podstawowego przeszkolenia, które w takim oddziale powinno trwać przez sześć miesięcy do jednego roku. My, niestety, tego luksusu nie mieliśmy. Ci z nas, którzy skończyli przed wojną podchorążówki, też nie mieli potrzebych umiejętności, szkolono ich tam do zupełnie innego typu wojny. Dlatego nasz dowódca, Józef Rybicki, szukał do oddziału ludzi, którzy raczej nie byli wcześniej w wojsku, nie byli zawodowymi żołnierzami i nie mieli związanych z tym obciążeń. Już po wojnie przeczytałem w jakiejś książce, że w Wielkiej Brytanii do służby w oddziałach specjalnych SOE (Special Operation Executive) werbowano nie zawodowych wojskowych, ale młodych ludzi z uczelni, z otwartymi umysłami. Dokładnie tak jak u nas.
- W jakich akcjach braliście udział?
- To były akcje dywersyjne na niemieckie samochody i magazyny. Później doszły akcje likwidacyjne konfidentów i Niemców. Muszę powiedzieć, że ta część służby nie była zbyt przyjemna. Kwestia wejścia do mieszkania likwidowanego, spotkania się z jego rodziną... To były trudne zlecenia i nie zawsze się udawały. Zlikwidować kogoś wcale nie jest łatwo. Zdarzało się, że człowiek, który codziennie o określonej godzinie przechodził po określonej ulicy, w dniu, w którym czekaliśmy na niego akurat się nie pojawiał... Z kolei w sierpniu 1943 r. podczas marszu na akcję (miała to być próba opanowania posterunku żandarmerii niemieckiej w Palmirach) doszło do strzelaniny, w której od własnego ognia zginęło dwóch naszych kolegów. Dziś wiem, że na każdej wojnie od swojego ognia giną żołnierze. Tak było też w Izraelu. W 1982 r. w Libanie samoloty zbombardowały nasz oddział, zginęło dziesięciu żołnierzy. A na patrolach? Ciągle się to zdarzało.
- Na czym polegał Pański udział w akcjach likwidacyjnych?
- Stałem głównie na obstawie. Gdy akcja odbywała się w mieszkaniu, zajmowałem się np. pilnowaniem, by rodzina skazanego nie opuszczała pokoju. Samą likwidację przeprowadzali starsi ode mnie. Rybicki uważał, że jestem na to zbyt młody.
- W takiej grupie jak zespół bojowy Kedywu ważna była chyba przyjaźń łącząca ludzi. Przyjaźniliście się mocno?
- Żyliśmy razem. Spotykaliśmy się codziennie i byliśmy bardzo ze sobą związani. Gdy w domu mojego kolegi Sońki była wsypa, Sońka powiedział siostrze, że musi czym prędzej ostrzec Ryśka, czyli mnie (taki nosiłem pseudonim) i wybiegł z otoczonego przez gestapowców domu. Wspólne akcje, wzajemna odpowiedzialność za siebie, cementowały przyjaźń. Po wojnie rozmawiałem z kolegą z oddziału z Żoliborza, który powiedział mi, że u nich takiej więzi nie było.
- Razem ze swoim oddziałem wziął Pan udział w Powstaniu Warszawskim.
- Pierwszego dnia nasz oddział miał za zadanie zdobycie niemieckich magazynów przy ulicy Stawki 4, czyli na dawnym Umschlagplatzu. Że jest to Umlschlagplatz nie wiedziałem, zorientowałem się dopiero w trakcie, przecież byłem na nim rok wcześniej. Atak był udany, zdobyliśmy magazyny i wzięliśmy jeńców. Potem walczyliśmy na Woli, tam w okolicach ul. Okopowej zostałem ranny. W gruncie rzeczy mój udział w powstaniu był dość skromny. Walki były rzeczywiście ciężkie. Atakowały nas regularne oddziały wojskowe, a my byliśmy ledwie przeszkoleni. Brakowało broni, nie mieliśmy żadnej opowiedzi na niemiecką artylerię.
- Czy leżąc w powstańczym szpitalu, wiedział Pan, że Niemcy mordują rannych?
- Od pewnego momentu wiedzieliśmy o tym. W szpitalu leżało też kilku rannych niemieckich jeńców, którymi przyzwoicie się opiekowano. Nie wiem, czy specjalnie, czy przypadkiem położono ich zaraz przy wejściu, aby wchodzący hitlerowcy natknęli się właśnie na nich. Gdy we wrześniu do piwnicy wpadli esesmani, jeńcy zaczęli krzyczeć, że oni też tu leżą i że Polacy ich ratowali. W ten sposób szpital ocalał.
- Po zakończeniu wojny wziął Pan udział w próbie przeszmuglowania z kraju na Zachód syna gen. Stanisława Sosabowskiego.
- Syn Sosabowskiego, też Stanisław, nazywany Stasinkiem, był w Kedywie i pełnił funkcję dowódcy jednego z oddziałów. Znałem go, choć nie blisko, był wszak ode mnie o dziesięć lat starszy i dowodził dużymi akcjami. W powstaniu został ranny i stracił wzrok. Gdy po wojnie znalazłem się w II Korpusie we Włoszech, czułem się w obowiązku zawiadomić jego ojca, generała, o stanie syna. Gdy byłem na kursie dowódczym w Materze, odwołano mnie stamąd w trybie natychmiastowym i kazano stawić się w Ankonie. Na miejscu okazało się, że jest tam już gen. Sosabowski, który bez ogródek zapytał mnie, czy byłbym gotów pojechać do Polski na fałszywych dokumentach jako pracownik UNRRA i wyciągnąć stamtąd Stasinka. Byłem trochę zaskoczony, ale oczywiście zgodziłem się. Generał był człowiekiem czynu i w dodatku bardzo porywczym. Następnego dnia wsiedliśmy do jeepa i pojechaliśmy z Ankony do Monachium, gdzie była placówka polskiego wywiadu i gdzie miano mi przygotować odpowiedne dokumenty na podróż do Polski. Na miejscu wzięli mnie w obroty specjaliści od wywiadu i orzekli, że nie nadaję się do takiej misji. Pracownik UNRRA musiał dobrze mówić po angielsku i w zasadzie nie mógł być Polakiem. Wywiadowcy umyli ręce od całej sprawy. Generał nie był zadowolony, ale musiał porzucić plan. Później dowiedziałem się, że wydostał syna z Polski drogą oficjalną.
- Po przyjeździe do Palestyny w 1947 r. wstąpił Pan do tworzącej się armii izraelskiej i służył Pan w niej przez wiele lat.
- Wtedy nie było jeszcze armii. Istniała organizacja wojskowa Hagana, która potrzebowała ludzi obeznanych z wojskiem. Jeden zdemobilizowany sierżant polskich komandosów z Anglii zaproponował mi wejście do Hagany. Pojawił się pomysł, bym dowodził plutonem złożonym z byłych żołnierzy II Korpusu i Brygady Spadochronowej. Nie bardzo byłem zdecydowany, niewiele wtedy wiązało mnie z tym krajem, w ogóle nie znałem hebrajskiego. Z polskiego plutonu nic nie wyszło, ale przydzielono mnie do batalionu szkolnego, w którym ćwiczyli się rekruci.
- Nie miał Pan dość wojny?
- Byłem młody, nie miałem zajęcia, szukałem przygód...
- Przez wiele lat, mieszkając w Izraelu, był Pan związany z armią i wziął Pan udział w prawie wszystkich izraelskich wojnach. Którą z nich szczególnie Pan zapamiętał?
- Wojna o niepodległość w 1948 r. pod pewnymi względami przypominała sytuację z Powstania Warszawskiego. Brakowało nam przeszkolonych wojskowo ludzi, brakowało broni i sprzętu. To była trudna wojna, zakończona w pewnym sensie klęską. Kolejne wojny były już zupełnie inne. Ta w 1956 r. była błyskawiczna, trwała cztery dni. W 1967 r. nasz atak na lotnictwo Egiptu był czymś niesamowitym. To była jedna z najlepszych operacji lotniczych w dziejach. W 1969 r. rozpoczął się konflikt o Kanał Sueski, który był dość statyczny i trwał bardzo długo. Z kolei w 1973 r. wybuchła wojna Jom Kippur, będąca dla nas zupełnym zaskoczeniem. Nikt się nie spodziewał, że oni mogą nas zaatakować.
- We wspomnieniowej książce napisał Pan, że po przyjeździe do Palestyny czuł się Pan najpierw Europejczykiem, potem Polakiem, a dopiero na końcu Żydem. A kim czuje się Pan teraz?
- Po tylu latach i tylu wojnach, oczywiście czuję się Izraelczykiem, ale czuję się też Polakiem. Często przyjeżdżam do Polski. Mam przyjaciół w Krakowie, którzy mnie tutaj goszczą. Jestem dla nich członkiem rodziny. I nie mówię o swoim pokoleniu, bo ono już nie żyje. Mówię o następnym i jeszcze następnym pokoleniu - o dzieciach i wnukach moich wojennych przyjaciół, którzy mnie tutaj przyjmują, jak swojego.
- A który kraj uważa Pan za swoją ojczyznę?
- Mam dwie ojczyzny.

CV

STANISŁAW ARONSON
Stanisław Aronson urodził się w 1925 r. w zamożnej rodzinie żydowskiej. Podczas okupacji był członkiem AK, wziął udział w Powstaniu Warszawskim. Po wojnie przedostał się do Włoch, gdzie służył w II Korpusie Polskim. Po demobilizacji wyjechał do Izraela i jako oficer wziął udział w kolejnych wojnach izraelsko-arabskich. W 2007 r. został odznaczony przez prezydenta Lecha Kaczyńskiego Krzyżem Komandorskim Orderu Odrodzenia Polski. Jego życiowe losy przedstawiła Patrycja Bukalska w wydanej przez krakowski Znak książce "Rysiek z Kedywu".

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski