MKTG SR - pasek na kartach artykułów

Czy Miller uratuje polskĄ lewicĘ?

Redakcja
"Jesteśmy jeszcze pospolitym ruszeniem, które przybywa na ratunek lewicy, ale rozumiemy, że jak najszybciej musimy się zmienić w regularną armię, aby wygrywać bitwy, a nie tylko potyczki".

Gomułka już to powiedział

Na ratunek lewicy postanowił przybyć Leszek Miller, cytowane słowa pochodzą z jego przemówienia wygłoszonego 5 stycznia w Łodzi na założycielskim zjeździ Polskiej Lewicy.
We wrześniu ubiegłego roku Miller obraził się na SLD po tym, jak władze tej partii nie chciały go na swoich listach wyborczych. Postanowił kandydować z listy Samoobrony, która dostała zaledwie półtora procent, a on sam, choć kandydował z pierwszego miejsca, nieco ponad cztery tysiące głosów. 36 razy mniej niż w roku 2001! Po czymś takim chyba każdy człowiek na jego miejscu dałby sobie spokój z czynną polityką, jak nie na zawsze, to przynajmniej na jakiś czas. A Miller przeciwnie, porwał się na założenie nowej partii. To wspaniale świadczy o jego samopoczuciu. Czy jednak ma to większe znaczenie dla lewicy i sceny politycznej w ogóle?
O polityku, dopóki żyje, nigdy nie można powiedzieć, że jest skończony. Historia jest pełna polityków, którzy byli na dnie, w więzieniach, na wygnaniu, w zapomnieniu, a potem nagle wracali i obejmowali najwyższe stanowiska. Nie można więc wykluczyć, że i Millerowi to się uda. Trzeba przyznać, że stoi przed nim trudne zadanie.
Przede wszystkim obecne przepisy o finansowaniu partii ogromnie utrudniają rozwój nowych sił politycznych. Istniejące już partie dostają hojną (uzależnioną od wyniku wyborczego) subwencję z budżetu państwa, a im bardziej Polska integruje się z Europą, tym kampanie wyborcze są bardziej kosztowne, tak jak wszędzie w rozwiniętym świecie. Dzisiaj już nie da się powtórzyć numeru z Polską Partią Przyjaciół Piwa, która - założona półżartem - w 1991 roku wprowadziła do Sejmu 16 posłów. W 2006 roku w wyborach na prezydenta Warszawy próbował tej sztuczki samozwańczy major Fydrych ("Gamonie i krasnale") i uzyskał nieco ponad pół procent głosów. A finansową brzytwę wzmacnia naturalna tendencja do zmniejszania się liczby partii zasiadających w parlamencie.
Sukcesem będzie więc samo przetrwanie Polskiej Lewicy i powtórzenie przez Leszka Millera sukcesu Marka Borowskiego i jego SdPl. Tym bardziej że Leszek Miller swoją ofertę skierował w przeszłość, w stronę ludzi identyfikujących się z PRL. Przypominanie w 2008 roku o odbudowaniu kraju ze zniszczeń wojennych czy o zagospodarowaniu tzw. Ziem Odzyskanych jest dzisiaj rażącym anachronizmem. Nie dość, że Miller wciąż toczy spór z Leszkiem Moczulskim o "płatnych zdrajców, pachołków Rosji" (jak to Moczulski w 1990 roku "rozszyfrował" skrót PZPR), to jeszcze używa argumentów, które nośne były w czasach Władysława Gomułki. Odwołania do dumy z osiągnięć PRL miałyby sens, gdyby Miller świadomie budował replikę Partii Emerytów i Rencistów, ale on - na przykład na swoim internetowym blogu - podkreśla, jak bardzo zależy mu na młodych.

Nadzieja w nieudolności Olejniczaka

Jeżeli widzę cień szansy na sukces Polskiej Lewicy, to nie z nadmiaru atutów Leszka Millera, lecz z nijakości Wojciecha Olejniczaka i trwającej degrengolady SLD, który nawiedziły wszystkie plagi egipskie, od afer gospodarczych po alians z dawną Unii Wolności. W 2005 roku SLD zdobył 11 procent głosów. W 2007 tyle samo uzyskała koalicja Lewica i Demokraci. Dla Demokra tów.pl był to z pewnością niezły interes, ale dla SLD? A tak na marginesie: czy w SLD nikt nie widzi, że nazwa "Lewica i Demokraci" brzmi dla SLD obraźliwie? Spójnik "i" ma tu znaczenie nie łączące (jak "Prawo i Sprawiedliwość"), lecz przeciwstawne (jak "ogień i woda"). Równie dobrze ta koalicja mogłaby się nazywać "Lewica i Uczciwi".
Przed LiD są dwie drogi: połączenie w jedną partię (powtórzenie operacji, którą lewica już kiedyś zrobiła, kiedy SdRP wchłonęła dziesiątki kanapowych organizacji lewicowych i powstał z tego SLD) lub pozbycie się kłopotliwego nabytku. W obu wypadkach dojdzie do sporów o przywództwo i na tym będzie polegała szansa Leszka Millera, który umie grać w te klocki.
Po kilku latach od utraty przez SLD władzy widać bowiem, że "operacja młodość" przyniosła umiarkowane rezultaty. Wymyślony przez Kwaśniewskiego Wojciech Olejniczak ma prawie wszystkie (może poza "bólem goleni") wady swego patrona i niemal ani jednej jego zalety. Konkurujący z nim Grzegorz Napieralski też nie wyfrunie przez otwarte okno. Borowski wygrałby z nimi w cuglach, gdyby umiał choć trochę ukrywać swoją arogancję. Na to się raczej nie zanosi, więc szanse Millera rosną.

Idee Lenina wiecznie żywe?

Platformie Obywatelskiej kiedyś zacznie ubywać zwolenników. Ostatnie wybory były w dużej mierze plebiscytem w sprawie PiS, w którym część elektoratu lewicowego zagłosowała nie na LiD, lecz na PO, bo głosowanie na swoją naturalną partię groziło pozostaniem przy władzy obydwu braci Kaczyńskich. Ten elektorat na razie jest zadowolony z tego, że "wygraliśmy", ale w miarę zużywania się Platformy w codzienności rządzenia, będzie się rozczarowywał i tęsknił do partii lewicowej. Kto zręczniej będzie grał na tych rozczarowaniach, ten może zyskać kilka, może nawet kilkanaście procent głosów.
Zasadnicze pytanie polega na zdefiniowaniu pojęcia lewicowości. Po rozpadzie ZSRR panuje w tych sprawach potężne zamieszanie. Raz Marek Dyduch (wówczas sekretarz generalny SLD) proponował "zawieszenie" gospodarki rynkowej do czasu wyjścia z kryzysu, a innym razem premier Leszek Miller ciepło mówił o podatku liniowym. Wprawdzie umiejętność błyskawicznej zmiany poglądów postkomuniści opanowali perfekcyjnie, ale do 1989 roku wszystkie wahnięcia odbywały się przy zachowaniu kilku żelaznych dogmatów: monopolu gospodarczego państwa, nienawiści do demokracji i "naukowego światopoglądu" (w praktyce do zwalczania Kościoła). Teraz tradycyjnych lewicowych dogmatów jest coraz mniej, ale lewica wciąż lubi, aby jak najwięcej rzeczy było "za darmo", czyli finansowane przez budżet państwa z naszych podatków. Tu jednak lewica niewiele się różni od etatystycznej prawicy i punkt ciężkości coraz bardziej przesuwa się z gospodarki na sprawy obyczajowe (z "bazy" do "nadbudowy", jak powiedziałby marksista).
Lewica zawsze deklarowała obronę słabszych i dyskryminowanych. Kiedyś to zadanie było intelektualnie proste, dzisiaj mocno się skomplikowało. Czy lewica ma wspierać pracowników elektrowni (a więc "ludzi pracy"), którzy - wykorzystując monopolistyczną pozycję elektrowni - wywalczyli sobie lukratywne kontrakty zbiorowe, czy może drobnych sklepikarzy (a więc wrogiego "drobnomieszczaństwa") przed ekspansją hipermarketów?
Lewica stale wyszukuje nowych dyskryminowanych, w myśl leninowskiej zasady, żeby popierać wszystkich wrogów cara. Teraz na topie są mniejszości seksualne i walka o finansowanie z budżetu zabiegów in vitro. Jeżeli kiedyś prawo usankcjonuje małżeństwa homoseksualne, to czy lewica upomni się wówczas o małżeństwa grupowe?
\*Autor jest niezależnym publicystą, autorem książek polityczno-historycznych
JERZY SKOCZYLAS\*

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski