Trafiłem doń w roku 1964 za pośrednictwem dodatku Kolumna Studencka, gdzie – pisząc o 600-leciu UJ, użyłem określenia „Omszały jubilat”. Chciano mnie za to relegować z uczelni (tak!), wyciągnęli mnie z bryndzy dopiero, interweniując u JM rektora, z-cy przewodniczącego Rady Państwa Mieczysława Klimaszewskiego, koledzy z ZSP.
Sam „Dziennik” pretensji nie miał żadnych, a po mojej emigracji do Nowego Sącza uczynił korespondentem. Starałem się, jak mogłem, kudy mi jednak było do innych korespondentów: pod drapieżnym tytułem „Precz z takimi z gastronomu” na kolumnie terenowej ukazał się np. taki materiał nadesłany na zatłuszczonej bibułce: „Dziwne zwyczaje panują w restauracji Barbórka w Bochni.
Tutejszy personel odmawia podawania klientom wódki, twierdząc, iż są oni pijani. A przecież ja wcale nie jestem pijany”. Ja pisałem o atrakcjach Bochni w inny sposób: „Każdego wjeżdżającego na bocheński Rynek od stuleci wita szyld: Concordia, Zakład Pogrzebowy Walentego Stusa”. Za kilka dni przyszedł na Wielopole list: „Serdecznie dziękuję za reklamę mojej firmy i polecam swoje usługi od zaraz. Walenty Stus”.
Pod koniec 1966 roku zespół „Dziennika” zdziesiątkowała telewizornia, która wtedy „Bez zbytków, lecz i bez braków miała swój domek na Szlaku”, a redakcję na Wróblewskiego. Tam przeszły redaktory mające nawiększe „parcie na szkło”, m.in Rena Nalepa, Brunon Rajca, Janusz Roszko, Jerzy Grzywa. Po tym ostatnim oddziedziczyłem fotel w Dziale Miejskim „Dziennika”.
Wkrótce Grzywa przeszedł do krakowskiego oddziału PAP, a ja na jego miejsce w telewizji. Pamiętam pierwszy odebrany na jego biurku telefon: – Przepraszam bardzo, czy to pan redaktor Grzywa? – Nie – odpowiedziałem. – Wprost przeciwnie. Kiedy Jurka wysłali do Moskwy, ja, pokorny wobec Losu, zająłem jego miejsce na Basztowej w PAP, a kiedy go odwoływano, otrzymałem propozycję wyjazdu na korespondenta Agencji do Kraju Rad. Nie skorzystałem, co z perspektywy czasu dowodzi mojej wielkiej przenikliwości politycznej. Wybrałem Pragę.
Mój Boże, ileż w tym „Dzienniku” było postaci! Dziś ile razy jestem na Krzemionkach i patrzę na ten straszliwie pusty jak wyrzut sumienia budynek, przypominają mi się koledzy „Dziennikowi”, codzienni goście „Kroniki”, którą kierowałem. Zdzisław Dudzik – komentator sejmowy, Jerzy Steinhauf – tragicznie zmarły specjalista od „czerwonych beretów” i komunikacji, Adam Teneta – świetny sprawozdawca sądowy, Józef Niepokój – bibliofil, jakże on potrafił opowiadać o starych książkach!, Bruno Miecugow, który wjechał kiedyś do studia na ośle, Zygmunt Merta – wiadomo, prognoza pogody...
Wszystkich zapamiętałem nie tylko jako znakomitych fachowców i uroczych kolegów, ale i ludzi ogromnie emocjonalnie związanych z „Dziennikiem”, swoim „Dziennikiem”. Po mnie pozostały w nim dwa ślady: robienie okolicznościowych, całokolumnowych reprodukcji pierwszej strony pierwszego numeru (to mój pomysł) i wygrana batalia o sprzedaż na ulicach gotowanej kukurydzy (nikt w Polsce tego nie robił). Tych zasług będę bronił jak niepodległości. Wspomnienia obronią się same.
Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Dołącz do nas na X!
Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?