Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

DEBATA DZIENNIKA POLSKIEGO. W polskiej nauce tkwi wiedza. Biznes chętnie za nią zapłaci

Zbigniew Bartuś
Zbigniew Bartuś
Świeże pomysły dają dziś przedsiębiorcom na całym świecie przewagę konkurencyjną - i wielkie pieniądze. Gdzie szukać pomysłów? Czy może ich dostarczyć polska nauka? Jak może pomagać w ich rozwijaniu i wcielaniu w życie, Jak ją otworzyć na potrzeby biznesu, jak zarazić innowacjami przedsiębiorców?

Kiedy szef koncernu Philip Morris ogłosił, że wydał już 3 miliardy dolarów na prace badawczo-rozwojowe nad produktami, dzięki którym palacze mają... zerwać z tradycyjnymi papierosami, niektórzy uznali go za szaleńca.

Ale kierujący największym na świecie koncernem tytoniowym André Calantzopoulos szaleńcem nie jest. Jego inwestycja w naukę wynika z trzeźwej oceny sytuacji rynkowej i - jak to u przedsiębiorców - potrzeby. Którą naukowcy próbują zaspokoić. Za niemałe pieniądze. Ale też - z wielką korzyścią dla wszystkich.

Jeszcze niedawno polscy plantatorzy tytoniu - a największe ich skupisko mamy w okolicach Krakowa - martwili się, z czego będą żyć za kilka lat. Branża tytoniowa zdawała się nie mieć przyszłości. Dopóki nie pojawił się wyrób o tajemniczej nazwie IQOS, którą miłośnicy nowinek od razu rozwinęli w: „I Quit Ordinary Smoking”, czyli „Rzucam zwyczajne palenie”. Jest to jeden z nowatorskich produktów Philipa Morrisa.

Koncern zatrudnił do prac nad nim 430 naukowców z 40 krajów, w tym Polski. Jednocześnie różne zespoły naukowców badają, jak używanie produktu wpływa na organizm. Część badań prowadzona jest także w Polsce - grupa badaczy z renomowanego Instytutu Biologii Doświadczalnej Polskiej Akademii Nauk zajmuje się określeniem wpływu tego nowego typu papierosa na mitochondria komórkowe.

- Z wiarygodnych już analiz naukowych wynika, że nowatorskie produkty mają znaczący potencjał mniejszej szkodliwości od tradycyjnych papierosów, a to dlatego, że tytoń się w nich nie pali, tylko podgrzewa. Nie powstaje zatem dym, a właśnie w nim występują szkodliwe substancje. Zarazem - nadal jest to produkt oparty na tytoniu, co nas cieszy.

I produktu tego używa się jak tradycyjnych papierosów, ma taki sam smak, co cieszy konsumentów, którzy nie chcą zrezygnować z nikotyny, ale pragną, by palenie tak nie szkodziło ich zdrowiu - mówi Przemysław Noworyta z Polskiego Związku Plantatorów Tytoniu.

Jego zdaniem, jest to wzorcowy przykład współpracy w obszarze, który ma wynieść Polskę na wyższy poziom rozwoju: na styku nauki i biznesu. Cieszy go, że polscy naukowcy aktywnie uczestniczą w przełomie gospodarczym i cywilizacyjnym. Wciąż nie jest to jednak przypadek częsty. Współpraca nauki z biznesem jest u nas dużo słabsza niż w krajach bogatych.

Na pewno nie wynika to z faktu, że nauka polska nic nie robi i nic nie umie. Skoro polscy naukowcy mogą pracować dla ogromnego międzynarodowego koncernu, to dlaczego nie mieliby pracować dla polskich firm rodzinnych? W uczelniach drzemie olbrzymi potencjał. Tylko że nie jest on nastawiony na zaspokajanie potrzeb naszego przemysłu, biznesu. I przez to się marnuje, a wraz z tym - marnuje się potencjał polskiej gospodarki.

Naukowcy muszą biegać szybciej

- Po części wynika to ze strachów i nawyków polskich przedsiębiorców. 70-80 proc. z nich boi się np. automatyzacji, bo nie rozumie, na czym ona w ogóle polega. Pokutuje pogląd, że „ja to wszystko zrobię rękami taniego pracownika”.

Tymczasem ten czas definitywnie się skończył. Przy obecnym rynku pracy, braku pracowników, rosnących płacach, o taniej sile roboczej trzeba zapomnieć. I dobrze - bo gospodarka oparta na myśli będzie mocniejsza - podkreśla Michał Czekaj, prezes Dragon Poland, wiceprezydent IPH w Krakowie.

Dodaje, że małe firmy obawiają się nie tylko samych maszyn, ale i tego, że nie uda im się znaleźć odpowiednich kadr. Przedsiębiorcom potrzeba wsparcia - zarówno finansowego, jak i w zakresie wiedzy, a także tworzenia biznesplanów dla zmiany funkcjonowania ich firm.

Nie mniej problemów jest po stronie uczelni i ludzi nauki. - Brak nam nie tyle takich naukowców, którzy coś wymyślą, co tych, którzy pomogą pokonać drogę od pomysłu do produkcji i sprzedaży produktu. To muszą być ludzie, którzy mają kompetencje naukowca, a z drugiej potrafią ogarnąć cały proces - opisuje Michał Czekaj.

Jego zdaniem uczelnie powinny kształcić i zatrudniać takich łączników między nauką a biznesem, bo to przyniesie korzyści nam wszystkim: instytucjom naukowym, firmom, całej gospodarce.

Uczelnie i ośrodki badawcze muszą być przy tym bardziej elastyczne, dopasowane do tempa biznesu. Ten ostatni biega często w tempie Usaina Bolta w szczytowej formie, a polscy naukowcy w przeważającej masie wolą dreptać. Niechętnie też godzą się na długofalową współpracę z firmami.

- Mogą podrzucić jakiś pomysł, opracowanie teoretyczne, ale rzadko chcą wziąć na siebie odpowiedzialność, by przekuć ów pomysł na praktykę - komentuje Jakub Siemiński, główny technolog Grupy Tele Fonika Kable. Jego dział badawczo-rozwojowy utrzymuje codzienny kontakt z naukowcami i uczelniami.

W niemieckiej nauce niemal wszystko jest dedykowane biznesowi, przemysłowi...

- Nauka otwiera się na biznes zbyt opornie i wolno. Jest współpraca instytucjonalna, przez rady wydziałów. Mamy wybrane katedry, z którymi współpracujemy. Drugi sposób to dobór współpracowników metodą poczty pantoflowej - potrzebuję specjalisty, to pytam zaufanych naukowców, kogo by mi polecili… I ta metoda sprawdza się bardziej - opisuje Jakub Siemiński.

Marzy mu się, by „polska nauka działała jak w RFN, gdzie wszystko jest dedykowane biznesowi, bezpośrednio pod przemysł”.

- Czy przedsiębiorcy dostrzegli, że czas niskich kosztów pracy się kończy? Że trzeba postawić na innowacje, ale też automatyzację, nowe technologie? Jak im pomóc w przejścia na tę ścieżkę rozwoju?

Michał Czekaj: - W Polsce mamy dzisiaj 28 robotów i automatów na 10 tys. zatrudnionych w przemyśle. Dokonaliśmy wprawdzie sporego postępu, bo jeszcze w 2011 r. było ich dwa razy mniej, ale średnia europejska to 92, w Niemczech ten wskaźnik wynosi 301, zaś w ekstremalnie zrobotyzowanej Korei Południowej - 531.

Zatem bardzo odstajemy, również od krajów takich jak Czechy, gdzie wskaźnik ów dochodzi do setki, czy Słowacji, gdzie wynosi on 79. W dodatku 44 proc. robotów działa w Polsce w przemyśle motoryzacyjnym - pozostałe branże opierają się na pracy ludzkich rąk. Siłą rzeczy o wiele mniej wydajnej, a więc - taniej.

- Kiedy rozmawiam z drobnymi przedsiębiorcami, widzę w nich wielki strach przed automatyzacją. Chyba nie do końca rozumieją, czym są roboty.

Michał Czekaj: - To duży problem. Większość ludzi nie rozumie, że roboty to nie tylko narzędzia, dzięki którym można sprawnie wytwarzać produkty lepszej jakości, bardziej zaawansowane technicznie, przy zoptymalizowanych kosztach ludzi i energii; to jest także znakomite zaplecze wiedzy. Gdy wprowadziliśmy program robotyzacji w naszej firmie - w nowym zakładzie osiągnęliśmy wskaźnik robotyzacji na poziomie 133, czyli mocno powyżej średniej unijnej - to nie polegało to tylko na zakupieniu robotów.

- A na czym?

Michał Czekaj: - Trzeba było całkowicie zmienić system pracy firmy. Robot sprawia, że my szybciej pakujemy, paletyzujemy. By za tym nadążyć, w dziedzinie chemicznej musieliśmy zdecydowanie poprawić efektywność mieszania, co wymaga zupełnie innej niż dotąd technologii. Musieliśmy otoczyć się wiedzą.

- Skąd ją czerpaliście?

Michał Czekaj: - Mam to szczęście, że mój brat jest pasjonatem nauki, doktorem chemii, ma olbrzymią wiedzę. Jego zespół, dzięki ciężkiej pracy, bardzo wiele tej wiedzy dostarczył. Współpraca z Politechnika Krakowską i AGH jest także dosyć duża. Brakuje nam jednak zrozumienia biznesowego na uczelniach. Wprawdzie jest postęp, ale… Biznes musi być dynamiczny, szybki.

- Wy biegniecie sprintem, jak Usain Bolt, a naukowcy spacerują w klapeczkach?

Michał Czekaj: - Trochę tak to wygląda. A bez odpowiedniego tempa pracy można po prostu przespać jakiś ważny moment w swej branży - i przegrać. Na uczelniach tej dynamiki brakuje. Nie ma też świadomości tego, jak zmuszony jest pracować biznes, ani powszechnej chęci dostosowania się do jego tempa.

- Kiedy rozmawiacie z uczonymi, to wybieracie się do rektora, czy do wydziału, albo wręcz konkretnej wyspecjalizowanej komórki na uczelni?

Michał Czekaj: - Do tej pory współpracowaliśmy z konkretną komórka na uczelni. Np. z naukowcami z Politechniki Krakowskiej przeliczyliśmy cały system mieszania klejów. Na dawnym sprzęcie mieszaliśmy dwie godziny, a na nowym jesteśmy w stanie dziesięć razy więcej substancji wymieszać w 20 minut. To było jednak proste zlecenie komercyjne. A nam - i innym przedsiębiorcom - brakuje integratora między uczelnią a biznesem.

- Czyli?

Michał Czekaj: - Kogoś, kto - po pierwsze - pomógłby nawiązać kontakty z odpowiednimi działami i naukowcami na uczelni w celu rozwiązania problemów technicznych, ale - po drugie - rozumiał, że np. do obsługi nowego systemu potrzeba osób z określonymi kwalifikacjami i sprawił, że uczelnia momentalnie ich wykształci.

- Bo pan musi mieć kadry już, a nie za 7 lat.

Michał Czekaj: - Właśnie. Dzisiaj radzimy sobie we własnym zakresie, dostawca maszyn, dostawca systemów nam pomaga. Tymczasem winna to być domena uczelni. Mogłyby na tym zarobić krocie! Ja bym je ozłocił, gdyby one mi coś takiego proponowały.

Ale w ich imieniu powinien działać ktoś o otwartym umyśle, potrafiący ogarnąć całość potrzeb biznesu. Ja daję radę bez tego, bo mam brata pasjonata, ale wiele przedsiębiorstw ma z tym problem.

- A gdybyście chcieli opracować od podstaw własny klej. Na ile możecie liczyć tu na wsparcie nauki?

Michał Czekaj: - Mamy jeden projekt z AGH - dotyczy kleju, który ma być niepalny, więc przy stale zaostrzanych przepisach może się okazać niezbędny np. do klejenia ram okiennych w budynkach użyteczności publicznej.

Ale - znowu - dynamika pracy uczelni winna być o wiele większa. Konkurencja nie śpi, jak my coś ogłaszamy, ktoś próbuje nas wyprzedzić. Nasi partnerzy w świecie nauki winni to rozumieć. Uczelnie powinny też wykształcić kadry ogarniające automatyzację w całości. My chętnie udostępnimy staże, podobnie otwarci są dostawcy urządzeń.

- Ogólnie mały poziom robotyzacji w Polsce wynika z tego, że w Polskiej gospodarce dominują małe i mikrofirmy, w których robotów i automatów prawie nie ma.

Michał Czekaj: - 70-80 proc. przedsiębiorców boi się automatyzacji, bo nie rozumie, na czym ona w ogóle polega, nie znają urządzeń, jak ich się używa i co można zyskać. Dalej pokutuje pogląd, że „ja to wszystko zrobię rękami taniego pracownika”. Tymczasem ten czas definitywnie się skończył. Przy obecnym rynku pracy, braku pracowników, rosnących płacach, o taniej sile roboczej trzeba zapomnieć. I dobrze - bo gospodarka będzie mocniejsza.

- Małe firmy obawiają się jednak nie tylko samych maszyn.

Michał Czekaj: - Owszem, one boją się także tego, że nie uda im się znaleźć odpowiednich kadr do obsługi i wdrożenia automatów. Fachowcy są rozchwytywani. Im mniejsza firma, tym problem większy. Trzecim problemem są finanse: trzeba zainwestować niemałe pieniądze, mając przy tym przekonanie, że ten wydatek się opłaci.

Przedsiębiorcom potrzeba tu wsparcia - zarówno finansowego, jak i w zakresie wiedzy, know-how, a także tworzenia biznesplanów dla takiej rewolucyjnej przecież zmiany funkcjonowania danej firmy.

- Średnim firmom też nie jest łatwo.

Michał Czekaj: - Owszem, pokonanie drogi od małej do średniej firmy wydaje mi się z dzisiejszej perspektywy dość proste. Teraz, by przeistoczyć się ze średniego do dużego formatu, do konkurencji międzynarodowej, potrzebuję intensywnej robotyzacji i automatyzacji, ale - równie bardzo - innowacyjnych produktów, dających przewagę konkurencyjną. Nie da się ich stworzyć i wdrożyć bez wsparcia nauki. A bez tego nigdy nie dogonimy światowej czołówki.

- Mamy szansę?

Michał Czekaj: - Mamy. Wszystko zależy od tego, jak bardzo rozwiną się firmy z polskim kapitałem i na ile polska nauka będzie za nimi nadążać, albo wręcz je wyprzedać. Naukowcy muszą się na masową skale otworzyć na potrzeby firm.

Jakub Siemiński: - W grupie TfK, zatrudniającej w sumie 2,5 tys. osób, dysponujemy 40-osobowym działem rozwoju, w którym powstają nowe pomysły, inicjatywy. Z uwagi na to, że wytwarzamy bardzo szeroka gamę wyrobów, utrzymujemy kilka specjalistycznych laboratoriów, w których testujemy właściwości naszych produktów pod różnym kątem.

- Wszystko robicie we własnym zakresie?

Jakub Siemiński: - Sporo. Ale nie wszystkie projekty jesteśmy w stanie zrealizować sami i bardzo często posiłkujemy się współpracą z uczelniami. Na stałe mamy podpisane kilka umów, w Krakowie z PK i AGH.

I tu jest jeden poważny problem: bardzo ciężko jest mi znaleźć naukowców, którzy będą chcieli realizować projekt do końca, to jest od idei do weryfikacji swoich pomysłów w praktyce, u mnie, w fabryce, na linii produkcyjnej.

- Dlaczego?

Jakub Siemiński: - Może to wynika z obawy, że jednak praktyka może się mocno różnic od pięknej teorii? Główną formą współpracy z uczelniami jest realizacja projektów celowych.

- Zawieracie umowę z uczelnią czy raczej z wybranymi naukowcami, o których wiecie, że mogą rozwiązać wasz problem

Jakub Siemiński: - Jest współpraca instytucjonalna, przez rady wydziałów. Mamy wybrane katedry, z którymi współpracujemy. Drugi sposób to dobór współpracowników metodą poczty pantoflowej - potrzebuję specjalisty, to pytam zaufanych naukowców, kogo by mi polecili…

- I co jest bardziej owocne?

Jakub Siemiński: - Metoda pantoflowa. Dostaję kontakt do ludzi, z którymi mogę konkretnie rozmawiać o problemie do rozwiązania. I nie ma na koniec dnia problemu z wdrożeniem pomysłu, czyli powiązaniem części teoretycznej z praktyczną.

- Naukowcy mogą w oparciu o pracę wykonaną dla was robić karierę naukową?

Jakub Siemiński: - Mogą publikować wyniki swoich prac, ale zakres takich publikacji jest ściśle z nami konsultowany. Obie strony są zadowolone.

- Jakich zmian oczekiwałby pan od polskiej nauki.

Jakub Siemiński: - Żeby działała choćby tak jak nauka w Niemczech, gdzie wszystko jest dedykowane biznesowi, bezpośrednio pod przemysł. Oczywiście - są silnie rozwinięte nauki podstawowe, ale cała reszta jest nastawiona komercyjnie.Teoretycznie zmiany wprowadzane ostatnio w systemie finansowania polskich uczelni mają wymusić na nich takie podejście.

Przemysław Noworyta: - Blisko 10 lat temu Philip Morris, największy koncern tytoniowy świata, uznał, że trzeba stworzyć podwaliny pod zupełnie nowy produkt. Tradycyjne palenie - jak wszyscy doskonale wiedzą - szkodzi. Chodziło więc o opracowanie produktu, który będzie znacząco mniej szkodliwy dla zdrowia konsumentów.

Koncern zatrudnił 430 naukowców z 40 krajów. Pracują oni nad nowatorskimi wyrobami, które mają w sobie tytoń. Badania te maja zasięg globalny i kosztowały dotąd ok. 3 mld dolarów. Z wiarygodnych analiz naukowych wynika, że nowatorskie produkty zawierają o ok. 90 proc. mniej szkodliwych substancji od tradycyjnych.

- Jaki cudem?

Przemysław Noworyta: - Co szkodzi ludziom w tradycyjnym papierosie? Popularna nikotyna nie jest na pewno główną przyczyną chorób tytoniowozależnych. Nie wywołuje skutków, które widzimy dziś choćby na paczkach wyrobów tytoniowych. Odpowiedzialne za to wszystko są substancje smoliste, czyli związki powstające w wyniku spalania tytoniu. To natchnęło zaangażowanych w projekt naukowców do tego, by w ogóle wyeliminować proces… palenia.

- Palenie bez palenia?

Przemysław Noworyta: - Tak to wygląda. Ściślej: sama czynność jest identyczna. Ale IQOS to zupełnie rewolucyjna technologia. Jest on dla nas zdecydowanie lepszą opcją od alternatywnych produktów takich jak e-papierosy, bo zawiera tytoń, pudełko przypomina nawet paczkę tradycyjnych papierosów, jest tam też zachowany prawdziwy smak tytoniu - przy olbrzymim potencjale ograniczania szkodliwości.

Powód jest prosty: tytoń w IQOS-ie nie pali się, tylko rozgrzewa w ceramicznej oprawce do temperatury ok. 280 stopni C. Dla porównania - podczas spalania tradycyjnego papierosa powstaje ok. 800 st. ciepła.

- I rakotwórczy dym.

Przemysław Noworyta: - Tak. A w IQOS-ie w ogóle nie ma dymu ani popiołu. W wyniku podgrzewania powstaje aerozol, którego zapach jest o wiele mniej intensywny niż klasyczny dym tytoniowy. Stąd średnio o ok. 90 proc. szkodliwych substancji mniej niż w tradycyjnym papierosie - co jest korzystne nie tylko dla palacza, ale i dla otoczenia.

- Skąd to niby wiadomo wiadomo? Z prac naukowych?

Przemysław Noworyta: - Po pierwsze, ten produkt nie powstałby bez naukowców, którzy wznieśli się tu na wyżyny innowacyjności… Polacy w tym uczestniczyli, bo język polski jest w szwajcarskim ośrodku badawczym dobrze słyszalny. Po drugie - IQOS-y badane są przez różne zespoły naukowców w kilkunastu kierunkach jednocześnie.

Część badań prowadzona jest także w Polsce - grupa badaczy z renomowanego Instytutu Biologii Doświadczalnej Polskiej Akademii Nauk zajmuje się określeniem wpływu tego nowego typu papierosa na mitochondria komórkowe.

- Czyli jedni naukowcy na zlecenie prywatnej firmy opracowali wynalazek, a inni badają, jak on się sprawdza w praktyce, w tym - jak wpływa na ludzkie zdrowie?

Przemysław Noworyta: - Tak. Można powiedzieć, że jest to wzorcowy przykład współpracy w obszarze, o którym dzisiaj rozmawiamy, czyli na styku nauki i biznesu. Rzecz jasna, naukowcy z PAN przyglądają się także wynikom badań innych zespołów. I zapewniają, że podczas używania powstaje znacznie mniej szkodliwych substancji, w tym aż o 90-95 proc. mniej substancji smolistych i toksyn niż w przypadku spalania tradycyjnego papierosa.

Z kolei badania kliniczne wykazały, że ci, którzy na potrzeby badania palili IQOS-a, mieli wyniki biomarkerów w krwi i moczu na zbliżonym poziomie co badani, którzy całkowicie odstawili papierosy klasyczne.

- Czy można ufać badaniom zleconym jednak przez globalny koncern z branży, która - historycznie rzecz biorąc - ma jednak sporo za uszami?

Przemysław Noworyta: - Wspomniani polscy naukowcy z PAN to są nazwiska uznane w świecie. Oni szanują swój dorobek, ich badania prowadzone są w oparciu o najwyższe standardy, publikowane i poddawane ocenie przez inne znakomite niezależne zespoły badawcze. Tu nie da się niczego zafałszować, bo zaraz zostałoby to przecież wyciągnięte przez przeciwników wyrobów tytoniowych, których przecież nie brakuje. Nikt nigdy nie podważył ani metodologii, ani wyników ich badań.

- Produkt chwycił m.in. na bardzo restrykcyjnym dla palaczy rynku japońskim, od niedawna obecny jest także w Polsce.

Przemysław Noworyta: - To, że powstał taki innowacyjny produkt i został wprowadzany na rynek ma bardzo korzystne znaczenie nie tylko dla zdrowia ludzi, ale i dla budżetu państwa, a także plantatorów, jak my. Unia Europejska przyjęła sobie za cel, że Europa będzie całkowicie bez dymu w bodaj 2030 roku. Konsekwentnie do tego zmierza. Ja też, jako obywatel, jestem zainteresowany tym, żeby koniec końców nikt nie palił. Ale to jest, oczywiście, hipotetyczne. Nie bądźmy naiwni…

- Mimo coraz ostrzejszych zakazów i programowego zniechęcania do palenia przez organy Unii i poszczególne rządy, część ludzi chce używać wyrobów tytoniowych. Znam wiele osób, które nie wyobrażają sobie bez tego życia.

Najlepsze efekty daje dziś dobór naukowców metodą poczty pantoflowej, a nie oficjalnie.

Przemysław Noworyta: - Właśnie! Trzeba być realistą, bo brak realizmu władzy w tym względzie kończy się zawsze tym samym: rozrostem szarej strefy oraz ekspansją grup przestępczych. Spójrzmy na czasy prohibicji w USA. Ale też spójrzmy na wschodnią Polskę, zdominowaną przez nielegalne produkty ze Wschodu i podziemnych fabryk…

- Obciążenia podatkowe legalnych wyrobów okazały się za wysokie w stosunku do finansowych możliwości niezamożnych klientów, a jednocześnie walka z patologiczną szarą strefa i mafią tytoniową była długo bardzo nieskuteczna.

Przemysław Noworyta: - Tak. Generalnie co piąty produkt tytoniowy w Polsce pochodzi z nielegalnych źródeł. Moim zdaniem rządzący powinni to wziąć pod uwagę przy ustalaniu wysokości podatków na produkty nowatorskie. Bo jak przesadzą w Polsce, to nasz kraj będzie zalewany przez nielegalne wyroby, tak jak to jest w przypadku produktów tradycyjnych.

- Nowatorskie produkty, jak iQOS, mogą odmienić rynek, a zarazem dają szansę na dalsze funkcjonowanie polskim plantatorom?

Przemysław Noworyta: - Trudno polemizować z tezą, że zdecydowanie lepiej będzie, jeśli konsumenci używać będą produktów o znaczącym potencjale mniejszej szkodliwości dla zdrowia, które rozwiązują też problem biernego palenia.

Trzeba pamiętać, że także dla budżetu państwa wpływy z akcyzy i innych podatków od sprzedaży wyrobów tytoniowych są bardzo istotne, pozwalają realizować wiele pożytecznych działań, w tym programów społecznych. W przypadku IQOS-ów państwo nie będzie miało takiego jak dotąd problemu z tym, że czerpie zyski ze sprzedaży produktów szkodliwych.

Wreszcie - nie można zapominać, że z produkcji tytoniu żyją w Polsce tysiące rodzin, jesteśmy jednym z głównych producentów tego surowca w Unii Europejskiej, wytwarzamy ponad 30 tys. ton rocznie… Ponadto ze sprzedaży wyrobów tytoniowych żyją dziesiątki tysięcy Polaków. Ten nowatorski produkt daje korzyści wszystkim. Otwiera się przed nami niesamowita perspektywa.

- Zagraniczna firma potrafiła zaprząc polską naukę do owocnej współpracy, na której korzystają wszyscy. Polski naukowiec nie jest idiotą, ani leniem. Jeśli będzie mu się opłacało dynamicznie współpracować z przedsiębiorcami - lub będzie poniekąd do tego zmuszony - to to zrobi. Dlaczego dzisiaj nie bardzo chce?

Jadwiga Widziszewska: - Dotykamy tu problemu dotychczasowej ustawy o szkolnictwie wyższym. Jej wymagania są takie, że naukowcy są bardziej nastawieni na dydaktykę, a w ocenianiu ich i danej jednostki liczy się ilość publikacji itp. To są wymogi zupełnie inne niż stawiają przedsiębiorcy. To się teraz zmienia, ministerstwo stara się zachęcać do współpracy nauki i biznesu właśnie poprzez zmianę wymagań. Natomiast instytuty zagraniczne mają zupełnie inne nastawienie.

Radosław Rudź: - Potrzeba kija i marchewki. Polskim naukowcom i centrom transferu technologii potrzebne są historie zakończone sukcesem, nie tylko finansowym, ale i naukowym. Ostatnio zmienia się trochę w tej materii: dzięki zmianom w przepisach zainicjowanym przez resort nauki naukowcy będą mogli robić karierę naukową nie tylko na ścieżce czysto uczelnianej, ale i w oparciu o współpracę z przedsiębiorcami.

Zyska na tym nauka o potencjale wdrożeniowym, dotąd preferowane były badania podstawowe, nakierowane na odkrywanie prawideł, tworzenie nowych teorii. Widzimy też zmianę podejścia do oceniania naukowców i jednostek naukowych.

Jak silnie powiązać biznes z nauką

- Staracie się być łącznikami miedzy przedsiębiorcami a nauką. Lecz w tym cały jest ambaras, żeby dwoje chciało naraz.

Jadwiga Widziszewska: - Pracuję w projekcie Komisji Europejskiej Enterprise Europe realizowanym również w IPH w Krakowie. Celem jest wspieranie małych i średnich firm. W praktyce wspieramy małe i mikrofirmy, bo wiemy, że średnie i duże poradzą sobie same.

- Bo muszą.

Jadwiga Widziszewska: - Muszą. I je stać na to. Całkowicie zgadzam się z przedsiębiorcami, że struktury uczelniane są mało dynamiczne. Przedsiębiorcy proszą nas o pomoc nie tylko w zdobyciu środków na prace badawcze, ale i w nawiązaniu współpracy z uczelnią. Żeby ci naukowcy chcieli, żeby pracowali dynamicznie. Przedsiębiorcy nie mają czasu czekać, nie stać nas na to...

- By wychodzić z pracy o 15.00?

Jadwiga Widziszewska: - Właśnie. Przedsiębiorca nie może oczekiwać na efekty prac - średnio - siedem miesięcy. Konkurencja nie śpi. To problem zwłaszcza małych firm. Duże mają kapitał i zasoby ludzkie, mogą rozwiązać problem we własnym zakresie, nie oglądając się na uczelniane struktury, procedury i zwyczaje. Małe firmy nie mają ani pieniędzy, ani zasobów ludzkich. My staramy się im pomagać.

- Na ile efektywnie?

Jadwiga Widziszewska: - Mam świetne przykłady udanej pomocy. Weźmy firmę Prodromus, która stworzyła „Prodrobot”, czyli zautomatyzowany wyrób medyczny przeznaczony do rehabilitacji kończyn dolnych młodych pacjentów z dysfunkcjami chodu. Teraz doskonali taki produkt dla dorosłych.

- Super sprawa. Co było potrzebne takiej firmie?

Jadwiga Widziszewska: - Głównie środki, ale elastycznie rozliczane. Potrzebowała też jednostki naukowej, która przeprowadzi na jej zlecenie badania. Udało nam się dla niej znaleźć grant z Unii na 200 tys. zł - ryczałtem.

Te pieniądze może wydawać na to, czego potrzebuje. Współpracuje z AWF w zakresie praktycznego stosowania tego urządzenia. Natomiast same prace badawcze prowadzone są we współpracy z naukowcami z renomowanych ośrodków naukowych w Niemczech…

- Dlaczego nie w Polsce?

Jadwiga Widziszewska: - Bo niemieccy naukowcy mają bardziej probiznesowe podejście, są elastyczni i szybsi. Wiedzą przy tym, że sami muszą w te badania coś zainwestować, by w przyszłości coś wyciągnąć.

- Czy to nie jest problem systemowy? Przecież polski naukowiec nie jest idiotą, ani leniem. Jeśli będzie mu się opłacało dynamicznie współpracować z przedsiębiorcami - lub będzie do tego zmuszony - to to zrobi. Dlaczego nie chce?

Jadwiga Widziszewska: - Dotykamy tu problemu dotychczasowej ustawy o szkolnictwie wyższym. Jej wymagania są takie, że naukowcy są bardziej nastawieni na dydaktykę, a w ocenianiu ich i danej jednostki liczy się ilość publikacji itp. To są wymogi zupełnie inne niż stawiają przedsiębiorcy. To się zmienia, resort stara się zachęcać do współpracy nauki i biznesu poprzez zmianę wymagań. Natomiast instytuty zagraniczne mają inne nastawienie.

- Ma pani inne przykłady małych firm z pomysłem?

Jadwiga Widziszewska: - Wiele. Kolejny z moich ulubionych: trzech panów odeszło z Google’a i założyło małą firmę produkującą drukarki 3D. Te drukarki można kupić za nieco ponad 4 tys. euro. To jest jedna z nielicznych firm, która wydrukowywuje złożone elementy w jednym procesie. O, proszę zobaczyć…

- Genialna sprawa. Czego potrzebuje taka firma na początku istnienia?

Jadwiga Widziszewska: - To oczywiste: środków na wdrożenie tego pomysłu. To jest w polskich realiach najtrudniejsze. I oni wprost powiedzieli, że nie chcą współpracować z nauką instytucjonalnie, bo nie mają czasu na mozolne pokonywanie barier i podążanie typowym dla polskich uczelni tempem.

Usłyszeliśmy od nich: „Boimy się, że czas, który stracimy na samo pozyskanie partnerów, zostanie wykorzystany przez zagranicznych potentatów do stworzenia czegoś, co my mamy w głowach”.

- Innowacyjne myślenie wynieśli…

Jadwiga Widziszewska: - No właśnie raczej z tej globalnej korporacji nastawionej na innowacje, niż z nauki.

- A jak rozwinęli ten pomysł w coś, co trafiło do produkcji i sprzedaży?

Jadwiga Widziszewska: - Znaleźli inwestora, który włożył trochę kapitału. Wyszli z firmy trzy osobowej - dziś zatrudniają już kilkadziesiąt osób w Krakowie.

- Zajmuje się pani także ocenianiem wniosków składanych do różnych instytucji.

Jadwiga Widziszewska: - To równie pouczające. W konkursie, gdzie tematem było wdrożenie prac badawczo-rozwojowych na podstawie licencji i patentów, oceniałam 20 prac. Dziesięć z nich posiłkowało się pracami naukowców z uczelni. Ale tylko jedna z nich zleciła uczelni badania kompleksowe.

- Czyli coś jest nie tak.

Jadwiga Widziszewska: - Owszem. Symptomatyczne jest też, ile w tej dwudziestce było przypadków zakupu patentu lub licencji od nauki: zero. Widzę po tym, że polskie firmy uczą się same. Wymyślają same, budują i podnoszą własny kapitał intelektualny same. Potrafią to scalić, złożyć patent…

- To paradoks. Bo przecież nie jest tak, że nauka polska nie robi nic i nic nie umie. Skoro polscy naukowcy mogą pracować dla ogromnego międzynarodowego koncernu, to dlaczego nie mieliby pracować dla polskich form rodzinnych? W uczelniach drzemie olbrzymi potencjał. Tylko że on nie jest nastawiony na zaspokajanie potrzeb naszego przemysłu, biznesu. I przez to się marnuje, a wraz z tym - marnuje się potencjał polskiej gospodarki.

Radosław Rudź: - To prawda. I by to zmienić, potrzeba kija i marchewki. Polskim naukowcom i centrom transferu technologii niezbędne są historie zakończone sukcesem, nie tylko finansowym, ale i naukowym. Ostatnio zarysowują się nowe trendy w tej materii: dzięki zmianom w przepisach zainicjowanym przez resort nauki naukowcy będą mogli robić karierę naukową nie tylko na ścieżce czysto uczelnianej, ale i w oparciu o współpracę z przedsiębiorcami.

- I co to da?

Radosław Rudź: - Zyska na tym nauka o potencjale wdrożeniowym, dotąd preferowane były badania podstawowe, nakierowane na odkrywanie prawideł, tworzenie nowych teorii. Widzimy też zmianę podejścia do oceniania naukowców i jednostek naukowych.

- Jeszcze do niedawna liczyły się publikacje i udział w grantach.

Radosław Rudź: - Tak. O wdrożeniach, patentach, środkach przyniesionych do uczelni z biznesu, nie było mowy. Teraz już mamy za to punkty. System będzie podążał w kierunku zwiększenia wagi współpracy z biznesem, mówi się nawet, że 30 proc. punktów będzie można zdobyć właśnie za prace o zastosowaniu komercyjnym, wdrożenia itp. To marchewka, o której wspomniałem. Ale też kij. Bo wymusi zmiany w podejściu naukowców do biznesu.

- Widać już jaskółki takich zmian?

Radosław Rudź: - Tak. Wynika to również ze zmiany sposobu finansowania projektów unijnych. Teraz pieniądze kierowane są do przedsiębiorców i to oni decydują, jakie prace badawcze lub wdrożeniowe chcą dzięki tym środkom zrobić.

Mogą zlecić pewne działania naukowcom, co sprawia, że ci drudzy bardziej otwierają się na biznes. Wcześniej było dużo środków dla uczelni, one często samodzielnie występowały o środki.

- Więcej firm niż dotąd przychodzi na uczelnie - z pieniędzmi pozyskanymi z programów unijnych?

Radosław Rudź: - Owszem, ale są to zmiany ewolucyjne. Zachęcono firmy do prowadzenia działalności badawczo-rozwojowej, są na to duże środki publiczne, głównie z UE, i to powoli pobudza współpracę.

Zachęca też przedsiębiorców do ponoszenia większego ryzyka. A na przykład w branży, w której my działamy, czyli szeroko pojętej medycynie, prace nad nowymi produktami są wyjątkowo kosztowne i ryzykowne. Nie muszę chyba wyjaśniać, ile trzeba wydać na opracowanie nowego leku, jego przebadanie i dopuszczenie do stosowania.

- W projektach unijnych mile widziany jest naukowiec u boku przedsiębiorcy, zwiększa to punktację składanego przez firmy wniosku. Czy młode pokolenie przedsiębiorców jest zorientowane na naukowców, a młode pokolenie naukowców - na biznes?

Radosław Rudź: - Generalnie tak, choć nie ma reguły. Widzimy też naukowców trochę starszych, którzy dynamicznie współpracują z przedsiębiorcami, również sami zakładają firmy, które biorą licencję od uczelni i rozwijają wynalazek. To jest nadal kropla w porównaniu z tym, co się dzieje na zachodnich uczelniach. Ale postęp jest wyraźny. Musimy wspierać i wzmacniać ten trend, bo skorzystamy na nim dosłownie wszyscy.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wideo
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski