Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Derby chłopaków z Krakowa

Rozmawiał Bartosz Karcz
Rywale na boisku - koledzy poza nim. I dzisiaj też tak jest. Niestety, klimat popsuł się na trybunach
Rywale na boisku - koledzy poza nim. I dzisiaj też tak jest. Niestety, klimat popsuł się na trybunach fot. Wacław Klag
Rozmowa. - Było ogromne wzruszenie, że wreszcie można grać normalnie w piłkę, bez strachu. Wisła wygrała 2:0, ale wynik był sprawą drugorzędną - wspomina pierwsze powojenne derby Krakowa LUDWIK MIĘTTA-MIKOŁAJEWICZ, honorowy prezes „Białej Gwiazdy”.

- Jest Pan w stanie w przybliżeniu powiedzieć, ile derbów Krakowa miał Pan okazję oglądać?

- Ciężko to określić, ale myślę, że idzie to w dziesiątki. Pamiętam bardzo dobrze moje pierwsze derby Krakowa, bo był to „Mecz pojednania” w 1944 roku. Miałem dwanaście lat, Kraków był pod okupacją niemiecką, a kilka miesięcy wcześniej na stadionie Garbarni doszło do spotkania, które zakończyło się skandalem i bijatyką. Ten mecz z kwietnia 1944 roku miał symbolicznie zatrzeć złe wrażenie, jakie pozostało po wcześniejszym spotkaniu, pogodzić obie strony. Drugie derby, które pamiętam, to te ze stycznia 1945 roku, zaraz po tym, jak Niemcy zostali przegonieni z Krakowa. Szedłem na stadion Wisły na nogach z Olszy.

Było ogromne wzruszenie, że wreszcie można było grać normalnie w piłkę, bez strachu. Mecz został rozegrany na Wiśle, bo stadion Cracovii był zajęty przez Niemców na magazyny sprzętu wojskowego i przez to zdewastowany. Boisko Wisły było natomiast w czasie wojny „Nur für Deutsche”, Niemcy uprawiali na nim sport podczas okupacji, więc gdy z Krakowa zniknęli, stadion był praktycznie gotowy do grania. Wisła wygrała 2:0, ale proszę mi wierzyć, że wynik był tego dnia sprawą drugorzędną. I wreszcie trzeci mecz, który pamiętam z dzieciństwa, to ten z 1948 roku, który decydował o tytule mistrza Polski. Znów rozgrywany na stadionie Garbarni, w miejscu, w którym dzisiaj stoi były hotel Forum. Dla nas zakończył się on smutno, bo Wisła przegrała 1:3.

- Przez dekady klimat derbów Krakowa się zmieniał. Pan miał okazję śledzić te przemiany.

- W latach powojennych nie było przede wszystkim podziału na sektory, w których siedzieli kibice jednej i drugiej drużyny. Sympatycy obu klubów siedzieli na trybunach przemieszani. Nie było takiej agresji, takiej zawiści, jaka ma miejsce dzisiaj. Oczywiście, dochodziło czasami do pyskówek, bo temperatura derbów Krakowa zawsze była bardzo wysoka, ale nie nosiło to znamion agresji czy wręcz chuligaństwa.

- Pamięta Pan, kiedy to poszło w tym złym kierunku?

- Na początku lat 80. XX wieku. Po stanie wojennym zaczął narastać bardzo duży podział, który z latami pogłębiał się coraz bardziej, a agresja na derbach Krakowa, niestety nie tylko słowna, zaczęła być coraz większa.

- Te dawne derby cechowało jeszcze to, że w obu drużynach grali przede wszystkim piłkarze rodem z Krakowa. Oni pewnie bardziej czuli klimat tego spotkania, niż obecne „armie zaciężne” po obu stronach Błoń?

- To rzeczywiście byli chłopcy z Krakowa, mocno zakorzenieni w naszym mieście, środowisku sportowym, żyjący obok siebie. Podam przykład. Jedna z legend Wisły, Mietek Gracz, którego uwielbiałem zarówno jako zawodnika, ale też jako szalenie dowcipnego człowieka, przyjaźnił się z Edkiem Jabłońskim, który był kapitanem Cracovii. Spotykali się bardzo często na prywatnej stopie.

Wiele dobrego dla kontaktów zawodników obu drużyn robiły też styczniowe mecze o Herbową Tarczę Krakowa. Kończyły się one wspólnym obiadem obu zespołów. Dzisiaj trudno sobie wyobrazić taki obrazek. Kilka lat temu próbowano wrócić do takiej tradycji, ale szybko została ona zarzucona. O tym, że czasy się zmieniają, przekonaliśmy się zresztą już w latach 90. W 1993 roku zorganizowaliśmy z ówczesnym redaktorem naczelnym „Gazety Krakowskiej” Ryszardem Niemcem, przy udziale rektora Uniwersytetu Jagiellońskiego, śp. Andrzeja Pelczara, mecz o Puchar Rektora UJ. Niestety, taki mecz odbył się tylko jeden. Idea szybko upadła.

- Dzisiaj też piłkarze, którzy grają w obu klubach, znają się bardzo dobrze. Może od nich powinien wyjść taki jasny i głośny sygnał, że zacięta derbowa rywalizacja powinna ograniczać się tylko do boiska, bez niepotrzebnej agresji wokół niego?

- Niewątpliwie tak być powinno. Derby oczywiście rządzą się swoimi prawami, muszą mieć atmosferę takiego specyficznego podniecenia. Byłoby jednak dobrze, gdyby ta rywalizacja toczyła się bez zbędnej fali agresji.

- Wisła przez lata mogła patrzeć z góry na Cracovię. Była wyżej w tabeli, wygrywała większość derbowych meczów. Jak przyjął Pan zatem to, co działo się przez ostatni rok, gdy to „Pasy” dwa razy z rzędu triumfowały w derbach, a i w lidze radziły sobie lepiej do „Białej Gwiazdy”?

- Wisła była przez dziesiątki lat rzeczywiście dominującym klubem w Krakowie. Przecież od 1948 roku Cracovia później tylko dwa razy kończyła rozgrywki wyżej od „Białej Gwiazdy”. W 2007 roku i w poprzednim sezonie. Nie będę ukrywał, że moment, kiedy tę dominację Wisła ostatnio straciła, był dla mnie niewątpliwie szokiem.

- Tylko że w momencie, kiedy wiele osób przewidywało trwałą zmianę warty w Krakowie, ostatnio znów wszystko się odwróciło. Wisła zaczęła wygrywać, jest wyżej w tabeli i znów jest faworytem w derbach.

- Wisła wpadła w dołek na początku sezonu, który był, moim zdaniem, spowodowany trochę przez terminarz. Przez Światowe Dni Młodzieży drużyna zagrała tylko pierwszy mecz na swoim stadionie, z Pogonią Szczecin, a później przyszły trzy bardzo ciężkie wyjazdy do Gdyni, Gdańska i na Cracovię. Porażki w tych spotkaniach sprawiły, że drużyna wpadła w pewnego rodzaju „korkociąg” i trudno było się jej z tego podnieść. Do tego doszły liczne kontuzje, a jakby tego było mało, nałożyło się na to wszystko zamieszanie związane z panem Meresińskim. Stąd ta nieszczęsna seria siedmiu przegranych meczów. Przyszedł jednak moment, gdy nastąpiło odrodzenie i dzisiaj na grę Wisły znów patrzy się z ogromną przyjemnością.

- Pan pewnie cieszy się, że obecnie tak duży wpływ na grę drużyny ma prawdziwy wiślak, Radosław Sobolewski?

- Jeśli chodzi o Radka, to mogę coś zdradzić. W czerwcu, gdy dowiedziałem się, że kończy karierę piłkarską, zaprosiłem go na rozmowę. Mając zgodę ówczesnego właściciela klubu Bogusława Cupiała, namawiałem Radka, żeby wrócił do Wisły w roli asystenta trenera Wdowczyka. Ten ostatni też mocno optował za takim układem, bo znał Radka jeszcze z Wisły Płock. „Sobol” trochę się wahał, ale ostatecznie podjął wyzwanie.

Nie spodziewałem się tylko, że Radek tak szybko zmieni krzesło asystenta na praktycznie fotel pierwszego trenera, bo przecież wiemy, jak wygląda proces decyzyjny w drużynie. Osoba Kazia Kmiecika jest niewątpliwie bardzo potrzebna w sztabie, ale drużyną kieruje Radek. Bardzo się cieszę, bo takich ludzi w Wiśle potrzeba. Żegnając go w 2013 roku, gdy odchodził z Wisły do Górnika, widziałem łzy w jego oczach. Wiedziałem, że to jest człowiek, który jest sercem z tym klubem i wcześniej czy później, powinien do Wisły wrócić.

- Myśli Pan, że taki układ na trenerskiej ławce Wisły powinien zostać na dłużej?

- Chciałbym, żeby tak było. Uważam, że Radek jest tak charyzmatycznym człowiekiem i trenerem, że sobie poradzi. Wcześniej tak samo ceniłem Kazia Moskala, który niestety nie miał w Wiśle szczęścia, ale teraz w Pogoni udowadnia, jak dobrym jest trenerem.

- W pracy trenera przychodzą czasami trudne momenty. Jak Pan myśli, Radosław Sobolewski, z małym na razie doświadczeniem na trenerskiej ławce, poradzi sobie z nimi?

- Jestem tego pewien. On przede wszystkim jest bardzo otwarty na naukę, zbieranie tego doświadczenia. Ludzie, którzy go nie znają bliżej, mogą odnieść wrażenie, że jest zamkniętym w sobie człowiekiem. Wiadomo, że nie lubi udzielać wywiadów, nie przepada za szumem medialnym wokół swojej osoby. Proszę mi jednak wierzyć, że to tylko pozory. Czasami zresztą rozmawiamy ze sobą jak trener z trenerem i widzę, że ma bardzo mądre podejście do prowadzenia drużyny. Ja pracowałem co prawda w koszykówce, ale zarządzanie ludźmi w sportach zespołowych jest podobne. Zresztą, co do radzenia sobie z trudnymi sytuacjami, to Radek już pokazał przecież po meczu z Pogonią, że wie, jak zareagować.

- Jak Pan słyszy głosy, że Sobolewski to wiślacki Diego Simeone, bo i takie porównania się pojawiły, to co Pan sobie myśli?

- Nie przesadzajmy. Powolutku. Niech Radek robi systematyczne postępy, niech zrobi licencję, a mnie marzy się, żeby w niedalekiej przyszłości, gdy Arek Głowacki zakończy karierę, obaj prowadzili Wisłę do sukcesów. Skoro razem teraz kończą kursy trenerskie, to nic nie stoi na przeszkodzie, żeby niedługo pracowali również wspólnie w sztabie trenerskim.

- Na koniec nie mogę nie zapytać, jakie ma Pan przewidywania odnośnie sobotniego meczu?

- Derby są nieprzewidywalne, nie można zatem wyciągać daleko idących wniosków po ostatnich meczach obu drużyn. Z perspektywy wiślaka pocieszające jest natomiast to, że zespół się pozbierał. Ma w tym momencie bardzo mocną drugą linię. To jest bardzo duża siła. Po drugie: wszyscy podstawowi obrońcy są zdrowi, a stara to prawda, że drużynę buduje się od obrony. Arek Głowacki ostatni mecz z Lechią zagrał jak profesor.

Oby tak trzymał, a do jego poziomu dostosowali się pozostali. I jest jeszcze jeden aspekt. W Wiśle dzisiaj na pewno jest więcej piłkarzy, którzy bardzo mocno utożsamiają się z klubem. Arek Głowacki, Paweł Brożek, Rafał Boguski, Patryk Małecki, Krzysiek Mączyński czy Alan Uryga bardzo dobrze czują, co to są derby, a jeśli dodamy do tego wiślaków z krwi i kości na trenerskiej ławce, to mamy pełny obraz. To może być czynnik decydujący podczas sobotniej konfrontacji.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski