Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Dla pianistów jest miejsce w muzyce

Redakcja
Fot. Anna Kaczmarz
Fot. Anna Kaczmarz
Kariera: Prof. Ewa Bukojemska, pianistka, kierownik Katedry Fortepianu Akademii Muzycznej w Krakowie

Fot. Anna Kaczmarz

Podobno cała rodzina złożyła się na fortepian dla Pani?

- To prawda. Moi rodzice nie byli zamożni i kupienie mi dobrego instrumentu nie było w zasięgu ich możliwości. Dlatego pomogła rodzina. Moi rodzice wiedzieli, że dziecko musi się przecież zacząć uczyć na dobrym instrumencie, bo wtedy dopiero ma szansę, że wykształci w sobie wzorzec pięknego brzmienia.
To ten instrument, który stoi dziś u Pani w mieszkaniu?
- Tak. To koncertowy Steinway, który ma ponad 100 lat. U mnie jest już 40 lat. Dwa i pół metra długości. Jego walory można by wyeksponować, gdyby stał w salonie dużego domu. A tu, w niezbyt dużym mieszkaniu, jego dźwięk, choć piękny, przeszkadza niektórym sąsiadom.
Gdzie po raz pierwszy usłyszała Pani fortepian?
- W domu, ale... z radia. Mogę przypuszczać, że był to dźwięk doskonałego instrumentu. Moja mama była bardzo utalentowana artystycznie, pisała wiersze, doskonale recytowała. Umiała po amatorsku grać na fortepianie. Nauczyła się, podpatrując swoje zamożniejsze koleżanki na przerwie w szkole, później przyswoiła sobie czytanie nut. Kiedy w dzieciństwie komponowałam małe utworki, mama nie bardzo wprawnie, ale jednak je notowała. Ojciec mojej mamy, który zginął w Oświęcimiu, grał podobno na skrzypcach.
Kiedy Pani zrozumiała, że będzie pianistką?
- Pamiętam ten moment. Miałam wtedy 11 lat. Pierwszy raz przed publicznością zagrałam w wieku 4 lat. Nogi mi wisiały z krzesełka, ale grałam. Potem wielokrotnie występowałam na rozmaitych popisach szkolnych. Z estradą oswoiłam się więc wcześnie.
Zaczęła Pani naukę w eksperymentalnym studium muzycznym pani Krystyny Druszkiewiczowej, które wówczas mieściło się przy ul. Gołębiej 3 w Krakowie.
- Już na przesłuchaniach wstępnych odrzuciłam skrzypce, na które mnie skierowano, a później, gdy wreszcie zaczęłam poznawać tajniki fortepianu, uciekałam kolejno od trzech nauczycielek. One chciały mi - źle, jak się potem okazało - "ustawić" ręce, a mnie interesowały dźwięki wydobywające się z fortepianu. Byłam przebojowa, uparta i nie pozwoliłam sobie krzywdy zrobić. Czwarta nauczycielka, pani Antonina Lewirska, którą wspominam z wielkim wzruszeniem, uwielbiająca dzieci, wspaniała, cierpliwa, umiała pogodzić konieczne uwagi techniczne z zabawą i uczyła kochać muzykę. Potem uczyłam się u pani Druszkiewiczowej, a później przez 3 lata w szkole na Basztowej 8 u pani Heleny Goślickiej. W średniej szkole i na studiach moim nauczycielem był prof. Ludwik Stefański...
...legenda krakowskiej pedagogiki. Jak Pani dziś z perspektywy czasu ocenia pracę z profesorem?
- Trafiłam na apogeum jego pedagogiki. Był fantastyczny, wymagający jako pedagog, ale ciepły i serdeczny jako człowiek. Miałam sporo szczęścia. Wiele mu zawdzięczam.
Czy Pani sądziła, podejmując studia pianistyczne, że będzie Pani pedagogiem?
- Nie zastanawiałam się wówczas nad przyszłością, choć pedagogika zawsze mnie interesowała. Kiedy, będąc jeszcze na IV roku studiów, dostałam propozycję objęcia asystentury w klasie prof. Ludwika Stefańskiego, nie wahałam się ani chwili. Wtedy na czele uczelni stanął Krzysztof Penderecki i wywalczył etaty dla młodych. Musiałam szybko skończyć studia. Pedagodzy zaliczyli mi recitale na poczet tych dyplomowych, a pracę magisterską napisałam przez wakacje. Jako asystentka profesora, siedziałam na lekcjach i od razu zaczęło mnie to fascynować; z niecierpliwością czekałam, kiedy profesor wyjdzie z sali i pozwoli na samodzielną pracę.
Pani pierwszy student?
- To były dwie dziewczyny, które mi profesor delegował. Bardzo ambitnie podeszłam do sprawy i obie skończyły studia. Jako młoda asystentka, właściwie niewiele starsza koleżanka, bardzo się wymądrzałam, pouczałam, popisywałam się wiedzą i umiejętnościami. Szybko z tego wyrosłam.
Wtedy miała Pani dużo koncertów. Stawała się Pani znana w Polsce.
- Koncertowanie i uczenie uzupełniało się nawzajem. Doświadczenia na estradzie pomagały w pedagogice. Na lekcjach siadałam do drugiego fortepianu i mogłam wszystko pokazać, zagrać. Teraz od około 10 lat mam mało koncertów, można powiedzieć, coś w rodzaju urlopu artystycznego....
Dlaczego?
- Tak się życie ułożyło.
- Mimo to jest Pani zadowolona ze swojej kariery?
- Tak. I jeżeli ktoś mi mówi, że za mało koncertuję, traktuję to jak komplement. Bo zawsze lepiej jest zostawić niedosyt niż przesyt. Zresztą, czasami coś gram.... Myślę, że trzeba zrobić miejsce młodym, niech oni teraz pokażą, co potrafią, niech grają, niech sobie radzą z tremą.
Pani miała tremę?
- Miałam, ale mnie nie paraliżowała. Trema jest zawsze. Do fortepianu na estradzie siadałam z zimnymi palcami, ale wracałam już z przyjemnym uczuciem rozgrzanych rąk.
Ostatnio ukazała się Pani płyta z kompletem Nokturnów Chopina.
- Nagranie Nokturnów to było coś zupełnie niezwykłego, co mi się przydarzyło i pewnie nigdy się już nie powtórzy. Grałam niczym w transie. Pani Małgorzata Polańska, reżyser dźwięku, wytworzyła niezwykłą, twórczą atmosferę. To bardzo ważne, kto jest po tej drugiej stronie szyby. Pamiętam, że w dawnych czasach, gdy wiele nagrywałam dla Radia Kraków, nie lubiłam tych sesji, choć nagrywali mnie też znakomici specjaliści. Denerwowało mnie, świadczące o tym, że włączone są mikrofony, czerwone światło, które mnie dyscyplinowało niczym semafor. Świadomość możliwości powtórzenia nie działała na mnie mobilizująco, odbierała twórcze spięcie. Na koncercie jest zupełnie inny rodzaj koncentracji. Liczy się tylko ten jeden jedyny raz. A tu można grać aż do skutku.
Czy zmieniła się pedagogika pianistyczna na przestrzeni ostatnich 30 lat?
- Trochę tak, bo wszyscy się zmieniamy, ale w sensie merytorycznym pozostała jednak taka sama. Poza wiedzą dotyczącą wykonawstwa historycznego czy sposobu realizacji zapisu, która bardzo "poszła do przodu", reszta - w sensie creda pianistycznego - się nie zmieniła. Tak samo, jak dawniej, poszukujemy pięknego brzmienia i dążymy do wiernej interpretacji utworu.
Czasy jednak są inne.
- To jest wielka zmiana. Gdy ja studiowałam, nie było tylu nagrań, nie było nut. Istniała księgarnia wysyłkowa we Wrocławiu, która sprowadzała nuty Petersa; czasem ktoś przywiózł parę wydań poszukiwanych utworów z zagranicy. Choć było trudniej, miałam więcej oryginalnych nut, niż moi studenci. Teraz robi się kopie - jeśli można - na własny użytek, aby drogich nut nie niszczyć ciągłym noszeniem w torbach czy notatkami pedagoga. Mój profesor Ludwik Stefański pisał uwagi w nutach wszystkimi kolorami tęczy, nie zważając, jakie są to wydania. Do dziś mam wiele tomów z jego kolorowymi uwagami. Ja nie mam odwagi tak postępować. Wiem, ile kosztują oryginalne nuty i wiem, że zostały one kupione za ciężkie pieniądze. Studenci przecież nie rekrutują się z najbogatszych domów. Dlatego oryginalne nuty trzeba oszczędzać, bo muszą starczyć na całe życie.
Czy poziom gry jest wyższy niż 30 lat temu?
- Nie umiem tego powiedzieć. Jedno jest pewne, że przyjmujemy o wiele więcej studentów niż w moich czasach. Gdy zdawałam do Akademii w grupie ponad 30 pianistów, na I rok dostało się tylko kilka osób. Teraz nawet kilkanaście może podjąć u nas studia, gdyż ma zdany egzamin, ale nie wszystkie to zrobią. Wielu młodych stara się o przyjęcie na kilku uczelniach i w ostatniej chwili wybiera miejsce studiowania. Często "idę na rękę" przyszłym studentom. Zmieniam godziny egzaminów, bo mogą zdawać wtedy gdzie indziej. Pamiętam, jak kiedyś cała komisja egzaminacyjna czekała kilka godzin, bo pociąg, którym jechał chłopiec na egzamin wstępny, miał opóźnienie.
Ile osób liczy Pani klasa?
- Trudno mi powiedzieć, bo co chwilę ktoś wyjeżdża na stypendium albo wraca, lub nie wraca, choć taki miał zamiar, bo przedłuża naukę za granicą. Liczba moich studentów nieustannie się zmienia. Na ogół mam 6, 7 osób, lecz nigdy nie mniej niż 4, co wymagane jest do pensum.
Ilu ma Pani absolwentów?
- Około 35.
Czy są wśród nich tacy, którzy z dyplomem pianisty zrezygnowali z grania, z muzyki?
- Nie. Każdy z nich pozostał w pewien sposób w muzyce. Na ogół uczą w szkołach muzycznych w kraju i za granicą, akompaniują. Mam jednego absolwenta, który zrobił w USA karierę jako stroiciel. Zajął się tą dziedziną - trochę mu to podsunęłam - wspaniale. W tym zawodzie rzadko kiedy ma się do czynienia ze stroicielem, będącym dyplomowanym pianistą. Także jeden z moich absolwentów od wielu lat grywa na statku; w luksusowych pływających hotelach wykonuje klasykę i jazz.
Utrzymuje Pani kontakt ze swoimi absolwentami?
- Tak, choć to raczej oni do mnie piszą maile, dzwonią. Widzę często, jak ich dzieci podejmują studia w naszej uczelni. Trafiają do mnie też uczniowie moich uczniów, czyli muzyczne wnuki, a nawet prawnuki.
Pani absolwenci przychodzą po rady?
- Tak. Muszę sięgać po nuty, szukać, odpowiadać na pytania, jak dany fragment zagrać itd.
Widać, że więź między uczniem a pedagogiem utrzymuje się przez lata.
- Bo muzyka opiera się na indywidualnym kształceniu. Dawniej, gdy byłam młoda, interesowali mnie moi uczniowie przede wszystkim pod względem muzycznym; ich możliwości, trudności itd. Teraz przyglądam się im także pod względem osobowościowym. Widzę, jak bardzo się różnią. Do każdego muszę odnaleźć inną drogę.
-Zdarzyło się Pani, że ktoś odszedł, bo nie mógł się z Panią porozumieć?
- Oczywiście, ale spokojnie i bez dramatu. Tak już jest w życiu, że nie z każdym człowiekiem chce się pracować przez kilka lat. I wtedy lepiej się rozstać. Nauka muzyki to jest przede wszystkim nauka odpowiedzialności za tego drugiego, z kim się gra i nauka dyscypliny własnej, polegającej na systematycznej pracy. Tu nie da się usiąść na trzy doby przed egzaminem i wszystko nadrobić.
Nie jest Pani zwolenniczką konkursów. Czy jednak Pani uczniowie biorą w nich udział?
- Biorą, choć zdają sobie sprawę, że są one wypadkową interesów wielu osób, a także loterią. Istotne jest przygotowanie pianistów do życia, a nie do zdobywania nagród. Mówię studentom, że nagrody to fajna sprawa, ale ważny jest repertuar, co masz w plecaku. Bo wygrasz konkurs, zaproszą cię na recitale i co zagrasz? Na studiach najważniejsze jest, aby wykształcić w sobie świadomość własnego miejsca w muzyce. Aby młody pianista nie uważał, że gdy nie będzie solistą, poniesie porażkę życiową. Trzeba sobie zdać sprawę, że Zimerman jest jeden. I to, że ktoś nie jest Zimermanem, nie jest jego winą.
Rozmawiała: Agnieszka Malatyńska-Stankiewicz

Ewa Bukojemska

Ewa Bukojemska, absolwentka AM w Krakowie; jako stypendystka Rządu Francuskiego studiowała też w Paryżu u Nadii Boulanger i Vlado Perlemutera. Prowadziła klasy fortepianu i kursy mistrzowskie w Konserwatorium Amerykańskim w Fontainebleau, Buenos Aires, Niemczech i Meksyku. Laureatka nagród i wyróżnień, m.in.: nagrody na Międzynarodowym Konkursie Pianistycznym w Barcelonie, nagrody "Laur Krakowskich Melomanów", nagrody im. Lili Boulanger. Koncertowała w wielu krajach Europy, USA, Argentynie, Kanadzie, Meksyku, z wieloma znanymi dyrygentami i orkiestrami; współpracowała jako edytor z PWM przy opracowywaniu źródłowego wydania Dzieł Wszystkich Karola Szymanowskiego.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski