18+

Treść tylko dla pełnoletnich

Kolejna strona może zawierać treści nieodpowiednie dla osób niepełnoletnich. Jeśli chcesz do niej dotrzeć, wybierz niżej odpowiedni przycisk!

Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Do kina trzeba się trochę nażyć. Marian Dziędziel nażyte już ma

Wacław Krupiński
Dziędziel:  – Zagrałem wiele ról, ale żadnej nie spaprałem
Dziędziel: – Zagrałem wiele ról, ale żadnej nie spaprałem Andrzej Banaś
Hopkins w "Milczeniu owiec" jest na ekranie tylko 16 minut. I to wystarczyło na Oscara. Chciałbym mieć kiedyś takie swoje 16 minut - mówi Marian Dziędziel

– Ma Pan jeszcze czas, by jeździć na ryby?

– Ryby to bardziej moje marzenie. Cały czas myślę, jak się wyrwać, a potem – gdy już mi się uda – jestem zły, bo mi szkoda czasu.

– Ani przez moment nie żałuje Pan dawnego spokoju?

– Przecież aktor tylko na to czeka. Na to, żeby była robota, żeby być w wirze pracy. A poza tym – zawsze miałem zajęcia zawodowe.

– W tym wirze pamięta Pan jeszcze, że w tym roku przypadają dwa jakże ważne jubileusze? 45 lat od ukończenia krakowskiej Szkoły Teatralnej i podjęcie pracy w Teatrze im. Słowackiego, który okazał się sceną na całe życie. To był Pana świadomy wybór czy przypadek?

– Przypadek. Nawet miałem zamiar wyjechać z Krakowa... Ale kiedyś, pod koniec IV roku, na nasz bardzo udany spektakl, a graliśmy z Mikołajem Grabowskim i Zygmuntem Józefczakiem „Dozorcę” Pintera, przyszło bardzo wielu profesorów, w tym Bronisław Dąbrowski, ówczesny dyrektor Teatru Słowackiego.

Przechodząc koło szatni, zobaczyłem, jak męczy się z założeniem płaszcza, więc mu pomogłem. Wtedy usłyszałem: „Gdzie idziesz do teatru?” – Nie wiem, może Wybrzeże, może Wrocław... „Jutro o dwunastej u mnie w gabinecie”. Tak dostałem angaż. Oraz pokój po Jerzym Kamasie – z oknem, z piecem i skrzynią na węgiel na balkonie. Pięć lat tam mieszkałem.

– Ostatnio, z okazji 120-lecia tego teatru, odbierał Pan na jego scenie Krzyż Kawalerski. Nie miał Pan poczucia, że to głównie za role filmowe?

– Wierzę, że i za całe 45 lat. Więc także za role zagrane w tym teatrze. Ale przyznaję, film pociągał mnie zawsze, aż wreszcie dopisało mi szczęście.

– Te szczęśliwe okazały się dla Pana „Gry uliczne”.

– Ten film zdecydował o wszystkim. A nie chciałem nawet iść na zdjęcia próbne. Już wiedziałem o używaniu podczas nich kamer bez taśmy, bo i tak było wiadomo, kto zagra.

– Nakłoniła Pana żona.

– Idź, nie mamy nawet telefonu – powiedziała – zapomną o tobie...

– Dostaje codziennie dziękczynny bukiet?

– Taki duży – raz w roku. Na planie tego filmu poznałem nie tylko Krzysztofa Krauzego, ale i producenta Darka Jabłońskiego. Wtedy też zobaczył mnie Wojtek Smarzowski, bo akurat przyjechał do Krakowa na jeden dzień zdjęciowy. Jego przyjaciel, Łukasz Kośmicki, był z kolei operatorem tego filmu. I tak trafiłem na plan „Sezonu na leszcza” Bogusława Lindy, do którego scenariusz współtworzył Smarzowski, a operatorem był Kośmicki. Chyba nieźle mi poszło?

– A potem Smarzowski napisał dla Pana rolę w swoim, „Weselu”. Właśnie mija 10 lat od powstania filmu. Bał się Pan, że na tym się skończy?

– Oczywiście. Tak się jednak złożyło, że tuż po rozdaniu nagród na festiwalu w Gdyni jechałem nocą „z Lwami” za najlepszą rolę męską na plan filmu „Czas surferów”. Rano zacząłem zdjęcia. Miałem już też następną propozycję.

– Jacek Rakowiecki wyliczył, że w latach 2008–2011 w 182 polskich pełnometrażowych filmach zagrało w rolach pierwszo- i drugoplanowych 780 aktorek i aktorów. Pan, podobnie jak Łukasz Simlat, zagrał 17 ról.

– To po cztery filmy na rok.

– Były jednak lata, kiedy tych ról w filmach i serialach było siedem, a nawet osiem...

– Ważniejsze, jak sądzę, że – dzięki Bogu i tym, którzy ze mną współpracowali – żadnej nie spaprałem. Wiele z tych filmów zostało dobrze przejętych.

– Dużo Pan propozycji odrzuca?

– Nie liczę ich. Ale jeżeli już to robię, głównie z powodu scenariusza. Albo terminy mi kolidują ze sobą.

– A komedia „Komisarz Blond i Oko Sprawiedliwości”?

– Długo by opowiadać, jak powstawała. Kierowała mną ciekawość nowego gatunku kina.

– Zapłacił Pan za nią nagrodą Węża za „występ poniżej godności”.

– Czy ja jestem tak wielki, że nie mogę zagrać w takim filmie?

– A propos wielkości. „Nie jestem godzien czyścić butów Anthony`emu Hopkinsowi i Jackowi Nicholsonowi” – powiedział Pan kiedyś. To Pana idole?

–Jeszcze paru bym dorzucił do tego grona. Al Pacino, Morgan Freeman. Są poza skalą. Hopkins w „Milczeniu owiec” jest na ekranie bodaj 16 minut. Wystarczyło na Oscara.

– Lubi Pan opowiadać, jak Roman Wilhelmi w scenariuszu zaznaczał na marginesie „P” lub „O”. „Przypierdolić – odpuścić”. Nie wierzę jednak, że to Pana metoda. Pan jest wobec reżyserów upierdliwy i chce wszystko precyzyjnie omówić.

– Często rozmawiam z reżyserami także o rzeczach, które nie są ściśle związane ze scenariuszem, ale rozwijają wyobrażenie o postaci, o jej relacjach z innymi... Ale potem, na planie, jak już trzeba grać, to zasada Wilhelmiego może się dobrze sprawdzać.

– Łukasz Maciejewski pisał o Panu: „W polskim kinie w zasadzie jednoosobowo wypełnia zamówienie na dojrzałych facetów po przejściach. (...) W szczerych, błękitnych oczach Dziędziela kryje się prawda, z którą nie ma polemiki. To prawda grzechów i zwycięstw, ludzkich i zawodowych”. Czego było więcej – grzechów czy zwycięstw?
– Zakładając, że człowiek jest istotą grzeszną, pewnie grzechów.

– Dariusz Jabłoński, reżyser „Wina truskawkowego”, powiedział: „Do kina trzeba trochę nażyć. A Marian ma nażyte”. Dałoby się tych bohaterów grać bez tego?

– Nie wiem, jak się drugi raz urodzę i inaczej poukładam swoje życie, zobaczę... Doświadczenie na pewno pomaga. Ważne jest to, z czym człowiek się zetknął, jak się zachował. Podobnie jak pamięć o tamtych czasach ułatwiała mi budowanie postaci Kreta...

– Broni Pan każdego ze swych bohaterów. Znalazłby się taki nie do obrony? Choćby mający na sumieniu wiele wyroków, prokurator wojskowy z „Supermarketu”.

– Staram się pokazać złe i dobre strony. Resztę niech oceni widz. Po Golden Orange Film Festival w Antalyi...

– Gdzie dostał Pan nagrodę dla najlepszego aktora w zagranicznej produkcji– i to od samego Istvana Szabo, przewodniczącego jury.

– Właśnie Istvan Szabo wskazywał, że mój bohater, przeszedłszy z jednej epoki politycznej do drugiej, chciał z siebie coś zrzucić, ale nie umiał. I że ja to pokazałem. Tak, o to mi chodziło.

– Widziano Pana i w roli Wałęsy. Podjąłby się jej Pan?

– U takiego mistrza, gdyby tak zdecydował – oczywiście. Ale myślę, że Wajda dokonał znakomitego wyboru.

– Skoro 45 lat minęło, zapytam: Skąd u Ślązaka z rodzinnymi tradycjami górniczymi pomysł, by zostać aktorem. To chęć ucieczki z Gołkowic, czy zaistnienia na scenie i ekranie, podobnie jak Pana starszy krajan, z sąsiedniej wsi, Franciszek Pieczka?
– Tę chęć zrodziła fascynacja, jaką poczułem, stojąc na scenie i patrząc na widownię. Doświadczyłem tego jako licealista w teatrze w Katowicach, kiedy po spektaklu pozwolono nam wejść na scenę. I już wiedziałem, że chcę tak stać, mówić do ludzi. Oczywiście, było w tym pragnienie wyjazdu ze wsi. Ale nie z domu. Miałem cudownych rodziców, brata. W trakcie egzaminów ojciec przyjechał do Krakowa i już po pierwszym etapie, szczęśliwy, że go przebrnąłem, pojechał do domu i ogłosił, że się dostałem na studia. A mnie przecież czekał jeszcze drugi i trzeci...

– I Pana mama usłyszała od swego brata: „Waleska, Waleska, miałaś go dać za farorza, a dałaś za kurwiorza”.

– Faktycznie, rodzina podejrzewała, że mogę ewentualnie iść na farorza, czyli księdza.

– Seminarium duchowne jako alternatywę dla szkoły teatralnej traktował Pan serio?

– Myślałem o tym raczej z lęku przed powrotem na wieś i przyznaniem się, że nie zostałem aktorem, choć chciałem. To groziło kalectwem na całe życie.

– Dostał się Pan do Państwowej Wyższej Szkoły Teatralnej, choć Pana język i akcent był mocno naznaczony gwarą. Na zalecenie, że musi Pan opanować poprawną polszczyznę, odrzekł Pan: „Ja, naucza się!”. Niemniej słowa Pan dotrzymał. Pomógł charakter?

– Tak. Ambicja, zawziętość, upór. Ślązacy nie odpuszczają. I jeszcze – wiara, nadzieja i miłość, trzy nierozerwalne cnoty, tak potrzebne człowiekowi, by prawidłowo pokierował życiem. W jednej z pierwszych sztuk, w „Kuligu” Wybickiego, śpiewałem: „Nadziejo, zawsześ mi miła, tyś mego życia ozdobą, tyleś mnie razy zdradziła, ja zawsze tęsknię za tobą. Przeszłość się nam już nie wróci, następność ustannie spieszy, choć nas coś w życiu zasmuci, nadzieja wkrótce pocieszy”. Do dziś umiem to śpiewać, choć 44 lata minęły. Mówi się, że nadzieja matką głupich... Sam nie wiem.

– „Po debiucie w „Złotej czaszce” Słowackiego w reż. Jerzego Golińskiego w miesięczniku „Teatr” pojawiła się bardzo pochlebna recenzja.

– Było się czym pochwalić rodzinie. Ojcu się bardzo spodobała, bodaj Wojciech Natanson był autorem. Jerzy Goliński uczył zawodu, stwarzał możliwości rozwoju.

– To od niego Pan usłyszał: „Żeby chociaż coś było na twej gębie. Ale taka dupa niemowlęcia? Nie ma jak obsadzić. (...) Żeby choć jedna zmarszczka była”.

– Nie zapomnę tego nigdy. Nawet miejsce, w którym mi to powiedział, pamiętam. Dopiero zaczynałem. Na szczęście szybko obsadził mnie we wspomnianym „Kuligu”.

– Mimo mocno piwnicznego trybu życia długo Pan czekał na zmarszczki.
– Trochę zmarszczek mi przybywało, chociaż niektórych nie widać. Czasem było bardzo twórczo, trochę sobie pośpiewałem. I były to piosenki nie byle kogo: Preisnera, Kantego Pawluśkiewicza, Koniecznego, Jurka Wysockiego...

– Z Piwnicy przeniósł się Pan do Jamy Michalika.

– Duża zabawa w świetnym towarzystwie, a przy tym znów bezpośredni kontakt z widzem, któremu trzeba przekazać puentę, sens. „Sensy, sensy są najważniejsze” – jak mówił „Golo”.

– W latach 80. prowadził Pan telewizyjny Koncert życzeń. Dlaczego?

– Trzeba było dorobić do pensji.

– Wyznał Pan kiedyś, że w życiu robił o wiele mniej chwalebne rzeczy niż prowadzenie Koncertu życzeń. Czyli?

– Recytowało się tu i tam. Takie były czasy. Płacili pensję albo i lepiej. Towarzystwo na scenie było jeszcze lepsze. Szczegóły pomińmy.

– Pamiętam Pana rolę w „Życiu w teatrze” Davida Mameta w reżyserii teatralnego kolegi, Marcina Kuźmińskiego.

– Bardzo lubiłem ten spektakl. Fantastycznie się nam przy nim pracowało. Przyniósł nam wraz z Grzesiem Mielczarkiem nagrody aktorskie na Festiwalu Komedii Talia 2005. Chętnie bym do tego spektaklu wrócił.

– Grał Pan starszego aktora, który zastanawia się, co miało sens w jego zawodowym życiu... Pan jeszcze takich podsumowań nie robi?

– Za wcześnie. Aktor jest ciągle nienasycony.

– Wspomniany już Łukasz Maciejewski pisał niedawno: „Moje największe marzenie na 2014? Monodram Dziędziela w Krakowie. Może Pinter, może Roth; „Ostatnie rozdanie” Myśliwskiego albo „Moskwa Pietuszki” Jerofiejewa. Sukces murowany”. Co Pan na to?

– Monodramu nigdy nie zrobiłem. To bardzo trudna forma. I to nie tylko dlatego, że trzeba tyle tekstu nastukać do głowy. Trzeba mieć cierpliwość. Ja chcę mieć efekt od razu. Wolałbym Pintera w wydaniu zespołowym. Albo Dostojewskiego. Albo Czechowa... Ale propozycje Łukasza są bardzo interesujące.

– A inne marzenia?

– Raczej życzenia. Żeby mnie szczęście nie opuszczało i role się znajdywały.

– Późny sukces bardziej smakuje?

– Nie wiem. Na sukces to ja jeszcze czekam. Mnie cieszy to, że mam konkretną robotę, że jest coś do zagrania.

– Co to musiałoby być?

– Coś wyjątkowego. Niechby to było te 16 minut na ekranie.

– Tego jubileuszowo życzę. I by „sezon na Mariana Dziędziela” trwał nadal.

– Daj Boże.

***

Marian Dziędziel, ur. 1947. Całe życie w Teatrze im. J. Słowackiego. Debiutował jako student PWST w serialu „Stawka większa niż życie”, ale dopiero w ostatniej dekadzie stał się jednym z najbardziej cenionych aktorów. Od filmu „Wesele”, za który dostał nagrodę na XIX Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych, jeden z aktorów Wojciecha Smarzowskiego („Dom zły”, „Róża”, „Drogówka”, „Pod Mocnym Aniołem”). Zagra też w najnowszym filmie tego reżysera poświęconym tragedii ludności Wołynia.

Inne nagrody: Złote Lwy za drugoplanową rolę męską w filmie „Kret” na 36. FPFF, Złota Kaczka dla najlepszego aktora sezonu 2009/2010 – za filmy „Dom zły”, „Zero”, „Miasto z morza”; był też wielokrotnie nominowany do tej nagrody – ostatnio za „Wymyk” z r. 2011. Za rolę w filmie „Piąta pora roku” otrzymał nagrodę dla najlepszego aktora 35. Międzynarodowego Festiwalu Filmowego w Kairze.

Inne tegoroczne filmy z jego udziałem to: „Kamienie na szaniec”, Warsaw by night”, „Pani z przedszkola”.
Nie udziela odpowiedzi na pytania o życie prywatne. Wiadomo, że ma żonę Katarzynę, dwie córki i wnuka.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski