Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Dwie kobiety, dwie opowieści, jedna tragedia

Majka Lisińska-Kozioł
Liliana wreszcie docenia małe przyjemności
Liliana wreszcie docenia małe przyjemności fot. archiwum domowe
Nowotwór dopadł je jakby na dokładkę. Na dobicie. Kiedy miały za sobą trudne doświadczenia, decyzje. Na szczęście trafiły do dr Diany Zaniewskiej. Dlatego dziś, choć leje jak z cebra, w sali numer 7 na pierwszym piętrze Centrum Leczenia Chorób Sutka CM UJ, zrobiło się pogodnie. Liliana I Anna zaczęły drogę po zdrowie

Liliana ma 40 lat. Jest ładna. Tak mówią lekarze, pielęgniarki; a ja to widzę. Siadamy na ławce w korytarzu. Ona ze stelażem, na którym wisi kroplówka, ja z dyktafonem. - Zawsze dbałam o siebie. Zdrowo się odżywiałam, uprawiałam sport. Mojego Kacperka karmiłam prawie trzy lata. Nie powinnam była zachorować. Nie myślałam zresztą o tym. I nie robiłam badań. Miałam na głowie problemy małżeńskie, pracę. Zresztą co mnie, młodej, mogłoby się stać? - mówi.

Gdy pół roku temu wyczuła w piersi guzka, zbagatelizowała odkrycie. Ale gdy zauważyła, że guz rośnie, serce jej zadrżało. Choć i tak nie myślała o najgorszym; pewnie torbiel albo tłuszczak; nic innego. Dostała skierowanie na badania -USG i mammografię. - Poza wszystkim czułam się słaba jak nigdy wcześniej. Pojechałam do babci na ferie i właściwie wciąż się pokładałam, czułam dreszcze, mimo przespanej nocy byłam zmęczona - opowiada.

Każdy kolejny wynik niepokoił lekarzy coraz bardziej. Wreszcie zaordynowali biopsję, czyli pobranie wycinka. Gdy Liliana zobaczyła wypisany na kartce komunikat: obecne komórki rakowe - poczuła łzy pod powiekami. - Ale dopiero gdy lekarka zaczęła czytać opisy moich badań, jakby to było jakieś opowiadanie - powoli, wyraźnie, tak żeby pielęgniarka zdążyła wpisać do komputera każde słowo -rozpłakałam się na dobre. Nie zrobiło to na pani doktor żadnego wrażenia. Nie powiedziała, że będzie mnie leczyć, że jest szansa, że to ciężka, ale możliwa do pokonania choroba. Spojrzała tylko beznamiętnym wzrokiem i dała skierowanie na USG jamy brzusznej oraz płuc, żeby wykluczyć przerzuty - dodaje.

Ania od dawna nie myślała o sobie. Gdy cztery lata temu na świat przyszła jej wyczekana, ukochana Juleczka i okazało się, że jest chora (nadal nie chodzi, nie mówi), oboje z mężem szukali dla niej pomocy, leków, rehabilitacji. Przez pierwsze dwa lata Ania przesypiała w nocy najwyżej dwie godziny. Guza wyczuła w piersi przypadkiem. W ogóle się nim nie przejęła. - Byliśmy akurat z Julą w szpitalu. Nasza córeczka krzyczała przez dwa miesiące po 16 godzin na dobę. Cierpiała, a my razem z nią. Kompletnie zapomniałam o guzku, który rósł sobie w mojej piersi - mówi. Ale gdy lekarze zapanowali nad Julką, mąż poprosił Anię, żeby wzięła się za siebie.

U Liliany przerzutów nie było, jednak siły ją opuściły. Godzinami wertowała internet i była coraz bardziej przerażona. - Myślałam o moim synku, pocieszałam sama siebie i mobilizowałam się do walki. Wystarczało tej mobilizacji na chwilę - wyznaje. W obliczu choroby poczuła, że kończy się jej dawne, dobrze znane życie i że zaczyna się inne. Jeszcze trudniejsze niż wcześniejsze, za którym właśnie zamykała drzwi. I wtedy usłyszała o doktor Dianie z Krakowa; że jest kompetentna i współczująca. I że otula swoje pacjentki opieką jak miękką pierzynką. Tak żeby nie były ponad miarę przerażone tym, co je czeka. A na ogół są, bo mają dzieci, niedokończone sprawy, plany na przyszłość, które w tej sytuacji na zawsze mogą pozostać planami. Bywa, że przed lekarką stają dziewczyny, które długo starały się o dziecko, a gdy wreszcie zaszły w ciążę, okazało się, że mają nowotwór.

Liliana, po wcześniejszych doświadczeniach, bała się wizyty w Krakowie. - Niepotrzebnie, bo od razu zaufałam pani doktor Dianie. Nie to, że na mój widok śmiała się od ucha do ucha. Po prostu powiedziała, co mi jest i co w tej sytuacji można zrobić. Spojrzała na wyniki i dała mi nadzieję. A jak się ma nadzieję, ma się też więcej siły do walki. „ A może chce pani iść do psychologa?” - zapytała na odchodnym. I zanim zdążyłam odpowiedzieć, wzięła mnie za rękę i zaprowadziła gdzie trzeba. To była dobra decyzja - podkreśla.

Kobiety, które dowiadują się o ciężkiej chorobie, potrzebują uwagi; długich minut, nawet godzin, rozmowy. - To nie jest czas stracony, dlatego słucham tego, co chcą mi powiedzieć pacjentki, służę im radą, odpowiadam na ich pytania. Czasami są to bardzo intymne, bardzo osobiste opowieści, ale chcę żeby pacjentki zebrały wszystkie siły, żeby były zabezpieczone przed innymi problemami. Wtedy leczenie jest skuteczniejsze - podkreśla doktor Diana Hodorowicz-Zaniewska.

Zauważyła, że chore, które się do niej zgłaszają , na ogół mają w życiu pod górkę. Latami żyły w permanentnym stresie, nie myślały o sobie, za to zwykle troszczyły się o innych. Nowotwór dopadł je jakby na dokładkę, na dobicie. Dlatego trudno im w obliczu zagrożenia choroby spojrzeć na siebie pozytywnie i uwierzyć, że dadzą radę, że od teraz może być już tylko lepiej, że wspólnie z lekarzem powinny wyznaczać priorytety.

Pani Kornelia, na przykład, zajmowała się wnukiem, który oddychał i żył dzięki respiratorowi. Chłopiec nie mógł być sam, a jego mama musiała pracować. I ta babcia, u której wykryto nowotwór piersi, przyszła do doktor Diany z jednym życzeniem: leczenie musi trwać krótko, bo ona chce wrócić do wnusia. -Ryzykowała swoje zdrowie i życie, żeby być przy wnuku. Wydaje się, że to dramatyczny wybór, ale dla tej kobiety był prosty. Naturalny__- mówi doktor Hodorowicz-Zaniewska.

Ania, ta od Juleczki, zdecydowała się na zabieg oszczędzający, żeby szybko odzyskać sprawność. Nie wiadomo, czy to słuszny wybór. Ale podjęła go, wiedząc o zagrożeniu i ewentualnych komplikacjach. Wierzy, że będzie dobrze. Irena, 40-latka, mama 7-letniego chłopca, zgłosiła się do szpitala w zaawansowanym stadium raka. Gdy usłyszała, że statystycznie rzecz biorąc, 15 proc. pacjentek w jej stanie ma przed sobą 5 lat życia, uznała, że leczenie nie ma sensu. Zmieniła jednak zdanie. I przeżyła tych statystycznych pięć lat. - W szóstym roku choroba wróciła, ale ta kobieta wychowała syna. Odbyła wiele podróży, chodziła na pielgrzymki, nawet po radioterapii. Gdy był już rozsiew do kości, w gorsecie wybrała się do Zakopanego. Nie spacerowała po górach, ale mogła na nie patrzeć.

Kaja, ledwie po trzydziestce, poddała się amputacji piersi z jednoczesnym odtworzeniem. Przed operacją powiedziała lekarce, że jest wierząca i jej wspólnota parafialna gorąco się za nią modli. Była przekonana, że siła modlitwy jest tak duża, iż ją uzdrowi. - Spotkałam ją jakiś czas potem; ma dwóch synków, żyje - opowiada doktor Hodorowicz-Zaniewska. - Wspominała podczas naszego spotkania, jak ta odtworzona pierś pomogła jej dziecku w odzyskaniu spokoju. Krystianek wrócił ze szkoły z płaczem. Jakiś kolega powiedział mu, że jego mama umrze, bo nie ma piersi. A ona pokazała mu tę zrekonstruowaną pierś w biustonoszu; i dziecko uwierzyło mamie, nie koledze.

Greta, inna pacjentka doktor Zaniewskiej, samotnie wychowywała sześcioro dzieci. Zachorowała na raka piersi i jej najważniejszym problemem było znalezienie kogoś, kto zajmie się jej rodziną. Uspokoiła się dopiero wtedy, gdy termin zabiegu udało się dopasować do daty, która odpowiadała opiekunce.

Czasami nawet całkowita amputacja piersi nie daje gwarancji na zdrowie. Bywa, że operacja oszczędzająca tę szansę przekreśla i choroba wraca. Ale to nie reguła, bo innym razem rak przepada bez wieści. On po prostu rządzi się swoimi prawami.

Kobiety, które chorują na nowotwór piersi, martwią się nie tylko poważnym stanem zdrowia, ale też tym, że na skutek mastektomii utracą atrybut swojej kobiecości. Nie zawsze pocieszeniem jest to, że mogą kupić piękne, odpowiednio wypełnione biustonosze, samoprzylepne protezy. Jedna z pań tak się wstydziła braku piersi, że przez dwa miesiące po zabiegu mastektomii nie chodziła do kościoła. Nie tylko ona miała z tym problem.

- Pierwsza pacjentka, u której wykonałam rekonstrukcję, właściwie zmusiła mnie, żebym się tego zabiegu nauczyła. Chciała rekonstrukcji, by móc bez strachu pójść na basen. Wcześniej miała zabawne doświadczenia z protezami; na przykład podczas jakiegoś ognistego rock’n’rolla na weselu biust przeniósł się jej na plecy… Gdy więc wróciłam po praktyce w Rzymie i zadzwoniłam do niej z informacją: „Pani Magdo, jestem gotowa”, była zachwycona. Operacja się udała; trzeba było nawet poprawić drugą pierś, żeby była taka ładna jak pierwsza.

Liliana trafiła do doktor Zaniewskiej późno, ale liczy, że zabieg oszczędzający wystarczy, bo nowotwór poddaje się leczeniu. - Szkoda czasu na spekulowanie, co by było… Trzeba skupiać się na tym, co jest teraz. Szukać w sobie pozytywnych emocji - stwierdza doktor Zaniewska. Bo nastawienie kobiety do leczenia jest ważne. Zosia, matka dwojga dzieci przed czterdziestką, zaskoczyła nawet swoją lekarkę. Gdy ta musiała, jej powiedzieć, że wynik badań jest zły i zaczęła od słów: „Proszę się nie martwić ...”, Zosia odparła: - Ja się nie martwię. Wiem, że będzie dobrze. I było.

Czekając na operację, Liliana wróciła do pracy; jest nauczycielką. Z jednej strony miało to na nią zbawienny wpływ - nie zostawała w domu ze swoimi myślami. Z drugiej strony jednak przeszkadzało w nabieraniu sił, bo łapała infekcje. Tydzień przed operacją poszła na zwolnienie. I wtedy wokół dostrzegła dobrych ludzi.

A to koleżanka miała dla niej domowy kiszony barszcz, żeby jej się „krew poprawiła”. Rodzice i teściowie pomagali w opiece nad synkiem, przyjaciółki z pracy służyły samochodem i zebrały dla niej ponad 2 tysiące złotych, żeby miała finansowy komfort; dzieci z klasy podarowały jej aniołka, a dyrektorka szkoły wciąż powtarza: „Zdrowiej i niczym się nie martw”. - No a babcia zamawia za mnie mszę za mszą. Nie jestem sama. Leczę się, ale żyję normalnie. I staram się myśleć pozytywnie. Gdy miewam chwile zwątpienia, wtedy ryczę jak bóbr do poduszki. Czasami pytam Boga: dlaczego ja? Dlaczego bez ostrzeżenia?

I wtedy przychodzi jej do głowy pewien film. - Urządzamy sobie z koleżankami raz w miesiącu babskie poniedziałki. W styczniu wybrałyśmy się na film „Chemia” o dziewczynie chorej na raka piersi. Bardzo go przeżyłam, a nie wiedziałam jeszcze, że patrzę na to, co jest przede mną.

Ania, gdy dowiedziała się, że ma raka piersi, martwiła się głównie o to, jak sobie poradzi czasowo, bo cztery minione lata były co do minuty wypełnione codziennym zmaganiem się z chorobą Juleczki; szukaniem pomocy, jakichś nowych terapii, sposobów rehabilitacji. Ani trudno było znaleźć nawet chwilkę dla siebie, szczególnie w dzień. - Jednak w obliczu mojej choroby trzeba było dotychczasowe życie przeorganizować. I okazało się to możliwe. Rodzina bardzo się stara , babcie pomagają - mówi.

Ania nauczyła się dzielić obowiązkami i jest nieco spokojniejsza, bo zrozumiała, że przez ostatnie lata niszczył ją głównie stres. Jeszcze zanim dopadł ją rak. Liliana zauważyła, że ma kompletnie inne priorytety. Kiedyś chciała mieć mniej masywne uda; ćwiczyła, masowała je, wcierała balsamy. Dzisiaj się z tego śmieje. Docenia dobre chwile i małe przyjemności. -Nie muszę mieć - jak mi się dotąd zdawało - posprzątanego na błysk mieszkania. Porządki mogą poczekać, a lody lub spacer z moim synkiem nie - uważa.

Ania cieszy się wiosną i małym własnym ogrodem. - Będę uprawiać jarzyny i zioła. Najbliżsi mi mówią: daj sobie spokój, nie będziesz miała siły. A mnie cieszy myśl o działce i spokoju, jaki tam panuje. Mam zbyt dużo planów, by się zamęczać smutnymi myślami; za kilka lat chcę mieć drugie dziecko, wrócić do pracy, podróżować. Doceniam wszystkie radości, które pojawiają się w naszym życiu, bo szkoda czasu na załamywanie rąk z powodu krzyża, który los wkłada nam na ramiona. Rak to nie wyrok.

Rak piersi stanowi drugą przyczynę zgonów nowotworowych kobiet w Polsce. Wszystkie kraje OECD (Organizacja Współpracy Gospodarczej i Rozwoju) z wyjątkiem Estonii i Polski osiągnęły współczynnik 5-letnich przeżyć na poziomie przekraczającym 80 proc. W Polsce 5 lat od diagnozy przeżywa ok. 50 proc. pacjentek. Programy profilaktyki nowotworów raka piersi zainicjowano w Polsce w 2006 r., wprowadzając Narodowy Program Zwalczania Chorób Nowotworowych (NPZChN). Po 10 latach wykrywanie nowotworów i skuteczność ich leczenia odbiega od średnich europejskich. W audycie podkreślono m.in., że programy profilaktyki i wczesnego wykrywania nowotworów nie będą skuteczne, jeśli zgłaszalność nie wyniesie 70 proc. Trzeba też monitorować losy pacjentek skierowanych do diagnostyki pogłębionej i na leczenie.

Finansowanie programów profilaktyki przez NFZ na poziomie zgłaszalności 70 proc. na profilaktykę raka piersi pochłonie ok. 160 mln zł. Audyt był realizowany od maja 2015 do kwietnia 2016 r. przez Fundację MY Pacjenci

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski