Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Dziecko a sprawa polska

Redakcja
Zdobycie miejsca w żłobku i przedszkolu jest dziś trudniejsze niż zdobycie indeksu. Mama, zanim pójdzie na porodówkę, już biegnie zapisać dzieciaka do właściwej kolejki. Tak jest w miastach. Na wsiach problemu nie ma, bo… nie ma żłobków i przedszkoli. W 2006 r. tylko dwoje na dziesięcioro maluchów w wieku 3 - 5 lat objętych zostało w Polsce wczesną edukacją. To dało nam mało zaszczytne ostatnie miejsce w Europie (we Francji, Hiszpanii czy Włoszech uczy się 100 procent maluchów). Zresztą mówienie o wczesnej edukacji nad Wisłą też jest przesadą, bo główny ciężar w tych placówkach kładło się przez całe dekady na funkcje opiekuńcze, czasem wychowawcze, ale nie edukacyjne. Dopiero w ostatnich latach pojawiły się alternatywne dla przedszkola formy opieki nad małymi dziećmi, koncentrujące się na rozwijaniu ich umiejętności. Ale zakładały je na wsiach organizacje pozarządowe (głównie Fundacja im. Komenskiego), zaś w miastach prywatne podmioty (czy wręcz sieci, jak "Zielona ciuchcia"). Państwo - tu w wydaniu samorządowym - wciąż nie dostrzega skali potrzeb i znaczenia, jakie ma dobre przygotowanie do szkoły. Można się pocieszać, że więcej czasu spędzonego przez polskie maluchy w domu zaprocentuje mniejszą skalą problemów wychowawczych i silniejszymi więzami rodzinnymi. Trzeba jednak pamiętać o drugiej stronie medalu. W domu dziecko nie nabędzie podstawowych umiejętności społecznych, nie nauczy się pracować i współżyć w grupie, dłużej będzie trwał proces przygotowania do samoobsługi i radzenia sobie w sytuacjach nietypowych. Praktycy nauczania początkowego narzekają, że dzieci, które nie chodziły do przedszkola, mają w szkole większe problemy... właściwie ze wszystkim. (Nie) pewny start

Piotr Legutko

Kluczowe dla rozwoju dziecka są pierwsze lata nauki. Potem idzie z górki. Wie to (prawie) każdy rodzic, choć nie wiedzą o tym politycy. Jeśli mama i tata nie zadbają o wczesną edukację, maluch ma małe szanse na sukces. Państwo polskie AD 2008 mu w tym raczej nie pomoże. Ma ważniejsze sprawy na głowie. A raczej tak się rządzącym wydaje.

Zdobycie miejsca w żłobku i przedszkolu jest dziś trudniejsze niż zdobycie indeksu. Mama, zanim pójdzie na porodówkę, już biegnie zapisać dzieciaka do właściwej kolejki. Tak jest w miastach. Na wsiach problemu nie ma, bo… nie ma żłobków i przedszkoli. W 2006 r. tylko dwoje na dziesięcioro maluchów w wieku 3 - 5 lat objętych zostało w Polsce wczesną edukacją. To dało nam mało zaszczytne ostatnie miejsce w Europie (we Francji, Hiszpanii czy Włoszech uczy się 100 procent maluchów). Zresztą mówienie o wczesnej edukacji nad Wisłą też jest przesadą, bo główny ciężar w tych placówkach kładło się przez całe dekady na funkcje opiekuńcze, czasem wychowawcze, ale nie edukacyjne. Dopiero w ostatnich latach pojawiły się alternatywne dla przedszkola formy opieki nad małymi dziećmi, koncentrujące się na rozwijaniu ich umiejętności. Ale zakładały je na wsiach organizacje pozarządowe (głównie Fundacja im. Komenskiego), zaś w miastach prywatne podmioty (czy wręcz sieci, jak "Zielona ciuchcia"). Państwo - tu w wydaniu samorządowym - wciąż nie dostrzega skali potrzeb i znaczenia, jakie ma dobre przygotowanie do szkoły. Można się pocieszać, że więcej czasu spędzonego przez polskie maluchy w domu zaprocentuje mniejszą skalą problemów wychowawczych i silniejszymi więzami rodzinnymi. Trzeba jednak pamiętać o drugiej stronie medalu. W domu dziecko nie nabędzie podstawowych umiejętności społecznych, nie nauczy się pracować i współżyć w grupie, dłużej będzie trwał proces przygotowania do samoobsługi i radzenia sobie w sytuacjach nietypowych. Praktycy nauczania początkowego narzekają, że dzieci, które nie chodziły do przedszkola, mają w szkole większe problemy... właściwie ze wszystkim.

(Nie) pewny start

Samorządy skarżą się na ogromne koszty utrzymania przedszkoli, wielokrotnie przewyższające szkolne. Tymczasem zakładanie "ośrodków przedszkolnych" w małych gminach wcale nie musi być dla ich budżetu rujnujące. Zajęcia z dziećmi mogą się odbywać w domach kultury, remizach, domach parafialnych. Wystarczą spotkania 3-4 razy w tygodniu po 3-4 godziny, by maluch szybciej się rozwijał. W miarę możliwości mogą (wręcz powinni) w zajęciach uczestniczyć rodzice. Niestety, w ciągu ostatnich trzech lat w całym kraju powstało zaledwie 90 takich ośrodków, mimo że gminy mogą uzyskać na ten cel wsparcie z Unii Europejskiej.
Znaczącej zmiany nie da się osiągnąć bez rządowej strategii. Na przykład takiej, jaką przyjęła w 2004 r. Wielka Brytania. Postawiono na elastyczność i większy wybór usług opiekuńczo-wychowawczych oraz bezpłatną edukację wszystkich 3-4-latków. Rząd zainwestował w kadrę pracującą z maluchami, a parlament przyznał rodzicom znaczące ulgi podatkowe za korzystanie z dodatkowych form wczesnej edukacji. W ramach przyjętej strategii do 2010 r. w każdej brytyjskiej gminie zostanie uruchomione Centrum Dzieci "Sure Start" (Pewny Start), coś w rodzaju małego "supermarketu" ze wszelkimi usługami dla dzieci: od niemowlaka do nastolatka. Od porad położnych, przez świetlice, wypożyczalnie zabawek, po specjalistyczne gabinety lekarskie (także psycholog, logopeda itd.). Każde centrum ma swój minibus, którym dowozi i rozwozi "klientelę", a specjalny nacisk kładzie się na edukację… rodziców. Grupą docelową centrów są bowiem przede wszystkim rodziny, które z wczesną edukacją sobie nie radzą.

Kraj dwóch prĘdkoŚci

Dlaczego Brytyjczycy zainwestowali w "dziecięcy biznes edukacyjny"? Bo - jak dowodzi laureat Ekonomicznej Nagrody Nobla James Heckmann - "inwestycje w kapitał ludzki najmłodszych dają najwyższy zwrot". W dłuższej perspektywie przekładają się niezawodnie na wyższe kwalifikacje pracowników, niższe wskaźniki przestępczości i dobre zdrowie całej populacji.
W Polsce brak systemowej opieki nad małymi dziećmi widać na każdym kroku, choćby właśnie w ich sytuacji zdrowotnej. Mówiąc o biedzie, myślimy głównie o niedożywieniu (premier Tusk obiecywał, że żadne polskie dziecko już nie będzie głodne), ale bieda to właśnie brak dostępu do opieki zdrowotnej i edukacji. Przez ostatnie dwie dekady politycy pochylali się z troską nad losem osób starszych, tymczasem to nie emeryci i renciści, ale dzieci są grupą najpilniej potrzebującą wsparcia państwa. Aż 26 proc. młodych ludzi poniżej 15. roku życia jest w Polsce zagrożonych ubóstwem (dane Eurostat). I w tej kategorii jesteśmy w UE nie do pobicia.
Coraz wyraźniej stajemy się krajem dwóch prędkości. Rodzice mający dobrą sytuację finansową inwestują w dzieci, w ich zdrowie i edukację, rodziny uboższe państwo zostawiło na lodzie. Nie ma powszechnej profilaktyki i diagnostyki zdrowotnej, nie rejestruje się już nawet tzw. grup dyspanseryjnych, czyli dzieci z różnymi deficytami wymagających specjalnej opieki i szczególnego traktowania. Nawet w sporcie sukcesy osiągają jedynie ci młodzi Polacy, w których treningi zainwestowali rodzice, a nie państwo.

Podstawówka - to nie brzmi dumnie

Nie lepiej wygląda sytuacja w edukacji wczesnoszkolnej. Mimo, że kolejne raporty OECD przypominają starą prawdę o kluczowym znaczeniu kształcenia na poziomie podstawowym. To "złoty okres" w rozwoju każdego dziecka. Zarówno pod względem motywacji do nauki, jak i możliwości. Niby wszyscy o tym wiedzą, ale wiedza nijak nie przekłada się na praktyczne rozwiązania. Teoretycznie reformatorzy też wyszli z podobnego założenia, zmieniając polską podstawówkę w stopniu głębszym niż inne szczeble kształcenia. Integracja treści, nauczanie blokowe, odejście od akademickich przedmiotów miały służyć skupieniu się właśnie na najważniejszym: podstawowych umiejętnościach. Problem w tym, że za programowym rozmachem nie poszły odpowiednie siły i środki.
Polskiej podstawówce brak znamion prestiżu i brak dobrze wynagradzanej, świetnie przygotowanej kadry. A nigdzie nie jest ona potrzebna tak, jak tu. Kogo bowiem w pierwszych klasach nie nauczono uczyć się samodzielnie, ten prawdopodobnie już do końca swej edukacyjnej odysei pozostanie szkolnym statystą. Słaby nauczyciel w gimnazjum czy szkole średniej nie narobi takich szkód jak w podstawówce. Dlatego w szkole podstawowej powinni uczyć prawdziwi mistrzowie - z powołaniem i odpowiednim warsztatem. O tym, że tak nie jest, przekonują kolejne serie badań uczniowskich kompetencji (PISA), w których polskie dzieciaki mają fatalne wyniki z matematyki i przedmiotów przyrodniczych. Bo tu najtrudniej o wsparcie domu (chyba że przez korepetycje). Dużo lepiej jest z czytaniem, za co ukłony należą się… głównie rodzicom.

Za póŹno

Te wyniki niepokoją, tym bardziej, że gdy dzisiejsze przedszkolaki wejdą na rynek pracy, będą się tam liczyć kwalifikacje oparte głównie o znajomość matematyki i nauk przyrodniczych. Dziś chlubimy się liczniejszą niż w innych krajach Europy armią inżynierów, rząd sponsoruje przyszłościowe kierunki na uczelniach technicznych, sęk w tym, że przychodzi tam młodzież coraz gorzej przygotowana. I niedługo rektorzy poczują się jak trener Beenhakker, który powołując na zgrupowania kadry kolejnych, coraz młodszych zawodników, mówi "it's too late". Dla źle wyszkolonych piłkarzy jest już za późno na naukę, przegapiono czas, gdy mogli się właściwie rozwinąć, dlatego i tu wleczemy się w ogonie Europy. To samo stanie się w kluczowych dla rozwoju kraju dziedzinach, jeśli nie postawimy na jakość kształcenia matematyki i nauk przyrodniczych, nie w liceum czy gimnazjum, ale w szkole podstawowej.
A woli i dobrych chęci polskim uczniom nie brakuje. Wbrew obiegowym opiniom w domu uczą się oni kluczowych przedmiotów więcej niż ich rówieśnicy w jakimkolwiek innym kraju UE. Na przykład na naukę matematyki ponad 4 godziny tygodniowo poświęca 69 proc. małych Polaków, 31 proc. Finów (są najlepsi) i 19 proc. Holendrów (dane OECD 2006). Co do talentu… Otoczeni dobrą opieką nauczycieli polscy uczniowie potrafią - na przykład - wygrywać regularnie międzynarodowe olimpiady informatyczne (w tym roku w Kairze). Ale wyłącznie ci, o których rozwój zadbano odpowiednio wcześnie.

Nie marnujmy czasu

Drogie dziecko, masz dziś w Polsce naprawdę wielkie, praktycznie nieograniczone możliwości i szanse na sukces, o jakich nawet nie marzyły poprzednie pokolenia. Pod warunkiem, że miałeś fart i bocian wrzucił cię do właściwej kołyski. Kolejne wyniki egzaminów szkolnych i międzynarodowe badania PISA pokazują niezbicie, że w Polsce, jak w żadnym kraju UE o wyborze drogi życiowej decydują nie indywidualne umiejętności, ale status społeczny rodzin. Hasło wyrównywania szans edukacyjnych pojawia się we wszystkich kolejnych kampaniach wyborczych, ale nie przekłada się na konkretne programy, o decyzjach finansowych nie wspominając. A polityka prorodzinna wciąż pozostaje na poziomie symbolicznego becikowego.
Przed wakacjami rząd Donalda Tuska szumnie ogłosił "Raport o kapitale intelektualnym Polski", absolutnie kluczowym dla rozwoju kraju w nadchodzących dekadach. Diagnoza jest jasna: musimy jako państwo postawić wszystko na jedną kartę i właśnie w ten kapitał - czyli w dobrą edukację Polaków, już od przedszkola - zainwestować. Inaczej "możemy się stać jednym z najbiedniejszych krajów Unii Europejskiej". Autorzy raportu nie kryją, że taka decyzja wymaga odwagi, bo "spotka się z oporem silnych grup interesu, a efekty będą widoczne dopiero w perspektywie 5-15 lat". Czy rząd Donalda Tuska taką odwagą się wykaże? Michał Boni, szef Zespołu Doradców Strategicznych Premiera, napisał wstęp do raportu. Zakończył go słowami: "nie marnujmy czasu ani szans". Ten sam Michał Boni tuż przed rozpoczęciem roku szkolnego - pod presją nauczycielskich związków - wycofał rządowy projekt nowelizacji ustawy o systemie oświaty. Miał to być ukłon "w stronę partnerów społecznych".

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski