Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Edward E. Nowak: „Solidarność” była dla mnie uniwersytetem życia

Marzena Rogozik
Marzena Rogozik
Edward Nowak do dziś pamięta poruszające sceny ze strajków w hucie
Edward Nowak do dziś pamięta poruszające sceny ze strajków w hucie Fot. Adam Wojnar
Rozmowa. Były inżynier Huty im. Lenina dopisał kolejny rozdział do historii Nowej Huty. „Moja Solidarność. Lata 1980 - 1981 w Nowej Hucie” to nie tylko książka o osobistym doświadczeniu, ale także pomnik dla strajkujących - przede wszystkim dla zwykłych robotników kombinatu.

- Proszę zdradzić, jaka była ta Pańska „Solidarność”?
- Wspaniała. Pisząc książkę, chciałem poprzez tytuł wyrazić swój osobisty i bardzo emocjonalny stosunek do tamtych czasów, dlatego nazwałem ją „moją”. Kiedy patrzę na to z perspektywy czasu, poza moim życiem prywatnym była to najwspanialsza przygoda w życiu. Często „Solidarność” postrzegana jest jako ruch rewolucyjny. Pokazuje się głównie strajki i manifestacje, ale to nie prawda. W mojej książce staram się pokazać, że ta moja „Solidarność” to był ruch pozytywny, z którego wyłoniło się mnóstwo inicjatyw prowadzących do zmiany. Tam nie było wiele polityki, lecz pomysły ludzi, którzy chcieli coś robić, godnie żyć, zmieniać świat wokół siebie. Po latach wydaje mi się, niestety, że niewielu dostrzega, jak wielki wkład wniosła do historii Polski Nowa Huta, a to właśnie ona tworzyła zręby nowoczesnej, demokratycznej Polski. Czasem się o tym zapomina i nie zawsze jesteśmy wdzięczni ludziom z Nowej Huty za to, co zrobili dla kraju.

- Wśród tych ludzi był też Pan. Przygoda z „Solidarnością” rozpoczęła się dla Pana 20 sierpnia od strajku na „Zgniataczu” - Wydziale Walcowni. Co zapamiętał Pan z tamtego dnia?
- Pamiętam przede wszystkim nastrój cichej euforii, że strajk się udał, że zatrzymaliśmy maszyny, przeciwstawiliśmy się władzy. Oczywiście tamtego dnia baliśmy się, bo tak naprawdę jeszcze nie wiedzieliśmy, czym to może się dla nas skończyć, co nam grozi. Mogliśmy nie tylko trafić do więzień, ale i zostać zesłani do Rosji, a nawet zginąć. Ryzyko było ogromne, ale tamto uczucie dumy z tego udanego oporu było silniejsze. Było w tym czynie coś wzniosłego, rozpierała nas duma i podekscytowanie.

- To uczucie przyszło później. A na początku strajku?
- Nikt nie wiedział, co się dzieje. To była spontaniczna akcja i wcale nie tak oczywista, jak mogło się wtedy wydawać. Próbuję ją w książce trochę wyjaśnić. Wszystko zaczęło się od czerwonego światła, które ktoś zapalił na „Zgniataczu”. Taki sygnał oznaczał, że pracownicy powinni zatrzymać maszyny. I rzeczywiście tak się stało. Dopiero po chwili zrozumieliśmy, że był to świadomy zabieg. Wtedy wszyscy zorientowaliśmy się, że to strajk.

- Czego się domagaliście? Mieliście przemyślane postulaty?
- Początek był prosty, ekonomiczny. Domagaliśmy się dwóch tysięcy złotych podwyżki. Zarabialiśmy gorzej niż skromnie, warunki życia nie były łatwe, a do tego ceny wszystkiego wokół wciąż rosły. Ludzie mieli prawo domagać się pieniędzy. Wtedy jeszcze nikt nie myślał o polityce i nikomu na pewno nie przyszło do głowy, żeby zmieniać ustrój. Byliśmy po postu zwykłymi robotnikami, małymi trybikami w tej gospodarczej machinie. My chcieliśmy po prostu lepiej żyć.

- Był Pan inżynierem, a pozostali pracownicy zwykłymi robotnikami. Długo pracował Pan na ich zaufanie?
- Ta różnica budziła ich nieufność. Nie byłem robotnikiem, nie byłem „ich”. Jednak kiedy zaczęliśmy się spotykać, rozmawiać, oni od razu zobaczyli, że zachowuję się prawdziwie, szczerze. Zacząłem im doradzać, podpowiadać rozwiązania, a oni doszli do wniosku, że zamiast doradzać mógłbym po prostu wejść do komitetu strajkowego. Zaproponował mi to wielki autorytet wśród robotników Edward Petlic, dlatego nie zastanawiałam się zbyt długo i zgodziłem się dołączyć do komitetu strajkowego. Powiem nieskromnie, że byłem w nim chyba lubiany i szanowany. A przecież zanim zaczął się strajk na „Zgniataczu”, pracowałem zaledwie kilka miesięcy.

- Po wprowadzeniu stanu wojennego 13 grudnia 1981 rozpoczął się strajk. Maszyny stanęły. Co wtedy robili robotnicy?
- Przeciętny robotnik się nudził (śmiech). Trzeba było go czymś zająć, w końcu nie było pracy, a maszyny były wyłączone. Część pracowników pilnowała huty przed sabotażem czy zniszczeniem maszyn, reszta paliła papierosy i nie miała zajęcia. W tym czasie ogromną rolę odegrali studenci. Przyjechało ich ponad trzystu i świetnie organizowali strajkującym czas wolny. To niebagatelna sprawa, przecież ludzie w tak skrajnych warunkach łatwo popadają w depresję. W tym czasie bardzo ważna była szczerość i odpowiedzialność. Kiedy prowadziłem wiece, mówiłem do nich uczciwie, nie manipulowałem nimi, wspierałem, bo wiedzieliśmy, że władza będzie chciała nas rozbić, zdusić strajk, nie pozwalając, żeby się rozwinął. Trzeba było ludzi przygotować na te ewentualności. Widziałem wtedy różne sceny: pracownika przebranego za kobietę, który uciekał z huty, który po prostu się bał i nie wytrzymywał psychicznie tego stresu. Strajk to nie jest tylko sytuacja pełna heroizmu, walki i poświęcenia, to również ciągły strach o własne życie i zdrowie, to ekstremalna sytuacja. Ciągłe zastraszanie i manipulacja, bicie pałkami - to były ciężkie przeżycia.

- Mimo wszystko nie byliście sami. Ludzie z okolicy solidaryzowali się z wami.
- To prawda. Ludzie ogromnie nam pomagali. Mieszkańcy okolicznych wsi przynosili żywność: chleb, owoce, warzywa, nawet mięso. Dostarczały je też nasze rodziny. Pamiętam taki obrazek: stoję ze strajkującymi robotnikami na bramie. Wszyscy rośli, dobrze zbudowani i nagle widzę jak od strony miasta obok zomowców przechodzi mały chłopiec, a z nim dziewczynka. W rękach dźwigają ciężkie siatki. Podchodzą do nas i mówią: „Mamusia kazała przekazać panom jedzenie”. Pamiętam tych dorosłych mężczyzn, którym łzy stanęły w oczach ze wzruszenia. Myślę, że wielu ludzi, także tych zwykłych mieszkańców z okolicy dopiero wtedy zrozumiało, czym tak naprawdę jest solidarność.

- Ma Pan wiele takich żywych obrazów, które najmocniej zapadły Panu w pamięć?
- Dramatycznych obrazów ze strajku jest chyba najwięcej. Widok czołgu, który na nas jedzie, wspomnienie dni, kiedy ukrywałem się na suwnicy, kiedy powtarzałem sobie w myślach „Skurczybyki, żywcem mnie nie weźmiecie”, czy wstrząsający widok pobitych i zmaltretowanych przez zomowców pracowników. To obrazy bezradności, strachu. Ale są też inne sceny. Dowiaduję się, że wojska już weszły za bramę, mówię, że potrzebuję dziesięciu ochotników, żeby zobaczyć, czy to nie kolejny fałszywy alarm. Zgłasza się tłum ludzi... Inna wzruszająca chwila: kiedy pojawiło się Radio Wolna Polska. Byłem wtedy w stołówce i jadłem żurek. Nagle z głośników usłyszałem zamiast Radia Wolna Europa pamiętne słowa: „Tu Radio Wolna Polska. Mówimy do was z ostatniego skrawka wolnego kraju”. Wzruszenie stanęło mi w gardle, a kobiety wydające zupy zaczęły płakać... Takich obrazów się nigdy nie zapomina.

- Na prawie trzystu stronach książki zawarł Pan historię tylko dwóch lat: 1980 i 81. Kolejne lata nie były tak intensywne?
- Ten czas, dokładnie szesnaście miesięcy, które opisuję w mojej książce, były fundamentem wszystkich kolejnych wydarzeń i przemian. Dla mnie ten czas był bardzo ważny i wyjątkowy. Wiem, że następne lata przyniosły ważne strajki, walki o wolność, byłoby się czym pochwalić i byłoby o czym pisać. A jednak uważałam, że kompletnie nie doceniamy tych szesnastu pierwszych miesięcy, w czasie których budowaliśmy naszą tożsamość. Nie przez przypadek zakończyłem także książkę na wydarzeniach 16 grudnia 1981 roku, kiedy upadł nasz strajk. To było przerwanie tego entuzjazmu - tego, co było dla Polaków wielką nadzieją. Wtedy poważnie uszkodzono nasz narodowy kręgosłup...

- W książce pada bardzo wiele nazwisk. Buduje Pan historię przez pryzmat ludzi, którzy się w niej pojawiali, którzy mieli na nią wpływ?
- Ta książka miała być takim pomnikiem, hołdem dla ludzi, którzy wtedy działali. Chciałem ich jak najwięcej wymienić w tekście, by choć na kartach książki utrwalić ich w pamięci. W sumie chyba wymieniam ich około siedmiuset. Zrobiłem to nawet kosztem narracji, dramatyzmu, lekkości czytania. Wiem, że jeśli ja ich nie przypomnę, to nikt nie postawi im tego pomnika. Może dziś wydaje się, że któryś z nich w życiu niewiele osiągnął, ale w tamtych czasach przecież dołożył cegiełkę do sukcesu „Solidarności”.

- Czego nauczyła Pana „Solidarność”?
- Nauczyła mnie szacunku do człowieka. Zrozumiałem, że każdy coś wnosi do społeczeństwa, jakiejkolwiek pracy by nie wykonywał. Dzięki niej nie dzielę świata na czarne i białe. Dzięki niej zacząłem się bardziej interesować historią, a także bieżącymi wydarzeniami. „Solidarność” była dla mnie uniwersytetem życia.

- Czy właśnie o taką Polskę walczyliście?
- Kraj się rozwija, ludziom się coraz lepiej powodzi, na więcej ich stać. Niby nie ma się do czego przyczepić, ale ludziom wciąż nie jest dobrze. Rozdźwięk między naszymi oczekiwaniami a realiami jest duży. A przecież zaczynaliśmy od zera, od kraju zniszczonego wojną i zdegradowanego przez komunę. Brak nam pokory wobec czasu. Z kolei politycy uważają, że trzeba się za czymś opowiedzieć, określić się, a przecież nie jest się do końca prawicowym czy lewicowym. Ubolewam, że nie umiemy czerpać z doświadczenia, jakim była „Solidarność”. Jej opaczne rozumienie sprawia, że idziemy w ślepą uliczkę. Bo solidarność to odpowiedzialność, a nie utrwalanie ludzi w ich niemożnościach, nie rozdawanie, tylko szukanie rozwiązań. Nie o taką solidarność mi chodziło. Może politycy nie dorośli do idei „Solidarności”?

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski