Historie z paragrafem
Gehenna zaczęła się, kiedy pożyczył od znajomego 20 tys. zł. Dług miał zwrócić w ciągu roku, ale wierzyciel zaczął się upominać o pieniądze już po kilku tygodniach. Oddał je więc i się rozstali. Bez większych pretensji i wzajemnych roszczeń.
Nie minął jednak miesiąc, gdy ujrzał przed domem dwóch młodych, napakowanych mężczyzn. Kiedy otworzył, odsunęli go od drzwi i weszli do środka, jakby byli u siebie.
"Dług masz do oddania" - zagaili rozmowę. Komu i ile - już nie sprecyzowali. Zaklął w duchu, ale odparł spokojnie, że nic nie będzie płacił. A oni na to: "Zapłacisz. Jeśli nie, różnie może się zdarzyć. Może ci spłonąć domek, pociecha może wpaść pod samochód albo ty długo nie pożyjesz". Zacisnął zęby. Przez chwilę patrzyli sobie w oczy - kto kogo. Nie wytrzymał. "Muszę mieć czas" - powiedział już innym tonem.
Po kilku dniach pojawiły się telefony z pogróżkami. Potem zaczęły przychodzić listy, w których straszono go pobiciem, śmiercią najbliższych oraz spaleniem domu. Wyglądało na to, że gangsterzy śledzą każdy jego ruch. Wiedzieli np. o której godzinie był w urzędzie, jakim samochodem odwoził syna do szkoły. Znali wszystkie numery jego telefonów, nawet po tym, jak je zmienił. Znali też sytuację rodzinną i zawodową. Dokładnie wiedzieli, gdzie mieszka matka i gdzie pracuje żona.
Po każdym telefonie przez kilka godzin nie mógł sobie znaleźć miejsca. Czuł się upokorzony i przestraszony. Strach wziął wreszcie górę. Kiedy opowiedział o wszystkim żonie, zaczęli się wzajemnie przekonywać, że przecież policja nie zapewni im ochrony, a nikt nie zagwarantuje, że muskularni nie spełnią swoich pogróżek. Ostatecznie zdecydowali, że dla świętego spokoju zapłacą haracz. W końcu nie oni pierwsi i nie ostatni.
Od tamtej pory co miesiąc przynosił w wyznaczone miejsce kopertę z pieniędzmi. Za każdym razem około 3 tys. zł. Tak przez pięć lat. W tym czasie jego zasoby finansowe stopniały prawie do zera. Interesy mu nie szły. W końcu musiał sprzedać firmę i samochody, którymi zarabiał na życie. Zbuntował się i poszedł na policję, gdy oprócz domu nic mu już nie zostało.
Namierzenie gangsterów nie było trudne. Wkrótce w zasadzkę, zorganizowaną w jednym z krakowskich lokali, wpadł 28-letni mężczyzna, który zjawił się po odbiór koperty z pieniędzmi. Okazał się bratem mężczyzny, od którego przed laty przedsiębiorca pożyczył 20 tys. zł. Niedługo potem zatrzymano jego wspólnika. Nie byli nowicjuszami w przestępczym fachu, mieli już na koncie wyroki za podobne przestępstwa.
- Sprawcy wiedząc o długu, postanowili wykorzystać sytuację i przy okazji zarobić "kilka złotych". Doili go bez najmniejszych skrupułów przez pięć lat. Wpadli na taki pomysł, gdy tylko zorientowali się, że jest "podatny na sugestie" i będzie płacił. Wcześniejszy wierzyciel i brat jednego z zatrzymanych nic o tym nie wiedział - tak przynajmniej wynikało z naszych ustaleń - opowiadają "kryminalni" z krakowskiej komendy miejskiej.
Problem ściągania haraczy pojawił się w Krakowie już w połowie lat 90. i trwa do dzisiaj. Przestępcy traktują go często jako uboczny fragment szerszej działalności. Dzielą miasto na strefy, z których odprowadzane są pieniądze do kieszeni bossa. Tak działali np. przyboczni Janusza T., ps. "Krakowiak". Zachowywali się jak poborcy podatkowi - po haracz zgłaszali się każdego 20 miesiąca, w dniu, w którym mijał termin płatności zaliczki podatku dochodowego do urzędu skarbowego.
Kilka lat temu krakowski CBŚ rozbił gang, który nękał głównie restauratorów, właścicieli pubów, agencji towarzyskich i całodobowych sklepów z alkoholem. W zależności od dochodu lokalu gangsterzy żądali miesięcznie od 3 do 4 tys. zł. W przypadku agencji towarzyskich w grę wchodziło również darmowe korzystanie z usług zatrudnionych tam "panienek". Wobec opornych stosowano różne metody perswazji. Padały groźby podpalenia lub wysadzenia w powietrze lokalu. Nie zawsze zresztą kończyło się na groźbach. Z informacji operacyjnych policji wynikało, że kilka osób po wywiezieniu do lasu zostało dotkliwie pobitych i zmuszonych do przyjęcia propozycji "opodatkowania".
Ponieważ ten "rynek" nie znosi próżni, w miejsce każdej rozbitej grupy natychmiast pojawiają się nowe. Padają żądania pieniędzy za "spokój" albo za "cały samochód", groźby porwania dziecka, podpalenia lokalu lub zwrotu wyimaginowanych długów. O większości takich przypadków policja wie jednak jedynie ze źródeł operacyjnych.
- Nawet jeśli pojawiają się jakieś zgłoszenia, to są one później wycofywane. Czasami ludzie opowiadają, że są zastraszani, ale boją się nawet opisać sprawców. Powstaje błędne koło - przyznają policjanci.
Brak współpracy pokrzywdzonych z organami ścigania to m.in. powód umorzenia głośnego śledztwa w sprawie wymuszeń haraczy od restauratorów z warszawskiej Starówki. W sierpniu 1994 r. w sklepach i restauracjach na Rynku Starego Miasta w Warszawie pojawiły się podejrzane naklejki agencji ochrony "Eskorta", a zaraz później kilkunastu osiłków próbowało negocjować z właścicielami w sprawie haraczu. W razie odmowy wszczynali bójki. Około 150 restauratorów zdecydowało się wówczas połączyć w walce z gangsterami. Na znak protestu w letni weekend prawie wszystkie restauracje, kawiarnie, puby i sklepy na Starówce zostały zamknięte. Policja ustaliła wtedy, że osiłkowie nawiedzający restauratorów to bezrobotny odłam przestępczej grupy z Wołomina powiązany z agencją ochrony "Eskorta". Ówczesne MSW odebrało jej koncesję na prowadzenie działalności. Śledztwo w sprawie wymuszania haraczu nie przyniosło jednak żadnych rezultatów. Żaden z kilkuset przesłuchanych świadków - w obawie przed zemstą - nie zeznał konkretnie, że ktoś przyszedł po pieniądze za ochronę. I tak gangsterzy rozpłynęli się w powietrzu.
EWA KOPCIK
Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Dołącz do nas na X!
Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?