MKTG SR - pasek na kartach artykułów

Ela z afrykańskiego buszu

Redakcja
Paskudny deszczowy poranek. Na ulicach Drezna pusto - tylko zgrabna, zwinna dziewczyna o kruczoczarnych włosach biegnie na politechnikę. Dla niej to sądny dzień. Jeśli zda egzamin - otrzyma przepustkę do lepszego świata.

W niepozornej osóbce zza mórz ludzie dostrzegli czarną duszę. I ona sama w sobie tę duszę dostrzegła.

   Cząstkę - oddalonej o tysiące kilometrów - krainy szczęśliwości ściska w dłoni. Mała kolorowa flaga. Pamiątka i talizman. Pomoże obronić pracę magisterską, pięć lat studiów filologicznych i nauczycielskich uwieńczy sukces. Potem już tylko oczekiwanie na samolot. I wreszcie: słoneczne Ermelo w sercu Republiki Południowej Afryki. W sercu Elizabeth.
   Ermelo: 100-tysięczna wspólnota. Wspólnota czarnych, zapuszkowanych - jak śledzie - w blaszanych ruderach w porażająco nędznym, brudnym, zaśmieconym townshipie przyklejonym do 20-tysięcznego schludnego, zamożnego białego miasteczka. Mikrokosmos typowy dla współczesnej RPA.
   Dla większości - czarnych i białych - miejsce przeklęte, godne wyłącznie ucieczki. Dla kruczowłosej Eli, wychowanej w enerdowskim ordnungu - kraina marzeń.

Córka pastora

   Dwudziestosześcioletnia Elizabeth Jubelt, rodowita Niemka z Lipska, córką luterańskiego pastora, najstarsza z piątki rodzeństwa, pytana o swój dom, waha się. Zaczyna opowiadać o barwnym, szczęśliwym życiu w mieszkaniu naprzeciwko kościoła ojca. I nagle, płynnie, przechodzi do opisu strasznych warunków życia w najbiedniejszej dzielnicy Ermelo. W mgnieniu oka z bogatego przedmieścia Lipska trafiamy do czarnych slumsów, ze schludnego niemieckiego domu do szop z blachy splecionej drutem, poprzetykanej odpadkami z wysypiska. I trudno rozsądzić, gdzie tak naprawdę leży dom Eli.
   Kiedy czternaście lat temu kościoły luterańskie południowoafrykańskiej prowincji Mpumalanga i niemieckiej Dolnej Saksonii podpisywały układ partnerski, nikt w Ermelo nie spodziewał się cudów. Ludzie wyobrażali sobie otoczonych świtą przysadzistych biskupów, dla których Afryka to jedynie kolejna, egzotyczna przygoda. Jednak dla delegacji niemieckich, coraz częściej odwiedzających Mpumalangę z pieniędzmi z datków, wizyty te miały charakter praktycznej, braterskiej pomocy - a zarazem: zadośćuczynienia za okres kolonializmu.
   Dzięki wielkiemu zaangażowaniu Niemców i otwartości czarnych współwyznawców, pierwsze lody zostały szybko przełamane. Kilka nowych domów, system opieki nad chorymi na AIDS, finansowanie szkoły i wydatków miejscowego kościoła - wszystko to w warunkach afrykańskich uznano za pomoc na olbrzymią skalę.
   Afrykańczycy potrafią ją docenić. Teraz już nikt nie boi się "umlungu", białych z Europy. Dobroczyńcy zza mórz stali się zdecydowanie bliżsi niż mieszkający w sąsiedztwie "od zawsze" Burowie i Anglicy. Ci - poza nielicznymi wyjątkami - mogą zaoferować jedynie kolejne betonowe ogrodzenie zwieńczone drutem kolczastym i opatrzone wymownym napisem: "Odpowiedź zbrojna" z wizerunkiem karabinu...

Zaczarowana

   Pastor Jubelt w jednej z delegacji kościelnych wysłał swoją najstarszą córkę. Wychowana w niemieckim porządku Elizabeth trafiła do dzikiej Afryki w roku 1997. Mając 21 lat, wraz z grupą rówieśników, budowała kościół i przedszkole w zaprzyjaźnionej kongregacji. W ciągu siedmiu tygodni pokochała ten kraj i jego mieszkańców, wraz ze wszystkimi ich troskami i kłopotami dnia codziennego. Przezwyciężyła własne uprzedzenia i szybko przystosowała się do spartańskich warunków. Dziś już sama nie wie, kiedy tamten, w jej oczach "chory", świat wdarł się do serca, zaczarował - na dobre i na złe.
   Gdy rok później pojawiła się możliwość wyjazdu w ramach wymiany ochotników, nie wahała się ani chwili. Powróciła do Ermelo jako nauczycielka angielskiego. Przez sześć miesięcy udawało się jej panować nad przedszkolakami. Proste? Wyobraźmy sobie, że tych dzieci jest nie dwadzieścia kilka, jak w polskich czy niemieckich przedszkolach - lecz 87. A tyle ich było. I nie mówiły w żadnym znanym Europejczykowi języku. Tylko w isiKhosa, zulu, suthu oraz dwunastu innych (urzędowych) językach RPA. Jak nauczyć angielskiego dzieciaki, których ni w ząb nie rozumiesz i które ni w ząb nie rozumieją ciebie?
   Eli nie tylko udało się je nauczyć, ale i sprawić, że ją pokochały. Placem zabaw był pusty w dni powszednie budynek kościoła. Zabawki pojawiały się jedynie w wyobraźni wychowawców i dzieci. Prawdziwym wyzwaniem okazała się jednak dopiero posada w szkole średniej im. Lindile w Ermelo.
   Ela straciła na autorytecie, gdy odmówiła bicia uczniów - przysługującym jej, jak każdemu nauczycielowi - służbowym kijem. Dla wielu uczniów to jedyna - i ciągle niewystarczająca - motywacja do nauki. Tylko 38 procent z nich zdaje maturę. I nawet prymusi - wcześniej czy później - powiększają grono bezrobotnych, do którego należy dwie trzecie mieszkańców.
   Jak w tej sytuacji - bez służbowego kija - wyjaśnić młodym, że uczyć się warto?

Szamanka

   Po roku ciężkiej pracy jako jedyna umlungu w całym townshipie Elizabeth zyskała przydomek Nompumelelo - Kobieta Sukcesu. Stał się jej afrykańskim imieniem.
   Każde imię ma w Afryce wyraziste znaczenie. Zwłaszcza że po obaleniu apartheidu czarni porzucają i wypierają z pamięci swoje kolonialne nazwiska. Zniknął przymus bycia Johnem, Paulem, Gregorym. Więc eks-Johnowie odradzają się na nowo jako Mzwabantu, Kola, Xolile, Sipo, Bonga. Również Ela została powołana do nowego życia - jako Nompumelelo.
   Działalność młodej dziewczyny staje się powoli ponadlokalną legendą. Dzięki rzadko spotkanej naturalności, bezpośredniości, a zarazem otwartości i życzliwości Nompumelelo zaskarbiła sobie serca wszystkich bez wyjątku. Poprzez proste rozmowy, ciepłe gesty i zainteresowanie ciężkim życiem zdobyła powszechny szacunek. W niepozornej osóbce ze zmitologizowanej krainy, zza mórz, ludzie dostrzegli czarną duszę. I ona sama w sobie tę duszę dostrzegła.
   Jej gesty, mimika, odruchy stały się prawie identyczne jak otaczających ją Zulusów. Śpiewa doskonale niskim głosem, tańczy jak szamanka, je rękoma. Mówi trzema lokalnymi dialektami. - To pozwala mi lepiej zrozumieć mieszkańców Ermelo i ich kulturę - tłumaczy i - mimo wszystko: trochę nieświadomie - wchodzi w życie i świat zupełnie nie znany dla białego człowieka, a już zwłaszcza - dla białych z sąsiedztwa.

Odrodzenie

   Kiedy Elizabeth (z oczywistych względów) została zaproszona do udziału w pionierskim, trójnarodowym seminarium poświęconym rasizmowi i ksenofobii, każdy z nas, Polaków, miał spore trudności z definitywnym określeniem: czy jest ona częścią delegacji niemieckiej, czy też może afrykańskiej? Wiecznie roztańczona, ze śpiewem na ustach, kipiąca energią - chętnie, ale bez pretensjonalnego poczucia misji, dzieliła się z nami swą wiedzą i doświadczeniami. Otwarta, towarzyska, zawsze miła, cierpliwa, wyrozumiała, z miejsca zdobyła naszą sympatię - i poważanie. Jako Elizabeth, i jako Nompumelelo.
   Zauważyliśmy jednak, że Nompumelelo jest w niej więcej - i stale przybywa. Nompumelelo dominuje nawet wtedy, gdy Elizabeth jest z dala od czarnego Ermelo, w białym, posprzątanym Lipsku, w supereuropejskim Hannoverze, w do bólu poukładanym Wolfsburgu, mieście Volkswagena. Eksploduje wraz z tęsknotą za Afryką. Za szczerbatymi przedszkolakami, których wyobraźnia - i tylko ona - pełna jest huśtawek, karuzeli, koników na biegunach. Za uczniami, którzy - bez służbowego kija - słuchają swojej pani. Za ciepłem klimatu - i ludzi. Za bratnimi duszami.
   Nompumelelo poza Afryką tęskni, cierpi katusze, usycha. Wraz z nią cierpi Elizabeth. I wraz z nią odżywa - w Afryce.
   Byliśmy świadkami takiego odrodzenia.

Piekło-raj

   Jedziemy do Ermelo. Dla Nompumelelo to powrót do domu. Dla niedoświadczonego umlungu - pasmo zdziwień i stresów. Na dzień dobry lekceważymy wszelkie - adresowane do białych - surowe przestrogi przed odwiedzaniem townshipów. Zajmują one po kilka stron w przewodnikach turystycznych (jakieś sto zdań zaczynających się od "w żadnym razie nie rób..."). Już na miejscu potwierdzane są i podsycane przez lokalnych Burów.
   Rozklekotany mikrobus mija z zawrotną prędkością Amsterdam, Berlin i Oxford. Ot, zapyziałe miasteczka w Afryce Południowej. Nadając europejskie nazwy, osadnicy zza mórz pragnęli się tu poczuć bardziej u siebie; teraz nazwy te - jak kolonialne imiona - coraz nieznośniej uwierają czarnych. Pewnie niebawem zostaną zmienione...
   W połowie drogi zatrzymujemy się w bezkresnym townshipie Embalenthle. Nasz gospodarz, Vousi, od roku pracuje w policji jako ochotnik - i ciągle liczy, że dostanie etat. Dzięki partnerstwu kościołów - i wymianie wolontariuszy - spędził rok w Niemczech. To czyni go teoretycznie bardziej konkurencyjnym na rynku pracy, ale przy 70-procentowym bezrobociu w Embalenthle pozostaje na razie jedynie tematem wieczornych wspomnień.
   24-letni Vusi ma już trójkę dzieci, chociaż ciągle nie doczekał się... żony. W jego kraju to standard wywodzący się jeszcze z kultury plemiennej. Przeniesiony w bezlitosne realia rynkowe prowadzi do ubóstwa i upadku całej społeczności. Dochodzą do tego: 35-procentowy odsetek nosicieli wirusa HIV, masowy alkoholizm oraz nasilająca się, coraz słabiej kontrolowana przemoc. Ot, życie w przeciętnym townshipie.
   Czy można się w tym zakochać? Elizabeth-Nompumelelo jakby na przekór wszystkiemu wierzy w lepsze jutro. Podziwia czarnych za ich fantastyczny śpiew, codzienną radość życia i nadzieję, której nie tracą nawet w tak porażająco ciężkich czasach.
   Spacer z Elą po ulicach townshipów to przedziwne doświadczenie. Po kilku minutach zaczynasz wierzyć, że Nompumelelo zna tutaj każdego - i że każdy zna ją. A jeśli nie - to wkrótce się poznają i - przynajmniej - polubią. Ela pielęgnuje w ten sposób ducha ubuntu, specyficznej wspólnoty łączącej wszystkich czarnych RPA. We wszechobecnej nędzy, w domach skleconych na słowo honoru z czego popadnie, zamienianych łaskawie (i wolno) przez rząd na betonowe kioski, poczucie wspólnoty pozwala przeżyć godnie kolejne dni. Nikt się nie skarży, nie narzeka. Stajesz się człowiekiem poprzez ubuntu - głosi przysłowie. Więc czarni, którzy się wybili, którzy mieszkają w miastach, nigdy nie zapominają o swoich krewnych w townshipie. Nieraz utrzymują ze swych pensji kilka rodzin.
   W Ermelo Elizabeth chłonie błyskawicznie, niczym gąbka, wszelkie plotki i nowinki, cieszy się każdą chwilą krótkiej wizyty. Dziennie odwiedzamy po sześć rodzin, przestaliśmy już liczyć ludzi spotykanych na ulicach. Większość rozmów to takie sobie pogaduchy, z pozoru o niczym. Służą najwyraźniej umacnianiu wspólnoty.

Gość w dom

   W Ermelo, podobnie jak w pozostałych townshipach, zamieszkanych w sumie przez ponad 10 milionów osób, wszystkiego brakuje. Po dwudniowej podróży z Europy, po przejażdżce z lotniska niewyobrażalnie zatłoczonym busem, w upale (bo tu jest lato!) trafiasz nie - jak turysta - do klimatyzowanego hotelu z wypchanym specjałami barem, lecz do dziurawej szopy stworzonej z kawałków blachy, dykty, powiązanej drutem, poklejonej - bardziej zaklęciami niż gliną. Gospodarz jest gościnny - jak Polak. Postawi przed tobą talerz ze standardową papką. Nie pytaj, co to, doceń, że pływają w niej jedyne resztki mięsa, jakie udało się wyszukać w promieniu setki domów. Dla ciebie. Zastaw się, a postaw się - takie... afrykańskie przysłowie, tyle że nie musisz się zastawiać. Żyjesz przecież w ubuntu.
   Ręce masz brudne, od wielu godzin nie myte. Sztućców brak (nikt ich tu nie używa, najwyżej łyżkę). Po paru dniach przywykniesz. Jak i do tego, że trudno ci zliczyć domowników nocujących wraz z tobą na posłaniu w jedynej izbie gospodarza. Uśmiechają się do ciebie kosmate dzieciaki, na ulicy całują jakieś kobiety. Nic nie rozumiesz. A to dopiero początek.
   Jeśli jesteś Europejczykiem z krwi i kości, niewolniczo przywiązanym do większości zdobyczy cywilizacji, opuścisz Ermelo z uczuciem wielkiej ulgi. Elizabeth opuszcza je z dojmującym żalem. Przez następne dwa tygodnie - w ramach seminarium - będzie miała szansę odkryć drugą twarz Afryki. Świat bajecznych nadmorskich kurortów, ekskluzywnych hoteli, emocjonujących safari, wszystkiego, z czego słynie RPA w turystycznym świecie. Na samą myśl o tym ogarnia ją przerażenie. Swoje losy wiąże z Ermelo, z townshipami.
   Póki jesteśmy w Afryce, pozostaje czarną królową. Poważaną, podziwianą, kochaną. Jej sława dociera do dalekich zakątków, przez granice prowincji, z lądu Zulusów do krainy Khosa, do townshipów, kościołów, organizacji, instytucji. Zwykłych ludzi. Mówią: - Ty jesteś Nompumelelo? TA Nompumelelo?!
   Za dwa tygodnie TA Nompumelelo po raz kolejny ciężko odchoruje powrót do europejskiej rzeczywistości. Jak szara myszka, przez nikogo nie zauważona, przemknie przez ulice Drezna. Obroni pracę magisterską na Politechnice Drezdeńskiej. Musi obronić.
   Od czerwca będzie nauczycielką w szkole za morzem.
Zbigniew BartuŚ,
Tomasz Cebulski

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski