Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Everest jest przeszłością, K-2 to góra-marzenie

Redakcja
Adam Bielecki w trakcie ataku szczytowego na Broad Peak. W tle K-2 - góra-marzenie, niezdobyta zimą. Fot. Artur Małek
Adam Bielecki w trakcie ataku szczytowego na Broad Peak. W tle K-2 - góra-marzenie, niezdobyta zimą. Fot. Artur Małek
Z KRZYSZTOFEM WIELICKIM, zdobywcą wszystkich czternastu ośmiotysięczników, o sukcesie i tragedii w górach wysokich rozmawia Majka Lisińska-Kozioł

Adam Bielecki w trakcie ataku szczytowego na Broad Peak. W tle K-2 - góra-marzenie, niezdobyta zimą. Fot. Artur Małek

- Przed laty wrócił Pan do zimowego himalaizmu, żeby kontynuować dzieło Andrzeja Zawady, który tę konkurencję górską wymyślił?

- W jakimś sensie tak.

- Jaki był naczelnik?

- Wyjątkowy i niedzisiejszy. Wiem, że mnie lubił, może nawet bardziej niż ja jego. Dużo dyskutowaliśmy z Andrzejem o zimowych wyprawach.

- Mieliście podobne charaktery?

- Andrzej miał charyzmę. Nie bazował na swoich dokonaniach, ale umiał po mistrzowsku mobilizować innych. Pchał ich w górę. Był interpokoleniowy. Dobrze się czuł i wśród szesnastolatków, i siedemdziesięciolatków. Za jego czasów w bazie panowała - powiedziałbym - romantyczna atmosfera.

- Teraz jest inaczej?

- Bywałem kierownikiem wielu wypraw, czasami licznych, jak ta zimowa na K-2 w 2003 roku, gdzie było nas dużo i to się nie sprawdziło. W jej skład wchodzili Polacy, Chińczycy, Gruzini, Kazach, Nepalczycy. Nie tylko alpiniści, ale też filmowcy, operatorzy, dziennikarze, kucharze. Skład był socjologicznie urozmaicony, a w trudnych warunkach ujawniają się prawdziwe cechy natury ludzkiej, nad którymi można tu, na dole, w krótkim czasie zapanować. Tam się nie dało. Pod Broad Peakiem w tym roku miałem trzech młodych w bazie (Adam Bielecki, Artur Małek i Tomasz Kowalski), co też było wyzwaniem. Dogadywaliśmy się w kwestiach górskich. Ale młodzi inaczej niż my kiedyś spędzali wolny czas. Owszem, sporo czytali, grali w szachy, ale przede wszystkim zajmowała ich elektronika. Ona sprawia, że życie które prowadzimy na dole, wdziera się do bazy. Są tablety, komputery, łączność satelitarna i co tam pani jeszcze chce. My byliśmy skupieni na wspinaniu się i na tym, żeby jak najszybciej wrócić do domu. Teraz można rozmawiać z bliskimi, można ich nawet zobaczyć. Młodzi zakładali słuchawki na uszy i na ogół zajmowali się sobą. Nie mówię, że to źle. Tak po prostu jest. Ale pamiętam też, że po zimowym wejściu na Everest dostałem tylko jeden list i to już po wyprawie, która trwała ponad dwa miesiące. Wtedy dla moich bliskich pojechałem na koniec świata. Teraz pod Broad Peakiem też byłem daleko, ale na wyciągniecie ręki.

- Oprócz młodych był w bazie Maciej Berbeka.

- Himalaista z mojego pokolenia. Stanowił równowagę, łatwiej nam było we dwóch rozładowywać atmosferę.

- Czuł się Pan seniorem? Bielecki, lat 30, opowiadał mi, że jako dziecko miał w pokoju plakat, który Pan mu podpisał.

- Cóż, lata lecą. Adama poznałem jako kilkulatka. Jeździliśmy razem z jego rodzicami na spotkania, które organizował znany himalaista Alek Lwow. Kiedyś się zgadaliśmy. I oni, i ja przyjechaliśmy z Tychów. Było z nimi dziecko. O jaka mała dziewczynka - pomyślałem. A to był Adam, miał długie włosy.

- Teraz z trzema innymi kolegami zdobył zimą Broad Peak. To jest ogromny sukces. Ale nie wszyscy wrócili do bazy. Co Pan mógł zrobić, żeby zapobiec tragedii?

- Moim zdaniem, nie popełniłem błędu w działaniu, ale i tak odpowiedzialność za to, że Tomasz Kowalski i Maciej Berbeka nie wrócili z wyprawy, spoczywa na mnie. To był zespół, którym kierowałem. Miałem dbać o bezpieczeństwo, a jednak się coś wydarzyło. Dla mnie to jest tragedia. Ale dla zdobywców to ogromny, niekwestionowany sukces.

- Słyszałam jak za pośrednictwem telefonu satelitarnego mówił Pan w telewizji, że Broad Peak jest zdobyty, ale na radość przyjdzie czas, gdy wszyscy zejdą do bazy. Czy wtedy było już jasne, że tam na górze dzieje się źle?

- Tego wtedy nie wiedziałem. Dostałem wiadomość od Maćka i od Tomka, że są na szczycie. Dziennikarze chcieli komentarzy i podsumowań. Wolałem, żeby zaczekali.

- Jak przebiegała ostatnia, jak się okazało, rozmowa z Tomaszem Kowalskim.

- Starałem się go motywować do działania. Włączali się też Bielecki i Małek, którzy dotarli w nocy do obozu IV. Chodziło o to, żeby Tomek zszedł na przełęcz. To była jego jedyna szansa. Oszukiwałem go trochę, że tam już na niego czekamy, że będzie pomoc, żeby go podbudować. Obiecał, że spróbuje zejść. Nie wiem, czy spróbował. Przy hipotermii się zasypia. Mógł więc zasnąć. Mógł też spaść.

- A Berbeka?

- Nie łączył się ze mną. I o to mam do niego żal, bo był doświadczonym członkiem zespołu atakującego. I najbardziej była mi potrzebna łączność właśnie z nim.

- Teraz przebieg wyprawy bada komisja pod przewodnictwem Piotra Pustelnika. Jest potrzebna?

- Wydarzyła się tragedia i uważam, że trzeba, aby naszej dokumentacji przyjrzał się ktoś z zewnątrz. To może pomóc wyciągnąć wnioski na przyszłość. Każdy z nas napisał sprawozdanie; i chłopcy, i ja, i Artur Hajzer, twórca programu Polski Himalaizm Zimowy.

- Pogoda była wymarzona. Wszyscy się zaaklimatyzowali, ale Kowalski był tak wysoko pierwszy raz.

- Everest, który zdobywałem zimą, też był moim pierwszym ośmiotysięcznikiem. Tomek czuł się dobrze. Dlaczego tak szybko stracił siły na górze - jest dla mnie i dla wszystkich innych zagadką.

- Wspomina Pan swoje wejście na Everest zimą?

- Rzadko, chyba że się widzę z Leszkiem Cichym. Everest nas połączył. W dodatku był to 1980 rok, powstawała "Solidarność". Jadąc na tę wyprawę z listy PZA, nawet nie marzyłem, że pójdę na wierzchołek. Jechałem, żeby się przyglądać i uczyć.

- Maciej Berbeka był doświadczony, ale też zdeterminowany. Miał z Broad Peakiem porachunki sprzed wielu lat, kiedy to myślał, że jest na szczycie, a nie był.

- Kowalski też był zdeterminowany. Bardzo. A do tego ta znakomita pogoda i bliskość szczytu. To ich wciągnęło. Ja też bym w takich warunkach chyba nie odpuścił. Bo ludzie, gdy chcą osiągnąć cel, podejmują ryzyko. Nie mówię, że nie należy myśleć o bezpieczeństwie. Trzeba. Ale trzeba też pamiętać, że himalaizm to sport ekstremalny, super- niebezpieczny. Dlatego ani ja, ani nikt inny nie wskazał człowieka i nie powiedział mu: ty masz wejść na ośmiotysięcznik zimą. Każdy z uczestników zgłosił się i poddał weryfikacji. Młodzi byli zdeterminowani, żeby zdobyć tę górę, ale byli też sprawni i przygotowani fizycznie do tego wyzwania.

- Adam Bielecki powiedział mi, że gdyby miał wybierać, to wolałby mieć krótkie, intensywne życie, niż długie a nudne. Ale dodał też, że chce być starym himalaistą.
- Tacy jesteśmy. Chcemy pisać historię, zdobywać niezdobyte góry, ryzykować, a potem, po latach, jeszcze czytać o tym, jak tę historię pisaliśmy.

- K-2 na tę swoją zimową historię czeka.

- Jest to najbardziej na północ wysunięta góra i przez to jest najzimniejsza. Trzeba ją przechytrzyć. Dwa razy próbowali Polacy, raz Rosjanie. Nanga Parbat chyba już z dziesięć razy odepchnęła wspinaczy. Broad Peak padł za siódmym razem.

- Nie korciło Pana, żeby na Broad Peak wejść zimą?

- Miałem brać udział w akcji, ale chłopcy byli ważniejsi. Ja już swoje w górach zrobiłem. Ustawiałem się więc w trzeciej kolejności. Gdy miałem iść z obozu drugiego do trzeciego, załamała się pogoda i miałem aklimatyzację do dwójki, a młodzi wcześniej dotarli na 7800. Dlatego wycofałem się ze szturmu.

- W drodze powrotnej ze szczytu Bielecki i Małek zeszli do obozu czwartego.

Gdy okazało się, że nie ma Berbeki i Kowalskiego - nie zawrócili.

- Sugerowałem im, że może spróbowaliby podejść do góry. Wiedziałem, że to było prawie niemożliwe, ale musiałem zapytać. Powiedzieli, że nie są w stanie. Trzeba sobie zdać sprawę, że ten powrót zająłby im kilka godzin, nie minut. Oni też mogliby nie wrócić. Wysłałem Szerpę, który wyszedł powyżej trójki i nie znalazł śladów Maćka ani Tomka.

- A Pana zdaniem należało zaryzykować życie kolejnych dwóch młodych himalaistów i wysyłać ich na pomoc?

- Tu nie ma prostych odpowiedzi. Nikt, będąc w bazie, nie byłby w stanie powiedzieć, w jakiej dyspozycji był Bielecki i Małek. Musieli ocenić swoje możliwości i sami zdecydować. Warto pamiętać, że taka ocena może nie być obiektywna, przecież dokonuje się jej w ekstremalnych warunkach, gdy grają emocje, osacza człowieka strach. A wtedy granica między tym, co jesteśmy w stanie zrobić, a tym czego nie jesteśmy - nie stanowi prostej czarnej kreski. Ona jest raczej szarą smugą.

- Był Pan na Broad Peak latem. Czy to trudna góra?

- Wydawało mi się, że jest łatwiejsza i że można ją zdobyć szybciej, ale pojawiły się przeszkody. I choć wszyscy czterej stanowili dobry zespół, chłopcy szybko zdobywali wysokość, to zostali przystopowani na grani. Podczas wejścia i w zejściu.

- I schodzili po ciemku.

- Byli późno na szczycie i musieli zejść. Wszyscy mieli sprawne latarki.

- Ale od początku wyprawy bali się błądzenia po nocy.

- Bo jest lepiej, gdy się schodzi za dnia. Człowiek instynktownie boi się nocy. Jednak latem działa się w górach wysokich głównie nocą. W dzień, gdy operuje słońce, jest za ciepło.

- Jakie obowiązki spoczywają na kierowniku współczesnych wypraw w góry?

- Miałem oceniać sytuację i nie dopuścić do działań, które byłyby niezgodne z przyjętymi zachowaniami i z moim doświadczeniem. Chodzi o to, żeby nie popełniać błędów, których można było uniknąć.

- Każdy je popełnia...

- Ale młodzi więcej. Zawada miał zespół dwunastu-czternastu osób, który musiał ustawić pod kątem ataku szczytowego; wybrać taktykę. Ja miałem czterech himalaistów, którzy od początku byli zdeterminowani do tego, że będą wchodzić na szczyt. Nie przyjechali pracować na zespół, w którym dawniej byli ci lepsi i gorsi. Ci, którzy mieli pomagać i ci, którzy szturmowali górę. Tu przyjechało czterech szczytowców. Moim zadaniem było obserwowanie jak przebiega u nich aklimatyzacja, jak się czują i jak reagują na wysokość, żeby w razie potrzeby interweniować.

- Posłuchaliby Pana, gdyby chciał Pan zatrzymać atak szczytowy?

- Zawsze mogę powiedzieć: chłopaki zawracajcie, ale ostateczna decyzja i tak należy do nich. Jeśli pogoda sprzyja, a szczyt jest na wyciągnięcie ręki, nie sądzę, żeby zawrócili.

- Za czasów Zawady wyglądałoby to inaczej?

- Wówczas liczył się przede wszystkim sukces zespołu, nie poszczególnych uczestników. Pod Broad Peakiem moi młodzi jak mantrę powtarzali, że tylko pogoda może im pokrzyżować plany. Nie góra. A pogoda była jak drut. Zatrzymywanie ich w tej sytuacji na nic by się zdało. Co innego, gdyby choć jeden przyznał, że się gorzej czuje. Od razu bym powiedział: natychmiast schodzić. Ale takiej sytuacji nie było. Zasiałem im tylko wątpliwość, że będą dość późno na wierzchołku, ale chcieli kontynuować atak. Potwierdził tę decyzję Maciek, a ja opierałem się na jego doświadczeniu.

- Co nim kierowało? Ambicja czy doświadczenie?

- W Maćku biły się determinacja z doświadczeniem. Gdyby był o tej porze pod wierzchołkiem z klientem, to by zawrócił. Ale był tam sam, po to, by dokończyć sprawę Broad Peaka sprzed dwudziestu pieciu lat.

- I dokończył. Jak można było tych śmierci uniknąć?

- Nie pojechać.

- A podpisałby się Pan pod hasłem "Sukces w cieniu tragedii".

- To jest sukces dla zdobywców, przez Kowalskiego i Berbekę okupiony zbyt wysoką ceną, a dla mnie to jest tragedia. Ale z czasem będzie tak, jak jest teraz, gdy oglądamy wejścia z lat pięćdziesiątych czy sześćdziesiątych. Przy nazwiskach niektórych zdobywców są krzyże, ale na wierzchołku byli. Zapisali się na zawsze w historii himalaizmu.

- Artur Hajzer powiedział kiedyś, że góra nie jest warta paznokcia. Zgadza się Pan z tym?

- Nie wartościuję w ten sposób, że za Annapurnę to mogę oddać dwa palce, a za K-2 cztery. Ale idąc w góry wysokie jesteśmy przygotowani na to, że odmrożenie może się przydarzyć.

- Czy Pana młodzi następcy są przygotowani na takie wyzwania jak zdobywanie ośmiotysięczników zimą?

- Artur, w ramach programu Polski Himalaizm Zimowy 2010-2015, sprawdza młodych od strony wydolności fizycznej. I pod tym względem oni byli bardzo dobrzy. Ale moim zdaniem, przygotowanie psychiczne nie szło z tym fizycznym w parze. Badań psychofizycznych nie ma, dlatego dopiero w górach wysokich okazuje się, że ktoś jest słaby, ktoś inny się załamuje. Dawniej do osiągania celów najwyższych dorastało się też psychologicznie. Najpierw ludzie wspinali się w skałkach a potem przez Tatry, Alpy trafiali w Himalaje. Eliminacja odbywała się latami. Wszyscy się znali, wiedzieli jakie kto ma atuty, z kim jechać na wyprawę, a z kim nie jechać. Bo ten był lepszy, tamten gorszy, ten fajny kumpel, a tamten nie. To była naturalna, zdrowa selekcja. W tej chwili główny nacisk kładzie się na badania wydolnościowe. Z drugiej strony nie można przecież komuś powiedzieć: jesteś doskonale wydolny, ale teraz przez dziesięć lat będziemy sprawdzać, jakim jesteś kolegą. Tego się nie da tak zrobić.
- Dużo jest chętnych do wspinania?

- Chętnych dużo, ale takich, którzy by się nadawali, mało. Tomek Kowalski, na przykład, bardzo chciał jechać. I nadawał się. Niezwykle poważnie podchodził do wspinania. Studiował nawet książki z medycyny górskiej.

- Dlaczego w góry idą na ogół ludzie, którzy mają zawód, są świetni w swoim fachu i mogliby z powodzeniem robić wiele innych rzeczy, bez ryzyka?

- Wspinanie wymaga noszenia w sobie jakiejś głębszej potrzeby. Może taka forma działalności wynika z naszego rozwoju? Pierwsze podstawowe potrzeby, jak głód i pragnienie, zaspokaja się najpierw, a potem człowiek, w miarę tego jak się rozwija, ma też inne potrzeby. Wyższe.

- Na K-2 zimą, w ramach tych wyższych potrzeb, by się Pan pisał?

- Już próbowałem K-2 zimą i na razie mam dosyć. Ale myślę o tym, żeby pokierować wyprawą na K-2 zimą. Za jakiś czas.

- Ta góra jest możliwa do zdobycia?

- Ktoś ją zdobędzie. Chciałbym, żeby to był Polak. Gdyby w tym roku ktoś był pod K-2 i miał taką pogodę jak my na Broad Peaku, to by tę górę zdobył. Trzeba mieć sporo szczęścia, żeby taki zimowy atak się udał.

- Co się składa na to szczęście?

- Na przykład bardzo dokładne prognozy. Dostajemy je co kilkanaście godzin, podają nie tylko temperatury, ale też siłę wiatru, także przy wierzchołku. Trzeba zatem mieć bardzo dobry zespół i zamówić sobie po znajomości pogodę. Szanse na K-2 zimą wtedy rosną.

- A psychika?

- Wytrzymałość fizyczna i psychika muszą się uzupełniać. Liczy się też umiejętność skupienia się na zadaniu. Bo są aspekty obciążające człowieka: małe dziecko, żona, mama. To trzeba umieć, na czas wyprawy, odłożyć na dalszy plan.

- Co, Pana zdaniem, jest kanonem alpinizmu?

- Pasja i lina, która łączy dwóch ludzi, a nie łączy ich żaden układ finansowy.

- Dlaczego Szerpowie nie zdobywają gór?

- Bo oni nie są zainteresowani eksplorowaniem. Oni zarabiają. Idą do pracy na Everest.

- To jest wysoka góra. I niebezpieczna.

- Są świadomi niebezpieczeństwa. Różnica jest taka, że my mamy niebezpieczną pasję, a oni niebezpieczny zawód. A pasja to coś, co tkwi w człowieku, z czym się żyje, a później umiera. Dla mnie góra jest zawsze najważniejszym celem, a nie środkiem do celu. Traktuję ją podmiotowo. To z nią się mierzę.

- A romantyzm gór wysokich został?

- Coraz go mniej. Wszystko jest opisane w internecie. Ludzie wyjeżdżają, gdzie chcą. A świat, gdzie wszystko jest pokazane jak na dłoni, przestaje być romantyczny. Chris Bonington, jeden z himalaistów starszego pokolenia, spojrzał kiedyś na setki kolorowych namiotów pod Everestem i powiedział mi, że w 1975 roku był tam sam. My w 1980 też byliśmy sami. Zgadzam się z nim, że trzeba się urodzić we właściwym czasie.

- Jak porównać Everest i K-2?

- Everest to przeszłość. Za to K-2 wciąż jest górą-marzeniem.

Rozmawiała Majka Lisińska-Kozioł

14 ośmiotysięczników Wielickiego

* Mount Everest (8848 m n.p.m.), 1980 - I zimowe wejście

* Broad Peak (8048 m n.p.m.), 1984 - I wejście na ośmiotysięcznik i powrót do bazy w jedną dobę (21,5 h), wejście solo

* Manaslu (8163 m n.p.m.), 1984 - nową drogą oraz 1992 - drogą klasyczną

* Kangchenjunga (8586 m n.p.m.), 1986 - I zimowe wejście

* Makalu (8463 m n.p.m.), 1986 - nowym wariantem, w stylu alpejskim

* Lhotse (8511 m n.p.m.), 1988 - I zimowe wejście, solo

* Dhaulagiri (8156 m n.p.m.), 1990 - nową drogą, wejście solo

* Annapurna (8091 m n.p.m.), 1991 - drogą Boningtona

* Cho Oyu (8201 m n.p.m.), 1993 - polską drogą

* Shisha Pangma (8021 m n.p.m.), 1993 - nową drogą, wejście solo

* Gasherbrum II (8035 m n.p.m.), 1995 - drogą klasyczną, wejście solo oraz 2006 - drogą klasyczną

* Gasherbrum I (8068 m n.p.m.), 1995 - drogą japońską, w st. alpejskim

* K-2 (8611 m n.p.m.), 1996 - drogą japońską

* Nanga Parbat (8125 m n.p.m.), 1996 - drogą Kinschofera, wejście solo

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski