MKTG SR - pasek na kartach artykułów

Ewa Bąkowska

Redakcja
Fot. archiwum prywatne
Fot. archiwum prywatne
Tydzień temu, w piątek po południu, Ewa Bąkowska była jeszcze w Kaliszu. Dwa dni spędziła w tym mieście, gdyż Technikum nr 2 w Zespole Szkół Ekonomicznych otrzymało imię jej dziadka, zamordowanego w Katyniu generała Mieczysława Smorawińskiego.

Fot. archiwum prywatne

Kwiaty nie dolecą do Katynia

Odsłoniła tablicę pamiątkową, wzięła udział w licznych spotkaniach i konferencji, zasadziła dąb pamięci. Spotkała się z młodzieżą szkolną, a także bliższą i dalszą rodziną, która na uroczystości przyjechała z całej Polski.

Mimo wielu zajęć w Kaliszu, rodzinnym mieście generała, nie zapomniała zamówić kwiatów, które chciała w sobotę położyć w Katyniu na grobie dziadka Smorawińskiego. Wiedziała, że potem w nocy, w Warszawie, nie będzie czasu na szukanie kwiaciarni.

Gdy odbierała biało-czerwony bukiet, w piątek po południu, nie zauważyła, że kwiaty nie otrzymały pojemników z wodą, umożliwiających przetrwanie długiej podróży, że w kwiaciarni nie dostała nawet papieru, by je otulić. Było późno, w samochodzie czekał już jej kuzyn i dalsza rodzina. Mieli przed sobą drogę do Warszawy. Tamci wracali do domu, a ona jechała do stolicy tylko na kilka godzin, aby się przespać i wcześnie rano być już na warszawskim lotnisku.

Kiedy wyjeżdżając z Kalisza wkładała kwiaty do bagażnika samochodu, jej ciotka powiedziała: "Ewo, przecież te kwiaty nie dolecą do Katynia".

Nie doleciały.

Do Katynia Ewa wolała jeździć pociągiem. Zbyt dobrze pamiętała wyprawę w to miejsce w 1995 roku samolotem rządowym na pogrzeb swojego dziadka. Wtedy miała lecieć z mamą i z przedstawicielami rządu, ale samolot nie dostał od strony rosyjskiej pozwolenia na lądowanie w Smoleńsku. W Warszawie liczną delegację żegnała wojskowa orkiestra, podróżnym towarzyszyła telewizja. W paszporty wbito już pieczątki wyjazdu, ale po kilku godzinach czekania na lotnisku stało się jasne, że samolot nie wystartuje. Wtedy z lotniska pojechała z mamą na Powązki, gdzie w Dolince Katyńskiej złożyły wieńce. Pogrzeb dziadka obejrzała wiele dni później, na wideo.

Gdy zadzwonił do niej Andrzej Przewoźnik, sekretarz generalny Rady Ochrony Pamięci Walk i Męczeństwa i zaprosił na uroczystości 10 kwietnia w Katyniu, odmówiła. Pociąg z Warszawy do Katynia odjeżdżał już w piątek po południu, a ona wtedy jeszcze miała być w Kaliszu. Kilka godzin później Andrzej Przewoźnik zadzwonił ponownie, oferując miejsce w prezydenckim samolocie. Start zaplanowany był na godz. 7 rano w sobotę. Miała więc czas, by z Kalisza dotrzeć do Warszawy. Zaproszenie przyjęła.

W Katyniu była kilkakrotnie. Żałowała, że jej ojciec Jerzy Smorawiński, nie doczekał wielu wspaniałych uroczystości. Wspominała trzy lata temu: "Tato tylko raz był w Katyniu. Było to w roku 1989, kiedy na zaproszenie Andrzeja Wajdy niektórzy członkowie rodzin oficerów zamordowanych w Katyniu odbyli podróż pociągiem, śladem ostatniej drogi swoich najbliższych. Z tej podróży powstał film dokumentalny Marcela Łozińskiego Las Katyński. Pamiętam, że ojciec przyjechał bardzo wzruszony".

Za każdym razem ogromnie przeżywała pobyt w Katyniu. W 2005 roku, podczas uroczystości związanych z pięcioleciem oddania cmentarza, wypowiedziała się dla rosyjskiej telewizji: "Katyń jest dla mnie symbolem tego, jak państwo radzieckie traktowało Polaków, którzy nie zgadzali się z jego ideologią".
Pielęgnowała pamięć o zbrodni katyńskiej, ale jednocześnie dbała, aby nie "brązowić" - jak mawiała - zamordowanych. Po uroczystościach w Kaliszu, w piątek mówiła dla Radia Centrum: "(...) Wszyscy ci, którzy zginęli - również mój dziadek - mieli swoje wady, mieli swoje pasje. Byli ludźmi z krwi i kości. Wiem, że dziadek lubił grać w szachy, lubił towarzystwo, przyjęcia. I był osobą dosyć lubianą, ponieważ szlify żołnierskie zdobył nie dzięki znajomościom, tylko walcząc w Legionach. Rozumiał żołnierzy, którzy szli w pierwszym szeregu na wojnę, dając z siebie jak najwięcej. Rozumiał ich zmęczenie, ich bolączki".

Kilkanaście godzin później...

Miała 47 lat, tyle, ile jej dziadek generał, gdy został zamordowany w Katyniu.

Była odpowiedzialna i obowiązkowa. Po nagłej śmierci jej taty Jerzego Smorawińskiego w 1991 roku wiedziała, że to ona teraz musi się zająć sprawami katyńskimi. Mówiła: "Po jakimś czasie zdałam sobie sprawę, że teraz ja muszę przejąć dzieło mojego ojca, podtrzymania pamięci o pomordowanych w Katyniu. Wiem, że jestem to winna nie tylko dziadkowi, ale także babci i tacie, cioci. Tylko, czy temu sprostam?".

Sprostała. Robiła to doskonale. Miała niezwykłe wyczucie taktu, formy, a jednocześnie umiała być bardzo bezpośrednia. Pamiętam, gdy w zeszłym roku razem przygotowywałyśmy się do spotkania z młodzieżą w kinie Kijów.Centrum przed pokazem filmu "Katyń", zależało jej na tym, aby o jej dziadku młodzi dowiedzieli się jak najwięcej. Nie chciała jednak, aby młodzież dostała od nas encyklopedyczny życiorys, lecz by w opowieści były zawarte emocje wnuczki, która swojego dziadka odkrywała dzięki wspomnieniom innych.

Opowiadała wówczas, że jej dziadek uwielbiał jeździć konno na swojej klaczy Wiernej, że sporo polował, grywał w brydża, uprawiał sport, zwłaszcza lubił brać udział w biegach narciarskich "Szlakiem II Brygady Legionów", fascynował się także poezją Słowackiego. Był towarzyski, nie stronił od imienin swoich podwładnych. Mówiła także jak z biegiem lat odkrywała życiorys swojego dziadka, który wyruszył na wojnę w 1914 roku, dołączając do Strzelców. Jako waleczny żołnierz został dostrzeżony przez przełożonych i mając 35 lat otrzymał stopień generała brygady. Najpierw objął dowództwo II Dywizji Piechoty Legionowej w Kielcach, później 6. Dywizji Piechoty w Krakowie, potem trafił do Grodna, zaś w 1934 roku stanął na czele Okręgu Korpusu II w Lublinie.

Przeglądam jej zdjęcia: stojąca w Katyniu, kilka lat temu przy grobie dziadka; w swoim starym mieszkaniu czytająca dokumenty; siedząca w fotelu i pewnie wpatrzona w obiektyw. Nie mam ich wiele, bo Ewa nie lubiła się fotografować. Uważała, że nie warto sobą zajmować innych i nie dobrze się czuła będąc w centrum zainteresowania. Dziś żałuję, że gdy rok temu byłam u niej i zrobiłam setki zdjęć dokumentów, odznaczeń, pamiątek po generale, nie przyszło mi do głowy, aby ją sfotografować. Wówczas liczyły się dla nas tylko pamiątki.
Ewa fascynowała mnie skrupulatnością i dokładnością. Materiały przez nią przechowywane były zawsze opisane. Na każdej papierowej teczce widniał spis jej zawartości. Cenniejsze dokumenty miała skserowane, tak by nie narażać na zniszczenie oryginałów. Teczki były ułożone według przestrzeganego od lat porządku.

Mówiłam jej wielokrotnie, że widać, iż w jej żyłach płynie krew archiwisty. Śmiała się z tego, ale przyznawała mi rację. Bo od zawsze miała ogromne poszanowanie dla słowa pisanego. Studiując na Wydziale Polonistyki UJ, wybrała bibliotekoznawstwo. Po studiach w 1987 roku rozpoczęła pracę w Bibliotece Jagiellońskiej, od kilku lat była tam kierownikiem Oddziału Informacji Naukowej i Katalogów.

Była skromna, ściszona, pozornie nawet zamknięta w sobie, uważała, że nie należy obarczać innych swoimi problemami. Za to umiała słuchać. Była czuła na nieszczęścia innych. Chciała pomagać i pomagała. Pracowała jako wolontariuszka w Dziele Pomocy św. Ojca Pio w Krakowie, przez wiele lat działała w harcerstwie. Zaangażowana była w działalność Stowarzyszenia Rodzin Katyńskich.

Pamiętam jak Ewa miała 15 może 16 lat i wróciła do domu ze zbiórki harcerskiej. Była drużynową. Zaskoczona naszą obecnością - wujostwa z córką - stała uśmiechnięta, wesoła, śliczna. Miała rudawe proste włosy obcięte na pazia, piwne, radosne oczy. W szarym mundurze wyglądała poważnie. Wydawała mi się wtedy, z dziecięcej perspektywy, taka dorosła, samodzielna, podejmująca ważne decyzje.

Znałyśmy się od dawna, byłyśmy kuzynkami. Kiedyś Ewa zapytała mnie, jaki jest właściwie stopień naszego pokrewieństwa. Przeszkolona przez tatę wyjaśniłam i aby nigdy tego nie zapomniała podarowałam jej reprodukcję starej fotografii, z lat 60. XIX wieku, która wisiała u mnie na ścianie. Zdjęcie przedstawiało małżeństwo Zagrodzkich z dwojgiem dzieci. Młodsze, dziewczynka, siedziało na kolanach matki. Mówiłam: "To jest twoja prababcia, w przyszłości matka generała Smorawińskiego. Mojej prababci tu nie ma, urodzi się za kilka lat".

Na Facebooku Ewy Bąkowskiej pojawiają się ciągle nowe wpisy: "Myślę Ewo o Tobie cały czas...", "Ewo, i co teraz będzie z tym naszym ciągle odkładanym na później spotkaniem...", "Ewuniu! Nie zapomnimy Cię", "Tak mi przykro... Ewuniu... nie wiem, co mam napisać. Pamięć o Tobie będzie zawsze trwać w moim sercu... Wyrazy współczucia dla Twoich bliskich... nie mam słów, by wyrazić to, co czuję".

Na stronie internetowej Biblioteki Jagiellońskiej widnieje biała róża, a przy niej napis: "Poruszeni do głębi, dzielimy się z Państwem tragiczną wiadomością, że w katastrofie samolotu prezydenckiego pod Smoleńskiem zginęła nasza Koleżanka, kustosz EWA BĄKOWSKA, wnuczka gen. Mieczysława Smorawińskiego, kierownik Oddziału Informacji Naukowej i Katalogów. Żegnamy Cię Ewo z niewysłowionym smutkiem... Pozostaniesz na zawsze w naszej pamięci".
- Pracownikiem była bardzo dobrym. Rzeczowa, spokojna, stanowcza. Mówiła to, co myślała, ale nigdy nie podnosiła głosu - wspomina Zofia Bunsch-Müller, koleżanka Ewy z pracy. - Ewa nie afiszowała się swoim bohaterskim dziadkiem, miała go w sercu - dodaje. - Była wspaniałym człowiekiem. Ciepłym, uważnym, myślącym, bardzo wierzącym. Fakt, że wybrałam ją, a nie kogoś z rodziny na chrzestną mojego syna, mówi sam za siebie.

Ewa nosiła nazwisko po mężu i tylko nieliczni wiedzieli, że jest wnuczką generała. Ci z pracowników, którzy jednak znali prawdę, kserowali jej informacje, jakie docierały do biblioteki o Smorawińskim, Katyniu i podrzucali na jej biurko. - W poniedziałek też czekały na nią gazety z przypiętymi karteczkami "Dla Ewy". Ale tych tekstów Ewa już nie przeczyta - mówi Zofia Bunsch-Müller.

Ostatni raz spotkałyśmy się przed świętami. Miałam Ewie podrzucić zaproszenie na uroczystość posadzenia dębu pamięci jej dziadka w Krakowie. Ceremonia zaplanowana została na czerwiec, miałam więc sporo czasu, ale dziwnie zależało mi, aby przekazać jej to jak najszybciej. Podjechałam do Biblioteki Jagiellońskiej, miałam zostawić kopertę na recepcji, lecz nie wiem, dlaczego tego nie zrobiłam, tylko wyciągnęłam komórkę i zadzwoniłam do niej. Ewa odebrała, a potem zbiegła do mnie. Obie nie miałyśmy czasu, ale usiadłyśmy w bibliotecznej kawiarence, tak na chwilę. Ewa wzięła pierogi ruskie, ja kawę i zaczęłyśmy gadać.

Dziwna była to rozmowa. W zgiełku pory obiadowej, przy dźwięku zbieranych talerzy, mycia naczyń, zapachu kapusty mówiłyśmy o dojrzewaniu, przemijaniu, życiowych wyborach. Rozmawiałyśmy o naszych rodzinach, dzieciach, o płynącym czasie, który jest błogosławieństwem i przekleństwem. O różnicy w postawie między pokoleniami: naszym i naszych dzieci. Ewa dużo opowiadała o swoich córkach - Monice i Magdzie. Byłam zaskoczona, że tak się przede mną otworzyła. Wtedy poczułam jak bardzo jest mi bliska.

Umówiłyśmy się na dokończenie tej rozmowy po jej powrocie z Katynia. Miałyśmy sobie jeszcze tyle do powiedzenia.

Agnieszka Malatyńska-Stankiewicz

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski