Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Faworki na dworzu

Leszek Mazan
Leszek Mazan, dziennikarz, krakauerolog i szwejkolog
Leszek Mazan, dziennikarz, krakauerolog i szwejkolog
Od Piasta i Rzepichy, a w każdym razie od założenia pierwszej polskiej szkoły wszystkie panie od polskiego stawiają dwójkę za rozpoczynanie zdania od spójnika „więc”. Pierwszym, który wzywa do opamiętania jest profesor krakowskiej Akademii Pedagogicznej Tadeusz Budrewicz, który publicznie upomina się o krzywdę gonionego do szkoły dziecka.

Profesor przypomina, że jest w naszej literaturze poemat tak długi, iż nawet jego autorka (Maria Konopnicka) nie potrafiła go do końca przeczytać, a nazywa się „Pan Balcer w Brazylii”. Rozpoczyna się od opowieści tytułowego bohatera: „Więc kiedy już stanąłem na onym pokładzie/Na pewnych nogach i szeroko w kroku/Tom się pocieszył, że już na zawadzie/Nie będzie teraz nic, nawet łza w oku”. Skoro tak pisze Konopnicka, to... To ręce precz od „więc”, oszaleli puryści, precz od biednych dzieci, bo gdyby co, to każdy sąd smarkacza uniewinni!

Istnieją jednak sytuacje, w których nauczycielom czy rodzicom odpuścić nie wolno. Przykładem niech będzie opisana przez kronikarzy słynna scena ze szwedzkiego zamku. – Mamo, zobacz, co potrafi twój Zyzio – wołał do królowej Katarzyny, córki Zygmunta Starego i Bony, mały Zygmunt Waza, fikając koziołki na dywanie. – Ależ synku – załamywała z rozpaczą ręce Katarzyna – nie mów „Zyzio” tylko prawidłowo, po krakowsku „Zyziu”. Tyle razy ci tłumaczyłam: – Zyziu, bo jak będziesz kiedyś w Krakowie, gotowi cię wziąć za warszawiaka...

Tak, tak, są granice tolerancji, których przekraczać nie wolno. Przypomnijmy, że już w siedemnastym wieku franciszkanin o. Wojciech Dębołęcki z Konojad udowodnił ponad wszelką watpliwość, że praojciec Adam był Polakiem i mówił po polsku (póki był sam, mówił „jadam”, a gdy Bóg zesłał mu skarb (?) w postaci Ewy – zaczęli używać liczby mnogiej „jewa” i stąd ich imiona). Koronnym natomiast dowodem na małopolskość naszych prarodziców jest ich polszczyzna. Musiała to być polszczyzna literacka, a więc ta narodzona w Krakowie i okolicach, taka, jaką posługujemy się tu do dziś wszyscy. Nawet bowiem w najgorszych snach nie tylko o. Dębołęcki, ale i każdy doświadczony lingwista nie może sobie wyobrazić, że Bóg wpuściłby na salony i do rajskich ogrodów osobników posługujących się żargonem gminu znad Gopła lub Pałacu Kultury im. Józefa Stalina. Kogoś, kto idzie „na dwór” zamiast „na pole”, a w dodatku „na piechotę” zamiast, jak Stwórca przykazał, „na nogach”. Te ostatnie określenia są regionalizmami obcymi polskiemu językowi literackiemu. Piszę o tym, bo niedawno dr Michał Rusinek z UJ (którego skądinąd wielbię) ogłosił, że jest inaczej: „na dwór” jest słuszne, „na pole” świadczy, że krakowianie mówią językiem zapyziałej prowincji. Ha! Mama doktora Michała urodziła się wprawdzie w Warszawie, ale miałem prawo przypuszczać, że syna wychowała na uczciwego centusia. Tymczasem jak tak dalej pójdzie, ów syn przyklaśnie nawet warszawskiej reklamie jakiegoś plugawego proszku do prania używanego przez niewiastę, której progenitura ubłociła majtki „na dworzu”, a małżonka doktora Rusinka będzie smażyć na święta nie chrust, a faworki...

Bóg słyszy, widzi, póki co, nie grzmi. Zapewniam jednak Pana, Panie Doktorze, że ludzie tak mówiący sami pozbawiają się obietnicy wiecznego zbawienia.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski