Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Gdy idę do pracy nigdy nie wiem, co mnie czeka. To bardzo sexy

Redakcja
Tadeusz Sołtys, prezes radia RMF FOT. ANDRZEJ BANAŚ
Tadeusz Sołtys, prezes radia RMF FOT. ANDRZEJ BANAŚ
Zakładał radio RMF, własnymi rękami wszywał watę w ściany, by wygłuszyć pierwsze studio. Prowadził niemal wszystkie programy, jakie były na antenie. Dziś jest prezesem największej rozgłośni radiowej w Polsce. TADEUSZ SOŁTYS wraz z RMF-em ciągle biegnie naprzód.

Tadeusz Sołtys, prezes radia RMF FOT. ANDRZEJ BANAŚ

- Czy RMF ma misję?

- Pewnie, że ma.

- A jaką?

- Najprostszą - nasz cholerny obowiązek informowania ludzi o rzeczach, które ich dotyczą. To też misja. Mało tego, poinformowanie w sposób rzetelny, a nie picowanie rzeczywistości. Misją jest to, że dziennikarze RMF mają zawsze stać po stronie ludzi, niezależnie od tego, z kim muszą się zmierzyć. Oczywiście, najpierw muszą sprawdzić, czy nie są wpuszczani w maliny, najważniejsza jest rzetelność. Misją jest też to, co robimy w przypadkach ekstremalnych, jak powódź - organizujemy wtedy konwoje z pomocą. Angażujemy się w akcje społeczne i charytatywne. Jako misję traktuję też Radiofonię, która od 2 miesięcy nadaje z naszego studia na 100,5 FM. Młodym ludziom, którzy prowadzą tu programy, dajemy szansę, by pod okiem profesjonalistów stali się zawodowymi dziennikarzami.

- Sądziłem, że Pan powie, że w dzisiejszych mediach misji nie ma. Że to pojęcie nie przystaje do skomercjalizowanego rynku mediów, w którym RMF od wielu lat rozdaje karty, będąc numerem jeden wśród stacji radiowych.

- Jest misja, bo każdy z nas, pracujących tu ludzi, ma jakąś wrażliwość. Trudno, będąc dziennikarzem, także stacji komercyjnej, przechodzić obojętnie obok kogoś, komu dzieje się krzywda. Dlatego przecież wybraliśmy ten zawód, prawda?

- Czy z taką misją zakładał Pan RMF na początku lat 90., kiedy dziennikarze jeszcze gremialnie wierzyli, że można naprawić świat?

- Jest przełom, 1989 rok, Solidarność robi w Radiu Kraków audycje wyborcze, zjawia się człowiek z Paryża - Stanisław Tyczyński, a koledzy mówią mi: "będziemy robić nowe radio, może wziąłbyś w tym udział". Mam dylemat: jestem korespondentem Trójki, czyli jedynej stacji, która w tamtym czasie mówi o tym, co się dzieje. Nagle mam iść w nieznane, bo przyjechał jakiś facet z zagranicy...

- Przyjechał - jak się mówi - z walizką pieniędzy...

- Nie wiem, ile Staszek tam miał. Chyba nie miał wcale tak wiele. To wszystko, co powstało na kopcu, zostało zrobione sposobem i energią ludzi, którzy w to uwierzyli. Nie mieliśmy mebli do biura, co więc zrobiliśmy? Pojechaliśmy do fabryki i powiedzieliśmy: "dajcie nam meble, zrewanżujemy się, gdy ruszy radio". Trzech pierwszych powiedziało "nie", czwarty się zgodził. Studio robiliśmy sami, wszywaliśmy watę szklaną w ścianę, żeby ją wytłumić - ja, Marcin Wrona, Edward Miszczak. To potem dało nam niesamowity pałer - to było miejsce, które zbudowaliśmy własnymi rękami.

- Pan w to od razu uwierzył?

- Jak podjąłem tę decyzję - dziś nie pamiętam. Może miałem 25 lat i było mi wszystko jedno? Może miałem marzenia, żeby nie mieć ograniczeń, żeby przez godzinę na antenie nie leciał jeden reportaż, czego odbiorca nie był w stanie wysłuchać? Dostałem wtedy jeszcze propozycję z Warszawy, ale wybrałem Kraków. Nigdy tej decyzji nie żałowałem. Brałem i biorę nadal udział w czymś, co jest najbardziej fascynującą przygodą życia, a spędziłem tu jego większą część.
- Pamięta Pan jeszcze wasze pierwsze spotkanie - grupy, która założyła RMF?

- Całość koncepcji powstała w połowie grudnia 1989 roku, w prywatnym mieszkaniu, przy piecu, nie mieliśmy jeszcze redakcji. Spotkało się osiem osób, które coś chciały zrobić. To była mieszanka dziennikarskiego doświadczenia, które posiadali Edek Miszczak czy Ewa Stykowska - oni zjedli zęby, pracując w Polskim Radiu, z ludźmi "środka", takimi jak Grażyna Bekier i Staszek Smółka oraz z młodością, czyli mną i Marcinem Wroną. Do tego doszedł Piotr Metz, który pootwierał nam oczy na rolę muzyki w radiu. Powiedzieliśmy sobie wtedy, że radio musi przede wszystkim grać muzykę, bo tego ludzie oczekują - czyli świeże hity, najlepiej przez dwadzieścia cztery godziny na dobę. Chcieliśmy się odróżniać, mieć inną narrację - postanowiliśmy stać po stronie ludzi, a nie władzy. Patrzeć jej na ręce. Muzyka i fakty - tym postanowiliśmy się zajmować.

- W którym momencie zrozumieliście, że ten pomysł chwycił i jesteście na fali? Że robicie coś, co nie będzie krótkim eksperymentem?

- Symptomy tego były od stycznia przez całą wiosnę 1990 roku. Widzieliśmy, że ludzie słuchali nas wszędzie, w sklepach, w taksówkach. Pierwszy namacalny dowód, że zażarło jak skurczybyk, to była akcja na 1 listopada. Postanowiliśmy po raz pierwszy wyłączyć program z francuskiego Fun Radio, który transmitowaliśmy i zrobić własne materiały. Zrobiliśmy akcję drogową, była kiepska pogoda, szalone kroki. Reporterzy jeździli z policjantami, cały czas puszczaliśmy informacje o tym, co działo się na drogach. Poprosiliśmy też słuchaczy, by do nas dzwonili. Odzew był taki, że praktycznie przez cały czas ktoś wchodził na antenę. Na drugi dzień wiedzieliśmy, że tędy droga.

- Czyli którędy, jak mówi wasze hasło - Radio Muzyka Fakty?

- Robić takie radio, jakiego chcą ludzie. Dawać im to, czego oczekują. Puszczać muzykę i podawać aktualne informacje. To realizujemy do dzisiaj. Minęło ponad 20 lat i nic się nie zmieniło. Dziennikarza i odbiorcę nie powinno dzielić więcej niż pół stopnia. Nie powinniśmy się mądrzyć, bo nie będziemy zrozumiali. Po prostu. Ludzie nie będą wiedzieli, o czym się mówi. Trzeba sobie zadać pytanie, czy robi się materiał dla trzech kolegów, czy dla milionów słuchaczy.

- A pierwszy kryzys - to było odejście Edwarda Miszczaka z RMF, gdy zaczął tworzyć Telewizję Wisła, a potem stację TVN?

- Na pewno, jakkolwiek byśmy spoglądali na to, co się działo przez pierwszych sześć lat, w RMF pracowały "dzieci" Edwarda Miszczaka. Stworzył bardzo wielu dziennikarzy, którzy do dziś pracują w najważniejszych mediach. Ma do tego dar, jakiś siódmy albo dziewiąty zmysł. Był dla nas jak ojciec: chwalił, bił po łapach, nakręcał, rzucał na głęboką wodę, ryzykował. Miszczak zawsze z nami był, przez interkom, siedząc na wiklinowym koszu, dawał nam wskazówki przed każdym wejściem na żywo. Podpowiadał, jak powinien brzmieć materiał. Mówił: "mam czuć dym przez głośniki radia!". Jego odejście to był trudny moment, ale nie krytyczny. Szybko udało się to poukładać. Okazało się, że machina, którą Edek stworzył w RMF, działała również po jego odejściu. Gdy jego "dzieci" zaczęły odchodzić do TVN, szybko pojawili się ich następcy.
- Wtedy stery przejął Stanisław Tyczyński. A co było, gdy sprzedał radio Grupie Bauer? Poczuliście drżenie - co teraz z nami będzie?

- Przez te siedem lat, od kiedy pracuję dla nowego właściciela, nie dostałem ani jednego pytania programowego, nie zadzwonił nikt z góry i nie powiedział: "dlaczego zrobiliście materiał tak i tak". Pana pytanie jest dla mnie trochę kłopotliwe, bo wiedziałem wcześniej, że Stanisław jest zmęczony prowadzeniem stacji i ma inne marzenia - coraz więcej czasu poświęcał wytwórni filmowej. Miałem czas, by się oswoić z tym, że on odejdzie.

- A nie czuliście się jak dzieci, które opuszcza ojciec?

- W 1990 roku było osiem osób, które się przyjaźniły, w 2006 roku mieliśmy 350 pracowników. Czy nas opuścił ojciec? Staszkowi należy się cześć za to, co się tu wydarzyło. Był tego motorem przez wiele lat. Ale czy było to dla mnie szczególne wydarzenie? Nie, bo wiedziałem, że on już nie chciał tego robić. Pomyślałem wtedy, że może ja również powinienem zamknąć księgę z napisem "RMF". Ale to był bardzo krótki dylemat.

- Jest Pan ostatnią osobą pracującą w RMF z tej ósemki, która tworzyła radio. Czuje Pan ciągle motywację?

- Kiedyś się nad tym zastanawiałem, jaki jest powód, że siedzę tu przez dwadzieścia trzy, nawet dwadzieścia cztery lata. Mogą być dwa powody: jestem Japończykiem, który przez całe życie pracuje w jednej firmie, ale popytałem mamy i taty, nie mam azjatyckich korzeni. Drugi powód jest taki, że musi być tutaj coś, co sprawia, że chciało mi się jeździć tą drogą w górę i na dół, w ciągu tych ponad dwudziestu lat, z 15 tysięcy razy.

- No właśnie, nie znudziło się to Panu?

- Mam wyjątkowe szczęście, bo za każdym razem, jadąc pod górę, na kopiec, nie jestem w stanie przewidzieć, co będę dokładnie robił. Fascynujące w tej robocie jest to, że być może dzisiaj będę pracował w newsroomie, bo pojawi się takie wydarzenie, że będzie to wymagało mojej obecności. A może będę dzisiaj pracował z grafikami, może posiedzę z copywriterami, tworząc kolejną kampanię reklamową radia, może będę układał program na najbliższą niedzielę, bo akurat mamy dziurę? Nigdy o poranku nie wiem, co mnie czeka. To jest najbardziej sexy.

- To Pana drugi dom, a może pierwszy?

- Jak zacznę odpowiadać Panu na to pytanie, będę musiał spoglądać na to, co spieprzyłem sobie w życiu, a nie chcę tego robić. Nie ma tam co spoglądać, tego się już nie zmieni. Bycie dziennikarzem jest piekielnie trudne, trzeba pracować w te dni, kiedy cały świat ma wolne. Chwała tym z naszych bliskich, którzy potrafią to zrozumieć. Ale nie zawsze tak jest.

- Bywa tak, że budzi się Pan w nocy i myśli: "cholera, znowu to radio"?

- Nigdy. Nocne pobudki kojarzą mi się raczej komicznie. Przez dziesięć lat, gdy prowadziłem poranny program, wstawałem za piętnaście czwarta. Od poniedziałku do piątku, codziennie, nie byłem nigdy chory. To piekielnie ciężkie życie. Nie da się pójść spać wcześniej niż o dwudziestej trzeciej, bo trzeba wiedzieć, co się wydarzyło poprzedniego dnia. Zdarzały się historie, gdy nie mogłem zasnąć, mijała godzina, druga, była pierwsza w nocy, myślałem "jak ja wstanę, jak zrobię program". Kiedyś obudziłem się, umyłem, ubrałem, wszedłem do kuchni zjeść śniadanie, myślę: "coś jestem za mało wyspany". Patrzę na zegarek: a tu dopiero jest dwadzieścia po dwunastej. Spałem godzinę. Zdarzało mi się wstać w takim stanie, że piżamę zamiast do kosza z bielizną wrzuciłem do ubikacji. Tu klapa, tam klapa.

- To w jakim nastroju jeździł Pan do pracy?

- W stresie, zwłaszcza jak nie miałem fajnego "mięsa", by zrobić dobry program. Tak było przez dziesięć lat, aż do mojego ostatniego programu. Czułem się dokładnie tak samo, choć mogłem pracować z zamkniętymi oczami. Jechałem z myślami, czy mam na tyle pomysłów, że zrobię dobry program.

- Tęskni Pan teraz za mikrofonem, za tym, żeby zostawić fotel prezesa i znów usiąść przed sitkiem?

- Wie Pan, że w radiu prowadziłem wszystko poza jednym - programem wigilijnym między godziną 17 a 21. Przed Wigilią, po Wigilii - prowadziłem, ale w jej trakcie - nigdy. Sam nie wiem, dlaczego.

- I nie chciałby Pan - zbliża się Wigilia...

- Nazywam siebie Forrestem Gumpem. Jest taka scena, kiedy on biegnie przez długi czas, a potem staje, tak po prostu. Przebiegł to, co miał do przebiegnięcia. A ja poprowadziłem te programy, które miałem do poprowadzenia. To jednak dopiero połowa filmu. Zacząłem drugą, równie fascynującą jego część. I też świetnie się ją ogląda.

Rozmawiał Rafał Stanowski

***

Tadeusz Sołtys Prezes zarządu i dyrektor programowy RMF FM. Ur. w 1965 roku w Myślenicach, absolwent Instytutu Nauk Politycznych i Dziennikarstwa przy Wydziale Prawa i Administracji Uniwersytetu Jagiellońskiego w Krakowie. Karierę dziennikarską rozpoczął w 1985 roku, pracując w Studiu Radiowym uniwersyteckiego Alma-Radio. Potem był dziennikarzem Rozgłośni Polskiego Radia w Krakowie, a także korespondentem Programu III Polskiego Radia. Na antenie RMF FM był reporterem, dziennikarzem i prowadzącym główne pasma programowe.

Dziś jest odpowiedzialny za nadzór programowy nad wszystkimi stacjami radiowymi Grupy RMF.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski