Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Gdyby nie mięso, to kto wie... może komuna by przetrwała? Ale w PRL zawsze go brakowało

Janusz Ślęzak
Sklep mięsny wyglądał kiedyś inaczej. Głównym jego atrybutem był hak, a ściślej cały rząd haków. Przeważnie „nagich” - jak mawiali obywatele PRL
Sklep mięsny wyglądał kiedyś inaczej. Głównym jego atrybutem był hak, a ściślej cały rząd haków. Przeważnie „nagich” - jak mawiali obywatele PRL fot. archiwum
W kolejkach pod sklepami mięsnymi Polacy umilali sobie czas żarcikami: „O czym marzy polska świnia w drodze do rzeźni? Żeby choć serce pozostało w kraju”. Bo gdyby nawet komunistycznym ministrom udało się wyhodować wystarczająco dużo świń - o tym, kto zje schabowego, i tak decydowała ostatecznie Moskwa.

Urodzeni pod koniec lat 80. XX wieku tego nie pamiętają, ale kiedyś, przez całe dziesięciolecia, mięso i wędliny były w Polsce towarami strategicznymi. Zwłaszcza przed świętami, których rodacy nie potrafili obchodzić bez typowo polskiej biesiady przy suto zastawionym stole.

Przed Wielkanocą i Bożym Narodzeniem zaopatrzenie sklepów mięsnych stawało się problemem wagi państwowej. Dumali zatem towarzysze nad skomplikowanym mięsnym zagadnieniem, marszczyli spracowane robotniczo-chłopskie czoła i nijak im nie wychodziło. Mijały dziesięciolecia, odpływały do historii kolejne plany pięcio-, sześcio- i dziesięcioletnie, a schabu, szynki, baleronu, a nawet „spacerówek” na galaretę wciąż brakowało. Brakowało oczywiście dla ludu pracującego miast i wsi, bo towarzyszom z pomarszczonymi od internacjonalistycznej troski czołami świńskie rarytasy sprzedawano w specjalnych lokalach, które Polacy ochrzcili mianem sklepów za żółtymi firankami.

Gdyby nie to cholerne mięso, kto wie... może komuna by przetrwała. Najwspanialszy ustrój na świecie nie potrafił jednak wyprodukować odpowiedniej ilości kiełbachy, tymczasem klasa robotnicza, postępowe chłopstwo i inteligencja pracująca uparcie kultywowały mięsożerne tradycje. I tak mięso oraz wędliny pozostawały niezmiennie przeszkodą, o którą potykały się kolejne PRL-owskie ekipy rządzące.

Obywatele chcą mięsa

W 1993 r. Piotr Szulkin nakręcił pouczający film krótkometrażowy pt. „Mięso”, przedziwny kolaż eseju socjologicznego, komedii muzycznej i kabaretu. Przedstawił w nim powojenną historię polityczną Polski przez pryzmat żeberek, boczku, słoniny, szynki, kiełbasy i polędwicy. Gdy huta Katowice spuszczała przed terminem kolejne tysiące ton surówki, przekraczając permanentnie plany nakreślone śmiałą ręką przewodniej siły narodu, a reprezentanci tejże siły w pocie czoła na niezliczonych plenach i naradach dawali odpór zachodnim imperialistom, niewdzięczni obywatele wciąż żądali tylko mięsa i mięsa.

Muszą Państwo przyznać, że w takich warunkach rządzić nie było łatwo. Ale towarzysze długo dawali radę. Całe pokolenia Polaków wykarmili dżemem produkowanym z Bóg wie czego, serkiem homo, ewentualnie żółtym oraz trocinowymi parówkami i mortadelą, nazwaną szumnie kiełbasą paryską. Prawdę mówiąc, miłość do mortadeli pozostała mi do dzisiaj.

O znaczeniu mięsa w najnowszej historii politycznej Polski świadczy dobitnie jeden z postulatów Sierpnia ’80. Wśród 21 żądań Międzyzakładowego Komitetu Strajkowego, obracających się wokół spraw fundamentalnych (m.in. wolne związki zawodowe, prawo do strajku, wolność słowa), znalazł się także punkt dotyczący wprowadzenia kartek na mięso. Akurat ten, jako jeden z nielicznych, został przez władzę spełniony z nawiązką.

Nakopać Gomułce

Obdarzeni fantazją Polacy, skorzy z natury do obracania wszelkich trudności w żart (najlepsze wzorce z czasów niemieckiej okupacji), wcinali w zakładowych stołówkach płucka na kwaśno albo sojowe kotlety i marzyli o schabowym, mielonym lub golonce, układając okolicznościowe dowcipy. Całkiem sporą dawkę tego mięsistego humoru przytacza Przemysław Słowiński w książce „Wielkie afery” - kolejnej pozycji w cyklu wydawnictwa Fronda pt. „Mroczny PRL”. Pisze np., że ludzie wyczekujący w kilometrowych kolejkach pod mięsnymi, które ustawiały się zwykle w nocy (na wypadek, gdyby „coś rzucili”), żartowali, iż polska świnia składa się wyłącznie z łba, ogona, nóg i słoniny. Najczęściej tylko takie „frykasy” trafiały do sklepów, mimo że nadwiślańskie tuczniki zbudowane były jak Pan Bóg przykazał. Być może dlatego pewien mężczyzna, widząc ogonek pod mięsnym, zaklepał sobie miejsce następującymi słowami:

- Polecę tylko do KC nakopać Gomułce.

Szybko jednak wrócił, a kolejkowicze pytają dlaczego.

- Ludzie, tam jest kolejka trzy razy dłuższa!

Nakopać władzy za brak mięsa nie było jednak tak łatwo. W tej sytuacji zdesperowany człowiek uciekał czasem w senne marzenia...

Góral zasnął na partyjnej pogadance. Prelegent go budzi i pyta, co mu się śniło.

- Góra mięsa, a na szczycie siedział Pan Bóg - mówi rozmarzony góral.

- Co wy?! Nie wiecie, że Boga nie ma? - zżyma się prelegent.

- A mięso to jest? - pyta góral.

Żeby pozostać w góralskich klimatach, jeszcze jeden dowcip-zagadka: Czym się różni droga do komunizmu od szlaku do Morskiego Oka? Niczym. Jedno i drugie prowadzi przez Głodówkę.

NAGIE haki

Mimo że szeregowy aktyw partyjny długo miał z tym problem, Polacy szybko odkryli, dlaczego w kraju brakuje mięsa i ułożyli odpowiedni wic: „O czym marzy polska świnia w drodze do rzeźni? Żeby choć serce pozostało w kraju”.

Dowcip oddawał dobrze prawdę o ówczesnych stosunkach handlowych z nieustająco bratnim Związkiem Radzieckim i innymi postępowymi krajami tzw. demokracji ludowej oraz zgniłym Zachodem. Otóż nawet gdyby komunistycznym ministrom udało się wyhodować wystarczająco dużo świń, żeby zaspokoić apetyt Polaków - o tym, kto zje schabowego, decydowała ostatecznie Moskwa. W tej sytuacji w kolejkach pod mięsnymi umilano sobie czas żarcikami na temat wprowadzonej w Polsce nowej metody uboju trzody chlewnej: „Pod tucznika podkłada się granat - połowa leci na zachód, połowa na wschód, a Polaków krew zalewa”.

Eleganckie lady chłodnicze, czasem stylizowane na wiejskie wędzarnie, personel w schludnych fartuszkach i czepkach - oto dzisiejsze stoiska z mięsem i wędlinami. Kiedyś wyglądało to zgoła inaczej. Atrybutem sklepu mięsnego był hak, a ściślej cały rząd haków, na których wisiały socjalistyczne polędwice i balerony. Wisiały rzecz jasna tylko w teorii, w rzeczywistości gdzieniegdzie dyndała co najwyżej smętna podgardlana i to w krótkich okresach dobrobytu. Przez większą część dnia haki były- jak wówczas mawiano - nagie i stąd kolejny żarcik.

Klient zdejmuje czapkę, palto i kładzie je na ladzie.

- Co pan robi?! - woła sprzedawca. - To jest sklep mięsny!

- O

przepraszam... Myślałem, że szatnia.

Śmiesznie i strasznie

Banalne wydawałoby się mięso wywarło znaczący wpływ na hierarchię społeczną PRL-u, co znakomicie oddaje taki oto dowcip:

Na przystanku MPK wybuchła awantura. - Pan nie wie, kim ja jestem! - wykrzykuje nobliwy okularnik do drugiego okularnika. - Ja jestem kierownikiem mięsnego!

Kobieta obok prostuje: - Przemądrzały, ja go znam. To zwykły profesor na uniwersytecie.

Żarty żartami, ale właśnie dobrnęliśmy do smutnej prawdy o tym, jak mało ważny był los i wartość człowieka w ustroju słusznie minionym. Pół biedy, że profesora postrzegano jako kogoś gorszego od kierownika sklepu z kiełbasą. W końcu takich cudów na uniwersytecie nie rozdawali. Ale też raczej nie skracali o głowę, w przeciwieństwie do przypadków w uspołecznionej branży mięsnej. Tak zwana afera mięsna z czasów Gomułki to jeden z wątków książki Słowińskiego. Z dzisiejszej perspektywy cała ta historia wydaje się wprost nieprawdopodobna.

Wszystko zaczęło się w kwietniu 1964 r. od anonimowego donosu do KC PZPR. Dotyczył nadużyć w handlu mięsem, łapówkarstwa oraz układów między dyrektorami i kierownikami sklepów. Politbiuro potraktowało donos z największą powagą. Zarządzeniem nr 057/64 minister spraw wewnętrznych Władysław Wicha powołał sztab kierujący działalnością operacyjno-dochodzeniową w sprawie o przestępstwa w przetwórstwie i obrocie mięsem. Śledczy mieli złamać przestępczą zmowę, notabene na ich czele stanął płk Bogusław Łamacz.

Nieprawidłowości, które wykryto, polegały głównie na kradzieży mięsa, zamianie towaru lepszej jakości na gorszy, fałszowaniu faktur i wręczaniu łapówek. Za kratkami znalazło się łącznie 437 osób, w tym 27 kierowników sklepów mięsnych, 11 właścicieli prywatnych masarni, czterech dyrektorów uspołecznionego handlu mięsem i kilku funkcjonariuszy Państwowej Inspekcji Handlowej. Na Rakowieckiej w Warszawie mięsnych aferzystów przesłuchiwano podobno w sposób brutalny. Być może dlatego, że zmienił się szef resortu. Od grudnia MSW kierował Mieczysław Moczar.

Po żmudnym śledztwie główne zarzuty postawiono ostatecznie dziesięciu osobom. Pozostali byli sądzeni później w pomniejszych procesach. W roli szwarccharakterów obsadzono stołecznych dyrektorów, naczelników i kierowników w socjalistycznej branży mięsnej. Głównym oskarżonym był 44-letni Stanisław Wawrzecki, dyrektor przedsiębiorstwa Warszawa-Praga w Miejskim Handlu Mięsem.

Bez ułaskawienia

Proces w trybie doraźnym (na mocy wciąż obowiązującego dekretu PKWN z 1945 r.) rozpoczął się w listopadzie i choć główny podsądny był zwykłym kombinatorem i łapówkarzem bez jakichkolwiek politycznych aspiracji, sprawa od początku nabrała politycznego charakteru. Zalecenia z KC PZPR były jasne - Wawrzecki i reszta mają zostać skazani za brak mięsa w Polsce, a ciemny lud to kupi (skąd my to znamy?).

Tryb doraźny ma tutaj istotne znaczenie. Nie dopuszczał on bowiem procedury odwoławczej od wyroku oraz przewidywał możliwość orzeczenia kary śmierci. I choć wydaje się to nieprawdopodobne w przypadku kombinacji polegających np. na faszerowaniu pasztetowej mokrym papierem toaletowym, „KS” został orzeczony. Drakoński wyrok zapadł 2 lutego 1965 r. - Wawrzeckiego skazano na karę śmierci. Oprócz tego były jeszcze cztery dożywocia i wiele kilku- i kilkunastoletnich wyroków.

Wawrzecki do końca wierzył, że Rada Państwa go ułaskawi. Według niektórych źródeł tak by się rzeczywiście stało, gdyby nie upór samego Władysława Gomułki. I sekretarz chciał swój pokazowy proces doprowadzić do samego końca i tak uczynił. Wyrok wykonano między godz. 17 a 18, 19 marca 1965 r. w więzieniu przy Rakowieckiej.

27 lipca 2004 r. Sąd Najwyższy, uwzględniając kasację rzecznika praw obywatelskich Andrzeja Zolla, uchylił wyroki, które zapadły w aferze mięsnej. Uznał, że wydano je z naruszeniem prawa. Sześć lat później Sąd Okręgowy w Warszawie przyznał 200 tys. zł odszkodowania najstarszemu synowi straconego - Andrzejowi Wawrzeckiemu. Według IPN wydarzenia z 1964 i 1965 r. były przejawem rażąco nieadekwatnej represji dla osiągnięcia celów propagandowych i politycznych. Bezpośredni sprawcy tego mordu sądowego uniknęli odpowiedzialności. Prowadzący proces sędzia Roman Kryże zmarł w 1983 r. Pozostali członkowie składu sędziowskiego także nie dożyli naszych czasów.

Na początku roku ukazały się dwie książki o spektakularnych aferzystach czasów PRL i III RP. W obu przeczytamy o słynnym uwodzicielu Jerzym Kalibabce oraz fałszywym austriackim konsulu Czesławie Śliwie. Ponadto przypomnimy sobie m.in. historie udawanej hrabianki z Sejmu - Anastazji Potockiej, nieuchwytnego Zdzisława Najmrodzkiego ps. Saszłyk i telewizyjnego barona Macieja Szczepańskiego. Słowiński, oprócz afery mięsnej, opisał też tzw. aferę złotogłowych i aferę hotelu Silesia w Katowicach (obie z lat 70.), a także słynną aferę „Żelazo” z lat 80.

Przemysław Słowiński, „Wielkie afery”, Fronda 2017;

Patryk Pleskot, „Przekręt”, Znak, 2017

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski