Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Genealogia i angelologia

Redakcja
- Dobiega końca Rok Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego - co w jego trakcie było dla Pani najważniejsze?

KIRA GAŁCZYŃSKA o ojcu Konstantym Ildefonsie

   - Rok Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego - to tomy w dziewięciu wydawnictwach; to cztery sesje naukowe od Neapolu po Kraków, kilka premier w teatrach Warszawy, Krakowa, Szczecina, Płocka; to koncerty finałowe tak wielkich ogólnopolskich imprez jak FAMA czy 50. Ogólnopolski Konkurs Recytatorski; to dwie wielkie wystawy - w warszawskim Muzeum Literatury i w Książnicy Pomorskiej; to liczne happeningi (Kraków, Poznań, Warszawa, Rodaki); to edycja płyty z zapisem głosu poety mówiącego swoje wiersze (a czekałam na tę płytę od dawna!); to obecność poety w radiu, TV, prasie; to dziesiątki koncertów i spotkań z aktorami, reżyserami i krytykami literackimi; to obecność Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego w dalekich Chinach, bliskiej Moskwie, w krajach środkowoazjatyckich; to wreszcie setki moich spotkań w szkołach, bibliotekach na finałach konkursów o życiu i twórczości poety oraz próba artystycznego zmierzenia się z tą twórczością: w formie własnych recytacji, rysunków, kompozycji muzycznych.
   Dla mnie te ostatnie były najlepszym potwierdzeniem, do jakiego stopnia twórczość K.I.G. jest żywa wciąż wśród młodych. Że nie przestaje ich wzruszać, bawić, zachwycać. Że została własnością raperów, że wreszcie stała się anonimowa jako tekst okolicznościowy na zaproszeniach ślubnych czy dla uczczenia Dnia Matki, Babki, Nauczyciela... Słowem, to był ważny kolejny rok w życiu poezji Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego. Rok bardzo ważny dla jego stale powiększającej się rzeszy czytelników.
   - Jest Pani autorką kilku biograficznych książek o ojcu. Dwie ostatnie to "Gałczyński" z 1998 r. i o dwa lata późniejszy "Zielony Konstanty". Która z nich jest dla Pani najważniejsza?
   - Oczywiście ostatnia - "Zielony Konstanty". To książka mieszcząca cały znany mi materiał o ojcu, chociaż po jej wydaniu jeszcze doszły nowe fakty. I tak w dziwny sposób biografia stale się uzupełnia o jakieś nieznane szczegóły, nowe wydarzenia, o ludzi, którzy kiedyś się z ojcem spotkali.
   - Konstanty Ildefons Gałczyński ułatwił pisanie jego biografii?
   - Jego stosunek do własnej przeszłości był podobny do jego twórczości poetyckiej, czyli łączył genealogię z angelologią. Głosił na przykład, że wszyscy pierworodni w rodzie Gałczyńskich zawsze nosili imię Konstanty i zawsze pracowali na kolei. Z archiwów wiem, że mój dziad Konstanty Gałczyński wcale nie był warszawiakiem, jak utrzymywał ojciec, że urodził się na ziemi dobrzyńsko-kujawskiej, na przedmieściach Włocławka. To stamtąd, z okolicznych wsi, pochodzili wszyscy przodkowie Gałczyńskich. I stamtąd ów pierwszy Konstanty Gałczyński wyruszył do Warszawy, do szkoły kolejowej. Tak więc właśnie dziad Konstanty, zostawszy technikiem kolejowym, pierwszy pracował na kolei, co wtedy, w XIX wieku, dla chłopskiego dziecka było szalonym awansem. I dlatego, uważając, że praca na kolei niesie społeczny prestiż, zapisał 7-letniego Kostka do tej samej szkoły. Kres kolejarskiej edukacji mojego ojca położył wybuch I wojny światowej.
   - Czy Gałczyński nie miał potem żalu, że zawiódł ojca?
   - Niewątpliwie uważał, że złamał tradycję i stąd podejmował próby ekspiacji w wielu utworach. Jeszcze przed wojną napisał książkę dla dzieci - "Przygody młynka do kawy", w których występuje kolejarz Konstanty z żoną Celiną...
   - Z ziemi kujawsko-dobrzyńskiej pochodziła również Pani babka, Wanda z Łopuszańskich...
   - ...ściślej - jej przodkowie, ona była już w drugim pokoleniu warszawianką. Było to jednakże małżeństwo nieudane, oparte głównie na pieniądzach. Babka mojego ojca ze strony matki była na ówczesne czasy osobą bogatą - właścicielką kilku restauracji, kilku kamienic.
   - A rodzina Pani matki?
   - Dziś o niej wiem jeszcze znacznie mniej, ale już myślę o książce o tej części rodziny. Mój dziad ze strony matki był gubernatorem Kalisza. Ożenił się z kaliską Rosjanką, panną Wierą Snaksarew. Drążenie przeszłości będę musiała zacząć od kaliskich archiwów.
   - Pisząc biografię ojca, niełatwo chyba o obiektywizm?
   - Mnie się wydaje, że mam do niego uczciwy stosunek. To znaczy staram się pokazywać wszystko - i jego słabe strony, i złe wiersze, bo przecież i takie stworzył. Oczywiście, że staram się go bronić i usprawiedliwiać - zwłaszcza przed bardzo pochopnymi sądami, jakich nie brakuje w obiegowych opiniach.
   - Że pił...
   - Gorzej; że właściwie niczego na trzeźwo nie napisał. Z takimi bredniami usiłuję walczyć i pokazać, że to była choroba; kiedy przychodziły ciężkie stany depresyjne i nie mógł niczego napisać, szukał pomocy w alkoholu. To trwało jakiś czas, okres alkoholowy mijał, poeta stopniowo dochodził do siebie i zabierał się do normalnej pracy. A zarazem na rozmaitych konwentyklach towarzyskich, których choćby w Krakowie, na ulicy Krupniczej, nie brakowało, ojciec potrafił doskonale bawić się przy wodzie mineralnej i był "coraz bardziej pijany". Jemu po prostu przychodziły do głowy takie rzeczy, jakie nie przyjdą najbardziej pijanemu człowiekowi. Bo jak ma sobie wyobrazić, że można przemienić zwyczajną dryndę w jakiś zaczarowany pojazd? Znacznie łatwiej przyjąć, że to się działo "pod wpływem".
   - Jedna z wersji powstania słynnego wiersza o zaczarowanej dorożce opowiada, że stało się to po takiej szalonej nocy...
   - Ale jest to, jak pan zauważył, tylko jedna z wersji. Oczywiście, ojciec chodził po knajpach. Bywały to włóczęgi w poszukiwaniu alkoholu, ale i zupełnie na trzeźwo, z chęci porozmawiania z kelnerami. Oni ojca w jakiś sposób fascynowali, poświęcił im kilka Zielonych Gęsi, co wywołało i zdecydowany opór, wyartykułowany głosem jednego z nich: "Dlaczego pan pisze o kelnerach takie brzydkie rzeczy?". Wystarczyło, że ojciec zaczął z kelnerem rozmowę o transcendencji; ten, relacjonując koledze przebieg spotkania - nawet jeśli Gałczyński wypił tylko mleko - uznawał, że skoro poeta mówił o tak niepojętych rzeczach, to musiał być kompletnie pijany. I to szło w Kraków, a kiedy wracało do ojca, bardzo się cieszył i mówił: "Tak ma być".
   Alkohol w jego życiu nigdy nie był rzeczą zabawną, był chorobą. Ojciec rozumiał, że pomocy w nim nie znajdzie, bo nikt jej w alkoholu nie znalazł. Człowiek, który nie jest chory, może traktować wódkę jako rozrywkę - pije, jest wesoły, na rauszu i to mu sprawia przyjemność. A ojcu wystarczyła nieduża ilość alkoholu, żeby stawał się człowiekiem ponurym, milczącym; naburmuszonym; tracił wówczas całą swoją wewnętrzną pogodę, cały swój wdzięk, tkwiący w jego niezwykłych opowieściach, zabawach, fantazji...
   - Przyjaciel poety Jerzy Zagórski we wspomnieniach wileńskich wręcz protestuje przeciw fałszywej "legendzie alkoholowej". Jego zdaniem, Gałczyński był człowiekiem bardzo pracowitym, punktualnym, rzetelnym. Wielu innych wykorzystywało jednakże tę legendę, by deprecjonować twórczość Gałczyńskiego.
   -**Spłycając i postać, i twórczość. To jest sprowadzanie człowieka do wymiaru podpitego kolesia spod budki z piwem.
   
- A inna budząca spory kwestia - publikacji na łamach "Prosto z mostu", gdzie pojawiały się teksty o charakterze antysemickim, utożsamiane z ONR-em...
   - Wątek "Prosto z mostu" to jeden z kolejnych stereotypów. Posłużył się nim ostatnio poseł Dorn, tłumacząc, dlaczego Prawo i Sprawiedliwość w całości będzie głosować przeciwko uchwale Sejmu o Roku Gałczyńskiego - że niby przed wojną Gałczyński był czarny, a po wojnie - czerwony i pieszczoch komuny. Pan poseł Dorn - jak widać - nie wie niczego na temat Gałczyńskiego; cóż, takim ludziom radziłabym sięgnąć do książek. Można to uczynić biorąc do ręki, wydany w Bibliotece Narodowej, wybór wierszy w opracowaniu profesor Marty Wyki. Nie można tamtych wierszy ani listów odczytywać z perspektywy współczesnej, po holocauście. Zresztą zainteresowanych odsyłam do eseju pani profesor Marty Wyki w przywołanym tomie.
   
- Pani jednakże w "Dziełach" z 1979 roku nie opublikowała "Listu do przyjaciół" z "Prosto z mostu", pochodzącego z 1936 roku. Ostatnio w "Polityce" pojawił się zarzut, że wymowę tego listu Pani bagatelizuje...
   - To śmieszne, jeśli dziś nie chce się pamiętać o cenzurze wszechobecnej do roku 1990. Ja sama zamieściłam już dwukrotnie np. "Pieśń o szalonej ulicy", którą Artur Sandauer zaliczył do klasycznych przykładów tego, jak Gałczyński propagował hasła oenerowskie. I jakoś nikt z panów krytyków nie był łaskaw zwrócić nań uwagi. To najlepszy dowód, że dzisiaj, z perspektywy tylu lat, nie są to sprawy najistotniejsze. Oczywiście, w pełnym krytycznym wydaniu, o którym już myślimy, wszystkie te teksty raz jeszcze zostaną powtórzone. To samo dotyczy wiersza o Stalinie, napisanego w marcu 1953 roku, później niepublikowanego.
   
- Ten wiersz to jeden z powodów oskarżania Pani ojca o umizgi do powojennej władzy...
   - Czytałam, słyszałam - Gałczyński pieszczoch komuny. Jedyne odznaczenie, jakie od niej dostał, to było pośmiertne odznaczenie trumny. Kiedy umierał, pobiegłam do Sokorskiego, by szybciej sprowadził pogotowie z kliniki rządowej, usłyszałam, że Gałczyński nie ma uprawnień... A trwający półtora roku zakaz druku? To są prawdziwe wyrazy "hołubienia" K.I.G. przez ówczesne władze.
   
- Inaczej przedstawia to Czesław Miłosz w "Zniewolonym umyśle", gdzie Pani ojciec, przedstawiony jako Delta, obsypywany jest zaszczytami, godnościami...
   - ...a to się nijak ma do rzeczywistości.
   
- Zarazem prasa emigracyjna, m.in. londyński Andersowski "Orzeł Biały", pisała z zachwytem o twórczości Gałczyńskiego, o "Zaczarowanej dorożce", o poemacie "Niobe".
   - Konstanty Jeleński w krótkim, ale bardzo pięknym eseju, który otwiera najnowsze trzy tomy "Dzieł wybranych" Gałczyńskiego, konstatuje, że dla poezji XX wieku "Niobe" jest takim samym wielkim wydarzeniem jak Norwida "Fortepian Szopena" w wieku XIX. I w tym jest coś głęboko mądrego i głęboko chyba prawdziwego.
   
- Najwybitniejszy poemat XX stulecia, tak historycy literatury przeważnie go oceniają.
   - I to niech będzie odpowiedź dla ludzi pokroju pana Dorna. A trzeba pamiętać, że powstał ten poemat w 1950 roku, ogromnie ponurym, już po szczecińskim zjeździe literatów. Okazało się, że i wówczas można było w tak niezwykły sposób mówić o sztuce, o tym, czym może być, czym jest sztuka w życiu każdego z nas. Przypominam - ojciec objęty był wówczas zakazem druku. Trzeba być sporym ignorantem, by uważać Gałczyńskiego za "czerwonego". Owszem, napisał według obowiązujących wówczas zasad kilka czy kilkanaście wierszy. One są dzisiaj nie do czytania. Nie umiał się w obowiązującej estetyce odnaleźć.
   
-**Jest Pani wydawcą tekstów Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego. W roku minionym ukazało się nowe, "Czytelnikowskie" wydanie "Dzieł wybranych". Jak, z Pani punktu widzenia, ma się ta edycja do tych z lat 50. i wspomnianych już "Dzieł" w pięciu tomach z 1979 roku?
   - Każde kolejne tzw. pełne wydania - mówię tak zwane, bo to nie edycje krytyczne - były dziełami zebranymi, choć nie do końca. To nie były lata, kiedy można było wszystko drukować. Na publikację całości czekam do wydania krytycznego, które - być może - zacznie się ukazywać na stulecie urodzin K.I.G. w 2005 roku. "Czytelnikowskie" trzy tomy to, rzecz jasna, wybór, w którym chciałam pokazać ojca z najlepszej strony. Prezentuję jego wczesne utwory - począwszy od pierwszego wiersza, którym, według mnie, debiutował w roku 1918. Gałczyński jako poeta zaczyna się w połowie lat 20. To są już wiersze bardzo "gałczyńskie". To jest już indywidualna twórczość, która zapowiada, że urodzi się z tego naprawdę poeta niezwykły.
   - Pani matka, jak wiem, prowadziła dziennik...
   - To nie były notatki, ani dziennik. To ja zmusiłam ją do rozmowy, do wspomnień - bardzo niechętnie się do tego zabrała. Nie miałam magnetofonu, starałam się zapisywać te opowieści swoim skrótowym szyfrem i potem przepisywałam. Nasze rozmowy zaczęły się na przełomie lat 1967/68. To była ciężka, mroźna zima. Przesiadywał u nas sąsiad Rysiek Dobrowolski, przyjaciel rodziców z lat młodości, mieszkający w tym samym domu, i wspierał mnie w moich "nagabywaniach"...
   - I matka Pani otworzyła się?
   -**Tak, w końcu to zrobiła. To, co zapisałam, dotyczy dziewięciu lat ich wspólnego życia do wyjścia ojca na wojnę - czyli 23 sierpnia 1939, kiedy to pożegnali się przy furtce w Aninie. Niestety, gdy chciałam przejść do lat następnych, napotkałam na opór nie do pokonania - "słowa więcej nie powiem". Spore fragmenty opowiadań mamy wykorzystałam w "Zielonym Konstantym".
   
- Całość również poznamy?
   -**
Tak. Wykorzystam ją, gdy zabiorę się do książki o mamie.
   - Wiemy, że Gałczyński był żołnierzem Korpusu Ochrony Pogranicza, potem rosyjskim jeńcem w Kozielsku, a następnie w ramach wymiany jeńców trafił do niemieckiego stalagu Altengrabow pod Magdeburgiem. I tam prowadził Notatnik, który zamieściła Pani we wspomnianym 3-tomowym wydaniu; dlaczego zdecydowała się Pani na to dopiero teraz?
   - To nie ja. Tak zdecydowała moja matka.
   - Zna Pani powody?
   - Z Notatnika wyłania się tragiczny obraz poety. Poety, który zupełnie nie umie odnaleźć się w warunkach niewoli, dla którego wożenie gnoju przez 18 godzin na dobę, podobnie jak przebywanie ze 180 zupełnie obcymi ludźmi, jest szokiem psychicznym. I on dzień po dniu, godzina po godzinie usiłuje się do tej sytuacji dopasować. Robi to wbrew sobie, ale wie, że musi w tę gromadę wejść, bo inaczej zginie. Ratuje go, paradoksalnie, to, o co trudno by go było posądzić: otóż latem 1941 roku Niemcy apelują do jeńców, żeby odrzucili swoją wojenną tożsamość i przyjmowali status cywila. I on, ten niby księżycowy poeta, zdaje sobie sprawę, że jeżeli zgodzą się, to staną się wolni, będą mieszkali u bauera, a nie w jenieckich barakach, ale jednocześnie stracą resztkę czegoś, co ich broni: zapisy konwencji genewskiej. I oto poeta - nie bez znaczenia było to, że znał dobrze niemiecki - stał się społecznikiem, bojownikiem! Finał - pierwsza karna kompania. I potem już - jak wcześniej w wojsku, z którego donosił "ciągle siedzę w pace, bo nijak się nie mogę ze swoim kapralem dogadać" - ciągle przeciwko czemuś protestował...
   - Są też w tym dzienniku przejmujące, pełne tragizmu zapisy artysty...
   - ...piszącego na przykład, ile by dał za to - niechby trzeba było iść na kolanach po szkle i łajnie - by posłuchać kilku taktów Mozarta. Albo jak chciałby sprzątać w bibliotece. To, słowem, marzenie o świecie, którego został pozbawiony. To pragnienie intymności, która mu została zabrana - nawet możliwość myślenia w samotności, skupienia na tym, co dla niego ważne. Te zapisy kończą się niezwykłym zdaniem, że zrozumiał, iż w czasie potopu trzeba trzymać głowę wysoko nad wodą...
   - Dlatego tak istotne jest ogłoszenie tego Notatnika.
   - Mama uważała, że jeżeli ma on być opublikowany, to bez skrótów. Nie było to do roku 1990 możliwe. Matka przekazała mi Notatnik w 1975 roku, rok przed śmiercią, i powiedziała: "Chcesz, to przeczytaj, to są notatki ojca z lat wojny, przekazuję je do Muzeum Literatury". Otworzyłam i doszłam do wniosku, że nie potrafię się przedrzeć przez nieczytelne, pośpieszne pismo. Matka zaniosła zeszyt do pana Janusza Odrowąż-Pieniążka, z tym właśnie zastrzeżeniem - by opublikować najwcześniej po 50 latach od śmierci autora. Zakładała, że wówczas czytelnik będzie mógł przyjąć i taki obraz Gałczyńskiego. Dopiero przed trzema laty zabrałam się do odczytania Notatnika.
   - Przeglądałem rękopisy Gałczyńskiego w Muzeum Literatury, do niektórych nieodzowny jest grafolog.
   - Ja chodziłam do znajomej apteki. Panie w aptece umieją odczytać różne bazgroły, ale w tym przypadku nie umiały mi pomóc. W tym kajecie jest bardzo dużo niemczyzny, dużo łaciny. To był bardzo trudny tekst, tak więc cieszę się, że ostatecznie kwadratowych nawiasów z wielokropkami jest tak mało. To wszystko dzięki redaktorce "Czytelnika", Marii Mireckiej, która świeżym okiem w wielu miejscach odczytała poprawnie to, czego ja nie zdołałam...
   - Te przeżycia i refleksje pokazują zupełnie nowego Gałczyńskiego.
   - Takiego, którego nie ma ani w wierszach, ani tym bardziej w prozie. To taki Gałczyński, w którym nie ma właściwie cienia poezji. Jest dojmująca, straszna rzeczywistość, z której on się usiłuje za wszelką cenę wyrwać. Powraca przeszłość z ukochanymi lekturami, są myśli, które potem znajdą się w wierszach, plany, które usiłuje zapisać... To był dla niego ważny zeszyt. Z wojny i wędrówki powojennej przywiózł ów Notatnik i książeczkę do nabożeństwa, pamiątkę po swojej matce.
   - Jak sądzę, wiele jest jeszcze tajemnic związanych z Gałczyńskim, dotyczących np. rękopisów zgromadzonych w Muzeum Literatury. Jak wiem, istnieją np. różne wersje "Notatek z nieudanych rekolekcji paryskich".
   - Ma pan rację; rękopisy wymagają dalszych studiów. Dziś w Muzeum Literatury istnieje ledwie skromna cząstka rękopisów K.I.G. I to wyłącznie dzięki Natalii i jej uporowi w ich gromadzeniu. Jedne lądowały w redakcyjnych koszach, inne ktoś sobie chował na pamiątkę. Dlatego rękopisów jest tak mało w stosunku do opublikowanych utworów. Przedwojennych zachowało się ledwie kilkanaście sztuk. Dopiero niedawno darowizna archiwum wileńskiego prof. Tadeusza Bujnickiego wzbogaciła stan posiadania Muzeum Literatury. To samo dotyczy lat wojny; jest raptem kilka wierszy, które przychodziły w listach. Słowem o niezwykle pracowitym, twórczym życiu Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego nie może w pełni zaświadczać jego archiwum rękopiśmienne.
   - Można przyjąć, że redakcje dostawały teksty, których nie puszczały i one gdzieś przepadały.
   -Tak było np. z Zieloną Gęsią o ustroju i narodzie. Tekst odtworzyła z pamięci moja mama, a ja go zapisałam. Rozumiem, że w okresie referendum "3 x tak" opowieść o ustroju nie odpowiadającym narodowi nie mogła zostać wydrukowana. Ale że nikt wtedy nie pomyślał, iż może należałoby rękopis zachować...? Zresztą mój ojciec miał do swoich rękopisów stosunekniefrasobliwy - darł i wrzucał do pieca. Wszystkie przedwojenne sztuki wylądowały w kominku. Uważał, że w ogóle nie mają żadnego znaczenia. Z kolei po wojnie papier był reglamentowany, a nawet rozdzielany przez Związek Literatów. Stąd na brudnopisach K.I.G., na rozmaitych kartkach jest sto różnych rzeczy zanotowanych. Notował także na książkach...
   - I na jakichś drukach...
   - Tak, formularzach, np. w Praniu. Z jednej strony jest raport dzienny o pozyskaniu drewna, który sporządzał Stanisław Popowski, a drugą stronę zapełniał poeta. Wiele kartek oczywiście darł, mama wyjmowała te rękopisy z kosza, kleiła, a on mówił: "Pawełku, daj spokój, ja ci jeszcze dużo napiszę".
   - Pawełku?
   - Tak ją nazywał.
   - W środowisku polonistycznym krąży wieść, że niegdyś Natalia Gałczyńska, a teraz Pani, jest w posiadaniu wierszy Gałczyńskiego, zwłaszcza z okresu emigracji powojennej, które dotychczas nie ujrzały światła dziennego.
   - To całkowita nieprawda. Ani matka, ani ja nigdy nie ukrywałyśmy wierszy z żadnego okresu życia Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego. Tak więc na nieznane utwory poety z mojego archiwum nie ma co liczyć.
   
   Rozmowę z KIRĄ GAŁCZYŃSKĄ JERZEGO S. OSSOWSKIEGO podał do druku Wacław Krupiński

Odjazd pastuchów

   (fragment)
   
   Grzywy koni falują - klaszczmy w dłonie. Odjeżdżamy.
   Chłód poranku, szmer na drodze do podróży usposabia.
   Do widzenia, pocztmajstrowo! Przejedziemy pod twem oknem,
   Klaszcząc w dłonie, aż się zbudzi safanduła, twój małżonek.
   
   On nie lubił jasnowłosych, ty bywałaś dla nas słodka,
   Ale trudna, naszym koniom trzeba szukać słodszej trawy:
   Do widzenia, pocztmajstrowo! Już minęliśmy twe okno,
   Klaszcząc w dłonie, aż zadrżały twe niebieskie okiennice.
   
   Ku dąbrowie pierzchnął sen, gdy się zaczął sen na drodze,
   Droga w podróż szmerem zwiodła, tęsknym, niedościgłym szmerem
   Dojrzewają cienie drzew, nagrzewają się rumaki,
   Pod wieloma kopytami droga się pokryje cieniem.
   
   Ten utwór poetycki Gałczyńskiego zamieścił "Kurier Wileński" z 7 kwietnia 1935 r., nr 96 (3342) w "Kolumnie Literackiej pod redakcją Józefa Maślińskiego", drukowanej co tydzień w latach 1934-1938. Odnaleziony podczas kwerendy w Wilnie w roku 2000.

Bal na Kremlu

   
   Ambasadorskie gwiazdy, gorsy
   I "cała Moskwa" dama kier
   Za sto tysięcy carskiej forsy
   wydaje bal Z.S.R.R.
   
   Rechocą żonki komisarzy,
   Strojne w paryskie, drogie kiecki
   Krasnoarmiejców stu na straży
   murem osłania bal sowiecki
   
   Jak to się zwija i rozwija
   w górę i w dół, w skos i w bok
   Jak syczy ta czerwona żmija
   i jak zabija i jak wpija
   W Europę wygłodniały wzrok!
   
   Szarfy i Lwy i komandorie
   Czerwony przyszły świetnić bal,
   i zjawy i fantasmagorie
   (Oto jak tańczy się historię!)
   pośród złoconych tańczą sal.
   
   Wtem strajk wybuchnął generalny,
   - Czekiści doo mnie! Co się stało?
   Rząd lamp zagasnął triumfalny,
   I księżyc, ten Pierrot pieczalny
   Scenę oświetla niebywałą...
   Tekst, podpisany Ildefonso, drukowany w "Cyruliku Warszawskim" 28 grudnia 1929 r., nr 52. Utwory zapomniane odnalezione przez dr. Jerzego S. Ossowskiego z Akademii Pedagogicznej, który przygotowuje ich edycję książkową.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski