- Czy Maria Pawlikowska-Jasnorzewska to Pani ulubiona poetka?
- Tak, zaczytywałam się nią jako młoda dziewczyna i czytam nadal. Zaproszona teraz do Salonu Poezji w Londynie postanowiłam przedstawić właśnie wiersze Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej. I to nawet nie z tego powodu, że ostatni, najtragiczniejszy okres życia spędziła w Anglii, ale dlatego, że uważam, iż jej poezja jest ponadczasowa. I znakomicie odzwierciedla stany duchowe kobiet.
- Ma Pani ulubione tomiki, wiersze?
- Podoba mi się chociażby wiersz „Lunatyk”, pełen czaru. Także „Pocałunki”... Wiele jest takich, trudno mi wymienić raptem kilka.
- A te mniej znane, które też znalazły się w spektaklu, pisane w ostatnich latach przez ciężko chorą, świadomą odchodzenia kobietę?
- Te wiersze są wstrząsające. Była to osoba wyjątkowa, wielka osobowość, która przerosła tamtą epokę przynajmniej o 100 lat. To kobieta niebywale współczesna. I bardzo mi bliska. Mnie obecnej.
- Ta liryka to także głos kobiety łaknącej miłości.
- Dostawała ją, ale widocznie ciągle tęskniła za czymś innym. Wciąż była niezaspokojona tym, co dostaje od losu, nie umiała się tym cieszyć...
- Trzech swoich mężów krytykowała dość okrutnie.
- Ale też sama nie była osobą łatwą w codziennym pożyciu; rozkapryszona, złośliwa, często nawet okrutna, a równocześnie czarująca, niebywale wrażliwa, o bogatej duchowości i niepowierzchownej wiedzy.
- Te rozmaite oblicza Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej odsłania spektakl „Lilka” - chwilami zabawny, chwilami wzruszający.
- I dlatego tak lubimy w nim grać - bo jest niejednoznaczny, bo pokazuje Lilkę w różnych odsłonach, także dla niej niepochlebnych. Ale geniuszom trzeba wiele wybaczyć.
- W młodości dom, w którym była rozpieszczana do granic, pod koniec życia emigracja, wojna, choroba...
- Rodzina niosła Lilkę na rękach. Ojciec, „Mamidło”, jak mówiła o matce, uwielbiająca ją siostra, Magdalena Samozwaniec. Ona w ogóle nie znała trudów życia, nie liczyła się z pieniędzmi, Wojciech Kossak spełniał wszystkie zachcianki starszej córki. Dopiero Anglia lat wojny tak sprowadziła ją na ziemię. Choroba, bieda, oderwanie od rodziny, za którą bardzo tęskniła. Miała wprawdzie w tej twardej rzeczywistości anioła stróża w osobie męża, Stefana Jasnorzewskiego, który ją uwielbiał, ale jako oficer RAF-u często bywał poza domem. Podziwiam go za cierpliwość, wyrozumiałość, wielką miłość. Ale on też nie był zwykłym zjadaczem chleba. Jak wynika z jego listów - pisał, znał się na literaturze, poezji. Miał też poczucie humoru, był człowiekiem czarującym i podobającym się.
- „...urok dziecka i zwierzęcia, ale dużo zarozumialstwa, pychy, no i te wybryki niesamowite, gdy staje się dla mnie bardziej niebezpieczny od wojny samej. Dla byle powodu dostaje furii, której jednak przy zwierzchniku wojskowym nie dostałby na pewno” - to ocena żony.
- Myślę, że jej nikt by nie sprostał. Są takie osoby, która zawsze chcą czegoś więcej niż dostają i uważają, że to jest ich nieszczęście. Nie potrafią cieszyć się tym, co mają i zauważyć, jak mają wiele.
- Mimo zgorzknienia, mimo wózka inwalidzkiego, co pokazuje spektakl, Lilka wciąż chciała przykuwać uwagę jako kobieta. „Przyjemnie mi było, że bardzo ładnie wyglądałam na tym wózku inwalidzkim psiakrewskim...” - pisała.
- Typowa kobieta... Na szczęście. Nie ma żadnej wątpliwości co do płci.
- W spektaklu życie Lilki jest rozpisane na cztery postaci, grane przez Krystynę Tkacz, śpiewającą jej wiersze, Joannę Żółkowską, Afrodytę Weselak i Panią. A poprowadził Panie mężczyzna, uznany reżyser Waldemar Śmigasiewicz.
- I bardzo dobrze. To świetny, mający bardzo dobry gust reżyser, który sam przygotował scenariusz sztuki. Znaliśmy się, bo pracowałam z nim w Teatrze Ateneum przy dwóch naprawdę pięknych spektaklach - „Weselu Figara” oraz „Kupcu weneckim”. Joasia i Krysia Tkacz także z nim pracowały. My również jesteśmy ze sobą zżyte, bo gramy razem od lat w sztuce „Klan wdów”. Poza tym lubimy się prywatnie. Taka bliskość w kameralnym spektaklu jest bardzo ważna, sprawia, że i za kulisami czujemy się dobrze. Nie mówię o najmłodszej koleżance, bo poznałyśmy ją dopiero teraz.
- Premiera spektaklu odbyła się jesienią i oto zobaczy go Kraków.
- Bardzo się cieszymy. W końcu to ukochane, rodzinne miasto Marii Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej, to wiano, które niosła przez życie, baza, na której się wspierała.
- To też Kraków Pani męża, Gustawa Holoubka.
- Miasto jego dzieciństwa, młodości. To lata, które są w najlepszym tego słowa znaczeniu piętnem; należy je w sobie pielęgnować. One dają podstawy na całe życie, o czym mąż pięknie pisał w swych „Wspomnieniach z niepamięci”. I tak pięknie opisał w nich Kraków, że uważam, iż krakowianie powinni być z tej jego książki dumni.
- Podobnie jak z faktu, że Gustaw Holoubek pochodzi z Krakowa...
- ...że Kraków go urodził, wychował i oddał światu.
- Lubi Pani występować w Krakowie?
- Bardzo, mimo że nie zdarza się to często. Miło wspominam też pobyty na Targach Książki w Krakowie, na których gościłam z moimi wspomnieniami „Gustaw i ja” oraz „Taka jestem i już”, jak i ze wspomnianą książką męża. Teraz z kolei zapraszam na spotkanie z „Lilką”.
Rozmawiał Wacław Krupiński
Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Dołącz do nas na Twitterze!
Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?