Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Górecki na liście przebojów

Redakcja
Fot. Good Music
Fot. Good Music
Polacy pokochali trip-hop bardziej niż inni fani nowej elektroniki na świecie. To dlatego już po raz trzeci po swej reaktywacji powraca do nas na koncerty brytyjski duet Lamb. Tym razem jednak pierwszy raz zagra w Krakowie – w środę 8 lutego o godz. 20 w klubie Studio.

Fot. Good Music

8 lutego, godzina 20.00, Klub Studio w Krakowie

Choć termin „trip-hop” po raz pierwszy użył w 1994 roku angielski dziennikarz Andy Pemberton do opisania muzyki amerykańskiego producenta DJ Shadowa, to krytycy upatrują źródeł tego gatunku w działalności brytyjskich soundsystemów z Bristolu już pod koniec lat 80. Wtedy to czarnoskórzy didżeje o karaibskich korzeniach zaczęli bowiem miksować importowany z USA hip-hop z elementami jamajskiego dubu, tworząc hipnotyczną muzykę o smolistym brzmieniu. Jednym z pionierów takiego grania był kolektyw Wild Bunch, z którego wyewoluował zespół Massive Attack. Opublikowany przezeń w 1991 roku album „Blue Lines” dał początek popularności zjawiska na międzynarodową skalę. Śladem Massive Attack poszli inni wykonawcy z Bristolu – Tricky i Portishead – oraz twórcy z innych stron świata – choćby DJ Shadow z USA czy DJ Krush z Japonii. Z czasem po elementy nowej estetyki sięgnęły nawet gwiazdy w rodzaju Björk, Gorillaz czy Radiohead.

Na początku 1996 roku brytyjski inżynier dźwięku, Andy Barlow, wrócił do rodzinnego Manchesteru po kilku latach spędzonych w Filadelfii, gdzie pracował w tamtejszych studiach przy produkcji soulowych i funkowych wykonawców. Zafascynowany muzyką klubową o połamanej rytmice, postanowił stworzyć projekt, który połączyłby nowoczesne brzmienia z piosenkową formułą. W tym samym czasie młoda wokalistka, Lou Barlow, wykonywała w lokalnych klubach akustyczny folk, próbując przebić się ze swymi skromnymi i intymnymi piosenkami do szerszej świadomości miejscowych fanów. Brak sukcesów sprawiał, że coraz poważniej zastanawiać się nad zmianą swego repertuaru. I wtedy znajomi poradzili jej skontaktowanie się z Barlowem. Jeden telefon wystarczył, aby para spotkała się w domowym studiu i zaczęła pracować nad wspólnym materiałem. Początkowo nie było to łatwe – przecież każde z nich miało zupełnie inne doświadczenia muzyczne. Ale z czasem powstało demo zawierające trzy piosenki, które ku zdumieniu jego autorów natychmiast zwróciło uwagę brytyjskich wytwórni płytowych.

W efekcie już w 1996 roku ukazał się debiutancki singiel duetu Lamb – „Cotton Wool” – który przyniósł zgrabną próbę wpisania eterycznego wokalu Rhodes w drum`n`bassowy podkład rytmiczny opracowany przez Barlowa. Płyta okazała się sporym sukcesem i była grana w angielskich klubach podrasowana na taneczną modłę przez remiksy Geralda Simpsona i Filę Brazilię. Duet postanowił więc kuć żelazo póki gorące i jeszcze tego samego roku zadebiutował albumem bez tytułu. Wydawnictwo zebrało bardzo pochlebne recenzje – podkreślano, że Lamb zdecydowanie różni się od innych wykonawców, którzy zaistnieli w nurcie piosenkowej elektroniki w tym czasie, ze względu na gładkie połączenie jazzowej wokalistyki Rhodes z dynamicznymi rytmami wyprodukowanymi przez Barlowa.
- Według mnie czegoś takiego jak trip-hop nigdy nie było. Zespoły, które opisywali tak dziennikarze same określały się w zupełnie inny sposób. Tak naprawdę to media wymyśliły ten gatunek. My nigdy nie przyklejaliśmy sobie takiej łatki. Po prostu działaliśmy w ramach własnej dźwiękowej przestrzeni, w której pojawiały się przeróżne wpływy – elektronika, pop, jazz, a nawet muzyka poważna. – powiedziała potem Lou Rhodes w wywiadzie dla Onetu.

Było w tym sporo prawdy – największym przebojem Lamb z okazał się utwór „Górecki”, oparty na...  samplach z drugiej części III Symfonii op. 36, zwanej też „Symfonią pieśni żałosnych” autorstwa naszego kompozytora muzyki współczesnej, Henryka Mikołaja Góreckiego. Nagranie trafiło nawet do soundtracków dwóch hollywoodzkich hitów – „Moulin Rouge” z Nicole Kidman oraz „Koszmar następnego lata” z Jennifer Love Hewitt oraz popularnej gry komputerowej „Tomb Rider: Underworld”. Oczywiście, spotkało się także z szerokim odbiorem w Polsce – i z pewnością przyczyniło się do obdarzenia Lamb wyjątkową sympatią przez fanów nowej elektroniki nad Wisłą.

W kolejnych latach duet zrealizował jeszcze trzy albumy – „Fear Of Fours”, „What Sound” i „Between Darkness And Wonder”. Do Rohodes i Barlowa dołączyli znakomici muzycy sesyjni – gitarzysta Arto Lindsay, basistka Me`Shell NdegeOcello i raper Michael Franti. Za konsoletą zasiedli natomiast mistrzowie miksu – Nellee Hopper znany ze współpracy z Soul II Soul czy modny wówczas team z Austrii – Kruder And Dorfmeister. Utwór „Heaven” z trzeciego krążka znów spodobał się w Fabryce Snów – i stał się ozdobą serialu „Sześć stóp pod ziemią”. Muzyka zespołu ewoluowała powoli w stronę bardziej wyciszonych form, wychodząc daleko poza klubowy kontekst.

- Tak naprawdę nie zastanawiamy się czy brzmimy tak jak kiedyś czy nie. Po prostu robimy to, co nam się podoba w danym momencie. Zwykle, gdy pracujemy nad muzyką, nie do końca rozumiemy skąd się ona bierze. To strasznie fajne uczucie. Staramy się oddać naszym instynktom i za dużo na temat nagrywania nie myśleć – podkreślała Rhodes we wspomnianej rozmowie.

Duże znaczenie miały też teksty wokalistki. Poruszała ona w nich głównie tematykę związków między kobietą a mężczyzną, dokonując ich niemal ekshibicjonistycznej wiwisekcji.

_- Zawsze piszę o miłości, jej różnych, często bardzo ciężkich obliczach. Robię to z własnego punktu widzenia, na podstawie moich najgłębszych przeżyć. Chcę jednak, by słuchacz odnalazł w tych opowieściach uniwersalne przesłanie, by mógł się z nimi identyfikować i odnieść je do swojego życia. (...) Moja muzyka wykracza jednak poza melancholię, więc chciałbym się z tej szufladki wydostać. Dotyka sfery uczuć i emocji, tych radosnych i smutnych, ale pokazuje też, że nawet, gdy są one złe, nie należy od nich uciekać. Każda, nawet najcięższa chwila może być drogocennym doświadczeniem, które bardzo w życiu pomaga. Takie przesłanie mają moje piosenki – _podkreślała w wywiadach dla Onetu.
W połowie minionej dekady Lamb zakończył swoją działalność. Rhodes zmęczyła się elektroniką i postanowiła powrócić do swoich korzeni – akustycznego folku. Nagrała trzy solowe płyty i wystąpiła dwukrotnie z tym materiałem na słynnym festiwalu w Glastonbury. Dobrą passę przerwały jednak dramaty w jej życiu osobistym – śmierć siostry i rozstanie z mężem. Barlow w tym samym czasie zajął się obowiązkami producenckimi i zrealizował kilka autorskich projektów. Brak spektakularnych sukcesów sprawił, że zaczął dążyć do powrotu Lamb. W 2009 roku organizatorzy angielskiego festiwalu The Big Chill ogłosili z radością reaktywację duetu i jego występ na ich imprezie.

- Te sześć, siedem lat temu, kiedy zamykaliśmy Lamb, naprawdę czuliśmy, że dobiliśmy z tym zespołem do kresu drogi. Rozminęliśmy się w planach na przyszłość, chcieliśmy realizować projekty autorskie. Ja zaczęłam nagrywać solo, Andy produkował płyty dla innych artystów. Mnie tamten okres sprawił wiele frajdy – był bardzo ożywczy, wyzwalający. Wspaniale było nagrać płytę bez komputera, elektroniki, tego całego ekwipunku. Andy też się spełniał w tym, co robił. Dodatkowo poświęciliśmy się naszym rodzinom. W 2009 roku, przypadkiem, postanowiliśmy reaktywować Lamb na kilka koncertów. Nie zaszkodziło spróbować. Trochę pogrzebaliśmy w starych numerach, spojrzeliśmy na nie świeżym okiem. Rok później zdecydowaliśmy się wejść do studia. Andy potrafi w studiu robić rzeczy magiczne – okazało się, że nie stracił tego daru, a za to nauczyliśmy się na nowo doceniać naszą wspólną siłę. Potrzebowaliśmy tej przerwy. Przez te kilka lat może i nie było zespołu, ale na pewno umocniła się nasza przyjaźń.

Nowa płyta Lamb – „5” – okazała się wyczekiwanym przez fanów powrotem do przeszłości. Album wypełniły nostalgiczne piosenki osadzone na wolnych rytmach, bliskie... trip-hopowemu brzmieniu typowemu dla połowy lat 90.

- Przez te pięć lat nasze baterie twórcze maksymalnie się naładowały i gdy spotkaliśmy się ponownie okazało się, że dogadujemy się jak nigdy. Napisanie piosenki zajmowało nam czasami zaledwie dzień. Nagranie całej płyty trwało niespełna pięć miesięcy, podczas gdy poprzednie albumy tworzyliśmy latami – powiedział Barlow radiowej Czwórce.

- Zeszliśmy się, bo mieliśmy coś istotnego do powiedzenia. Ale ja przeżyłam też poważny kryzys twórczy. Trudne doświadczenia rodzinne sprawiły, że zwątpiłam w romantyczną miłość, która zawsze stanowiła dla mnie główne źródło inspiracji. W pewnym sensie musiałam się więc uczyć pisać do nowa. Na płycie pojawiają się te trudne uczucia, frustracja, poczucie niemocy – dodała Rhodes.

W ramach jej promocji Lamb wyruszył w światowe tournée, w ramach którego zagrał w całej Europie, występując w Polsce w sierpniu minionego roku podczas festiwalu Tauron Nowa Muzyka. Sukces płyty i koncertów sprawił, że Lamb postanowili kontynuować trasę. Tym razem przyjeżdżają do Polski na dwa występy – i po raz pierwszy zagrają pod Wawelem. Rhodes nie jest jednak pewna przyszłości projektu.

- Czy to jest sytuacja „na zawsze”? A skąd mamy wiedzieć? Ja zawsze powtarzałam, że jesteśmy tak dobrzy, jak nasza ostatnia płyta. Ciężko więc przewidzieć przyszłość. Jeśli nagramy kolejną – świetnie, jeśli nie – też dobrze, ważne, że nagraliśmy „5”. Pożyjemy, zobaczymy!

Paweł Gzyl

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski