Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Hipopotamica wsteczna

Redakcja
Mieczysław Frogni Fot. Anna Kaczmarz
Mieczysław Frogni Fot. Anna Kaczmarz
Wszyscy aktorzy, którzy przeszli w tych latach przez tę uczelnię, z sentymentem wspominają starszego pana, który dawał im karkołomne zadania do wymawiania, np.: "Wyemancypować się autentycznie z mocno rozfantastycznionego, rozrejterowanego i rozentuzjazmowanego tłumowiska"

Mieczysław Frogni Fot. Anna Kaczmarz

Pani widzi, jaką ja mam rękę?

- Mieczysław Frogni pokazuje opuchniętą dłoń usztywnioną metalową konstrukcją. - Przechodziłem i usłyszałem jak dwóch chuliganów mówi do siebie bardzo brzydko, słowa na "p", "ch" i "k", więc zareagowałem i powiedziałem im, że język polski jest bogaty i ma tyle możliwości zastępczych słów. A oni dostąpili do mnie, jeden wykręcił mi rękę, tylko słyszałem, jak gruchnęło i złamał mi najmniejszy palec, a drugi w nos mnie uderzył, szczęście, że nie złamał. Na koniec powiedzieli: "I co? Zadowolonyś?". Tak moja kochana. Tacy są na świecie młodzi, ale nie wszyscy.
Przez tę rękę nie mógł akompaniować swojej uczennicy, śpiewaczce, a ona młoda, z obcą pianistką szybko się stremowała i spaliła na scenie. Powiedział potem Magdalence, że nie był to jej dobry występ i że nie pokazała tego, co potrafi. Rok się dopiero uczy śpiewu, ale umie o wiele więcej, niż to, czym uraczyła publiczność.
A pani Danusia? No cóż, niektórych rzeczy już się nie da zrobić. Pani Danusia - choć kobietom nie liczy się lat - już po osiemdziesiątce, a więzadła głosowe są najbardziej delikatnymi mięśniami w organizmie, najszybciej wiotczeją. Danusia to poetka, kompozytorka, ale nawet najlepszy nauczyciel śpiewu już jej nie pomoże. I potem na scenie, było tak, jak było. Aż szkoda mówić.
Sytuację uratował Leszek Długosz, najstarszy stażem uczeń profesora Mieczysława Frogniego. Wyszedł na estradę, zagrał i zaśpiewał, a publiczności się podobało. Mieczysław Frogni co prawda mówi, że głosu on nie ma, ale i tak nieźle sobie radzi z tym, co ma. Występuje, jest lubiany, ma wierną publiczność, no i podobno jest dobrym poetą.
A miało być tak pięknie. Wieczór Mieczysława Frogniego, krakowskiego pedagoga od głosu, który pomaga śpiewakom i aktorom, przygotowywany był od roku. Na scenie Śródmiejskiego Ośrodka Kultury miała zaśpiewać Wanda Polańska, najsłynniejsza uczennica profesora, gwiazda scen polskich. Nie zaśpiewała, bo runęła w kuchni i rozwaliła kręgosłup. Trzy miesiące leżała w boleściach, ale jest nadzieja, bo gdy profesor zaszedł do niej parę dni temu, na jej imieniny, powiedziała: "Może jeszcze zaśpiewam".
Miał też wystąpić dawny uczeń, Jan Migała, baryton z Opery Krakowskiej, ten, co to załatwił profesorowi obiady za 4 zł w Domu Seniora, ale, niestety, miał wypadek. Jechał na rowerze, gdy samochodem wjechała w niego kobieta. Pokiereszowany, po kilku operacjach, leży w szpitalu.
I jeszcze z Warszawy ktoś tam miał przyjechać, ale robi karierę, więc zabrakło czasu dla profesora. I dlatego taki to był wieczór... ogołocony.
- Jedynie, dziecko, gdybyś wspomniała o mojej Karolince Suder. Ona potrafi o wiele więcej, ale śpiewała bardzo trudne utwory, jak czardasz z "Księżniczki czardasza". Widzę przed nią przyszłość. To niesłychanie sympatyczna istota, zrobiła ogromne postępy. Była w Mediolanie. Nie zdała włoskiego, ale powiedzieli jej, że ma piękny głos i świetnie oddycha - mówi Mieczysław Frogni. - Tak, moja kochana, bo oddech w śpiewaniu jest najważniejszy.
Przyszła kiedyś do niego na lekcję, na Kremerowską dziewczyna. Nazwiska profesor nie powie, bo to córka znanego w Krakowie człowieka, studentka wówczas Akademii Muzycznej, ale na szczęście nie w naszym mieście. Zaśpiewała, a tu wszystko ponaciągane, krtań poszła do góry, żyły na wierzchu. Profesor od razu zauważył, że od początku była źle uczona. I jak tu teraz pomóc, jak zwalczyć złe nawyki, jak nauczyć właściwie oddychać?
- Oddech w śpiewie ma być dolno-żebrowy, przeponowy, bezramienny, bezmostkowy, stale od niechcenia, miękki, nienaparty. Oddech jest niezwykle ważny. Przewodzenie ma być dolne, stale ku sobie, w głąb. Do wnętrza się śpiewa. To trudna sprawa nauczyć się tak śpiewać - tłumaczy profesor jednym tchem.
Metoda nauki śpiewu profesora Frogniego opiera się na belcancie. I polega na tym, aby przy właściwym oddechu w sposób legato, czyli wiązany, połączyć dwa różnej wysokości dźwięki, nałożyć drugi dźwięk na pierwszy nie robiąc drogi, nakładać, a nie wznosić się do wysokości, tylko wgarniać, wsuwać. Ot, cała tajemnica, ci, którzy to pojmą, będą dobrze śpiewać. No, chyba że ktoś jest kompletnie głuchy. Jednak z tym już się nic nie da zrobić.
Osiem razy był we Włoszech dzięki Wiarosławowi Sandelewskiemu, kompozytorowi, który go bardzo lubił. Tam zdobywał doświadczenie belcanta, przypatrując się lekcjom profesora m.in. Francesconiego. Nawet kiedyś zwrócił uwagę, że intonacja ucznia jest zła. On to wysłyszał, a słynny profesor nie. Bo słuch miał zawsze dobry, nawet dziś, gdy nie wszystko dosłyszy z oddali i musi nosić słuchawkę, ale na najdrobniejsze fałsze swoich podopiecznych zawsze zareaguje.
Gdy przyjeżdżał do Mediolanu, miał do dyspozycji jeden pokój w apartamencie Sandelewskiego w najlepszej dzielnicy. Bywał na przyjęciach organizowanych przez tamtejszy uniwersytet, bo żona Sandelewskiego tam pracowała. - Była chuda jak na Włoszkę, które, wiadomo, są mocno przy kości, ale bardzo mądra. A on? Był kompozytorem, nawet PWM coś tam mu wydało. Mam po nim 16 listów i kilka kompozycji, które dostałem w prezencie, na baryton. Orłem nie był, ale kompozytorem współczesnym całkiem znośnym. We Włoszech było mi wspaniale. Trzy miesiące w lecie tam spędzałem. Pewnie bym tam bywał więcej razy, bo miałem otwarte zaproszenie, ale Sandelewski zginął w wypadku samochodowym - mówi profesor Frogni. - Taki jest los, moja kochana. Wszystko się zmienia w życiu i od przypadku życie zależy.
Miał być pianistą. W 1936 roku wystąpił z recitalem w Sali Saskiej znajdującej się nad krakowskim kinem "Sztuka". Podobało się. Lekcje dawał mu ojciec, aktor u Osterwy w "Reducie", pianista i skrzypek, którego przyjacielem był Karol Lipiński, później zaś ciotka Marylka Raciborska. - Ale oni szybko umarli i zostałem sam, bez pomocy - mówi Mieczysław Frogni i po chwili dodaje: - Zresztą w czasie wojny nie miałem czasu na ćwiczenie, zajmowałem się czymś innym. Roznosiłem gazetki, które redagował mój ojciec i wuj. A wuj to był wspaniały człowiek, trzy języki znał, wielki patriota, Orlę Lwowskie, w Legionach też był. Niemcy go złapali i rozstrzelali w Oświęcimiu. Taki los... Pamiętam jak u wuja w willi spotykał się mój ojciec z Ludwikiem Sempolińskim. Była tam służąca Franciszkowa, która na cześć gościa zabiła kurę. Ale dziabnęła ją niewprawnie i kura jak oszalała biegała po ogrodzie. Jak się pan Sempoliński śmiał, aż spadł z fotela.
Po przerwie mówi: - Wiele mi się przypomina. Ciotka niepotrzebnie sprzedała willę Guzikowskiemu, adwokatowi ze Sławkowskiej. Nie zapłacił, tylko parę tysięcy przed wojną, a pozostałą część do 60 tys. w czasie wojny, kiedy pieniądze straciły wartość. I tak willa przepadła.
Śpiewu zaczął się uczyć dzięki kuzynce Halinie Mikołajskiej, która zafascynowała śpiewem jeszcze jego młodszą siostrę. Okazało się, że siostra ma piękny głos, po mamie, która amatorsko śpiewała solo po kościołach. Siostra została solistką zespołów Polskiego Radia i Filharmonii. Pojechała do Chicago i zdała do Lyric Opera, śpiewając m.in. "Aidę". - Ale zazdrosna koleżanka napisała do niej list, co było nieprawdą, że jej mąż miał wypadek i jest umierający w szpitalu. Siostra wróciła, a kiedy ponownie pojawiła się w Chicago, okazało się, że dyrektor opery został zamordowany w windzie i ukradziono mu z palców, bo na wszystkich nosił, pierścionki z brylantami. Miał nazwisko na "W", dawniej pamiętałem. To Żyd był, bo Żydzi w Ameryce rządzą teatrami. Okazało się, że na miejsce siostry zaangażowano śpiewaczkę z Kanady. Zaproponowano jej co prawda pracę w chórze, ale odmówiła, bo przecież solistką była. Została na lodzie z córką w USA i zaczęła malować kwiaty, choć nigdy wcześniej nie trzymała pędzla w dłoni. Tak przeżyła.
Po przerwie dodaje: - Tak moja droga, taki los mojej siostry. Życie nas zaskakuje, moja kochana.
Po studiach w krakowskiej PWSM, na początku zaśpiewał niewielką rolę w operze "Rigoletto" przy Jadwidze Romańskiej, potem Zbigniewa w "Strasznym dworze", Czarodzieja w "Bastien i Bastienne" czy Bartłomieja w "Verbum nobile". Scena mu jednak nie służyła, zbyt był nerwowy. Trafił więc do Filharmonii Krakowskiej, gdzie z innymi artystami objeżdżał z programami muzycznymi małopolskie licea. Wytrzymał sześć lat, ale to też rzucił i wtedy poświęcił się przede wszystkim pedagogice. Skierowano go do pracy przy kulturze studenckiej. Ustawiał głosy i uczył śpiewania studentów m.in. z Teatru Piosenki UJ i z "Hefajstosa", z którym to zespołem wyjechał do Francji. Siedem razy zasiadał też, m.in. w jury konkursu piosenki studenckiej, a przy Zakładowym Domu Kultury HiL uczył młodzież oddychać przeponą i ćwiczył w dykcji.
- Od 1968 roku do 2002 pracowałem w Szkole Teatralnej. Najpierw na cały etat, później na pół, a w końcu na umowę - mówi prof. Frogni.
Wszyscy aktorzy, którzy przeszli w tych latach przez tę uczelnię, z sentymentem wspominają starszego pana, który dawał im karkołomne zadania do wymawiania, np.: "Wyemancypować się autentycznie z mocno rozfantastycznionego, rozrejterowanego i rozentuzjazmowanego tłumowiska". Albo "oddać prawdziwie mistrzowski strzał". - Bo jak ktoś źle wypowie to zdanie, to wychodzi zgoła inaczej - tłumaczy. Tym, którzy ze strachu mieli zaciśniętą krtań, radził: "Otwórz gardło jak hipopotamica wsteczna".
- Jestem samotnikiem - mówi. - Mam tylko siostrę, ale w USA. Wysłałem jej ostatnio krem elastyczny. Dzwoniła i mówiła, że ludzie się nią zachwycają, że tak pięknie wygląda, a ona przecież jest już dobrze po osiemdziesiątce. W 51 roku zmarła mi narzeczona na niewydolność nerek. Później odeszła mamusia. Właśnie odbierałem ją ze szpitala po miesięcznej chorobie na wątrobę. Powiedziała mi odwróć się synku, bo muszę założyć pończochy. Schyliła się, skrzep się urwał i umarła w szpitalu. Miała tylko 72 lata. W domu czekał na nią tort i ciasteczka, a ja musiałem ludzi zawiadomić o jej śmierci. I zostałem sam. Mam tylko moich uczniów i kuzynkę Małgorzatę Szumowską, tę od filmów. Zdenerwowało mnie ostatnio, zadzwoniła "Wujek, zaczęłam trochę palić". A ja jej na to: pamiętaj, co się stało z rodzicami.
Po chwili dodaje: - Tak moja kochana, los nie oszczędza ludzi, oj, nie oszczędza.
Agnieszka Malatyńska-Stankiewicz

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na dziennikpolski24.pl Dziennik Polski